— Jesteś
pewna, że chcesz tam jechać? — pytając, skakała po walizce z
uśmiechem i zaciętością sześcioletniego dziecka.
Druga
westchnęła, wkładając pedantycznie kolejną bluzkę do torby.
Spojrzała na swój przyszły bagaż z lekkim zastanowieniem, ale
skierowanym jakby zupełnie na inny temat niż zadane było pytanie.
Przyłożyła palec do brody, robiąc szeroko pojętą gimnastykę
twarzy, zwaną mimiką. To się marszczyła, to krzywiła, to zaś
podnosiła brwi albo złościła. Westchnęła po raz kolejny, ale
tym razem była w tym nuta zdenerwowania i zniechęcenia.
— Tak,
już piąty raz ci odpowiadam — odparła w końcu, stwierdziwszy,
że przemyślała, co należało i może zacząć swoją zdartą
płytę, włączoną jakieś cztery godziny temu. — Ale jeśli ty
nie chcesz, to zrozumiem…
Jej
rozmówczyni ściągnęła twarz w kabaretowym popisie gniewu.
Wyciągnęła wyprostowaną w łokciu rękę w kierunku tej drugiej,
zginając palce od środkowego do małego, pozostałe zostawiając
napięte prostopadle do siebie. Z takiej oto prymitywnej, ale jakże
rażącej broni celowała do swojej towarzyszki. Jedno zwężone do
małej szparki oko drżało. Odezwała się do niej niskim, lekko
ochrypłym głosem:
— Chcesz
się mnie pozbyć?
Adresatka
pytania uśmiechnęła się, kręcąc głową z politowaniem, po czym
związała swoje długie, brązowe włosy w ciasny, acz spontaniczny
kok.
— Jak
myślisz, wziąć jeszcze jedną parę jeansów? — spytała, stojąc
znów nad swoją walizką jak kat nad duszą. — Czy zamiast tego
kurtkę, hmm? Wiesz, tam nie ma zbyt często słonecznej pogody…
Koleżanka
wróciła do swojej konkurencji olimpijskiej, oddając się jej z
niesamowitą pasją. Nogi zdawały się być zamienione w metalowe
sprężyny, nieskłonne do zmęczenia, a kufer nie wydawał się być
choćby odrobinę naruszony. Jakby był obojętny na zadawane mu
krzywdy.
— A
nie zmieścisz jednego i drugiego? — odparła pytaniem, ściągając
brwi w zamyśleniu, a nie przestając molestować swojego bagażu.
Już
nabierała powietrza w usta, żeby odpowiedzieć, kiedy dotarło do
niej, co tamta wyprawia, więc ekspresowo zmarszczyła czoło,
pytając ogłupiałym tonem:
— Co
ty w ogóle robisz?!
— Kompresuję
zawartość swojego kufra. — Wydawała się być niczym nie
zrażona.
Długowłosa
znajoma wytrzeszczyła oczy, nie mogąc uwierzyć, że goryle są
dopuszczane do współżycia z ludźmi w cywilizowanym
społeczeństwie. Nie skomentowała tego, tylko się otrząsnęła,
jeszcze jakby w szoku, i podeszła do swojej szafy, żeby wyciągnąć
szary płaszcz z dużymi, czarnymi guzikami i artystycznie podarte,
jasne jeansy. Obie rzeczy skrupulatnie i bardzo minimalistycznie
ułożyła w perfekcyjną kostkę i, mocno uciskając załadowane
ubrania, usiłowała zmieścić do obszernej walizki. Z niemałym
wysiłkiem (ale jednak!) zapięła z satysfakcją (prosimy
powstrzymać się od zbereźnych skojarzeń) zamek, po czym opadła z
ulgą na swoje łóżko. Leniwie spojrzała w stronę swojej
towarzyszki, która właśnie kończyła trening.
— I
jak? — zapytała.
Dziewczyna
przykucnęła, otworzyła klapę i zajrzała do środka bagażu, a
następnie wydała z siebie jęk, przypominający rozpaczliwy płacz.
— Kompresja
się nie udała — oznajmiła dziecinnie zawiedzionym tonem. —
Trzeba wymienić dysk twardy.
Druga
się roześmiała.
— Zamiast
kompresji mam Bangladesz!
Westchnęła
i zrezygnowana zaczęła wyrzucać za siebie wszystkie spakowane
dotąd rzeczy, by móc je uporządkować i włożyć na nowo…
Tymczasem
za oknem, w które wzrok wlepiło odpoczywające żeńskie
pięćdziesiąt procent osób przebywających w pokoju, jesień
powoli dobiegała swojego punktu kulminacyjnego. Gałęzie drzew
stawały się bardziej nagie z każdym dniem, coraz częściej
konieczne było zabieranie z domu parasola i omijanie kałuż. W
parku brodziło się po kostki w czerwonych, żółtych i brązowych
liściach. Trzeba było zaglądać do ciemnych zakamarków szaf, w
których czaiły się grube, wełniane swetry, bluzy polarowe,
kurtki, a czasem nawet czapki, rękawiczki i szale. Temperatura
codziennie była bliżej granicy z zerem, a przez zdecydowaną
większość dnia panowała ciemność. Przy wstawaniu o szóstej
paranoją zdawało się być, kiedy za oknem paliły się jeszcze
latarnie uliczne, a niebo nie zdążyło zmienić barwy… Mimo że
nie lubiła jesieni, była bardzo uradowana. Nie mogła się opędzić
od optymistycznych myśli, którymi żyła od jakichś dwóch
tygodni, a które miały mieć swój finał już następnego dnia o
piątej rano.
Założyła
ręce za głowę, uśmiechając się szeroko.
Jeżeli
szczęście miało polegać na poczuciu spełnienia i sprawianiu
sobie ciągłej radości, to ona właśnie była szczęśliwa. Pomimo
dość niepomyślnego początku roku wszystko zaczynało się
układać. Stopnie w szkole były coraz wyższe, problemów jakby
mniej, przyszłość szkicowo zaplanowana, więc nie musiała sobie
zaprzątać głowy zmartwieniami. A teraz jeszcze ten wyjazd! Dawno
nie było u niej tak dobrze. Choć może nie do końca.
Skrzywiła
się nagle.
Przed
oczami miała obraz twarzy dość kościstej, z wyraźną dolną
szczęką, gładką skórą, zielonymi oczami i czarną czupryną.
Postać z pozoru niewinna, a jednak posunęła się do niecodziennego
świństwa, po którym mało kto by się pozbierał. A grozy dodaje
fakt, że kobiety lepiej zapamiętują obelgi niż komplementy.
Przeklęła
w myślach.
Lecz
nawet, gdyby mogła, nie zawróciłaby czasu. Uważała, że dobrze
jest tak, jak jest. Wielu zdarzeń żałuje, ale być może to one
ukształtowały jej aktualną sytuację życiową. Bogatsza o nowe
doświadczenia, z inną energią szła w świat, ostrożna i
wrażliwa, a jednocześnie zawzięta i gotowa bronić swojego zdania
w każdej chwili. Otworzyła się jak zaryglowane drzwi.
Zerknęła
na zegar, stojący na biurku naprzeciw niej. Minęła osiemnasta i
coraz mniej było widać podwórko. Sąsiad właśnie nawoływał
psa, żeby wrócił do domu. Okoliczne dzieciaki żegnały się i
umawiały na następny dzień. Pomyślała, że ta cisza jest tak
kojąca, że aż szkoda by nie zamknąć oczu na kilka minut i
odpłynąć…
— Nie,
dziękuję! — krzyk koleżanki zbudził ją jednak niecały
kwadrans potem (więc jednak zaliczyła porządną drzemkę).
— Na
pewno nie chcesz? Nawet małej kromki z masłem? — Z kuchni doszedł
ją przytłumiony głos mamy.
— Nie,
naprawdę nie chcę!
Dziewczyna
weszła do pokoju w szlafroku i turbanie na głowie z ręcznika,
który wkrótce rozwiązała i wykorzystała do suszenia włosów.
Stanęła na środku i zaczęła nim pocierać energicznie czuprynę.
— Ty
już po kąpieli? — zdumiała się, mrugając i próbując
przyzwyczaić oczy do rzeczywistych widoków.
— Tak,
mówiłam ci, że idę do łazienki, ale twoje oczy były tak
hipnotajyn,
że myślałam, czy by nie wzywać hipnotyzera.
Ta
w teorii brudna i śmierdząca roześmiała się charakterystycznie,
zakrywając przy tym usta. Chwilę potem zwlokła się z łóżka i
sama zażyła prysznica.
W
tym czasie jej okresowa i przez najbliższy tydzień jeszcze
współlokatorka, kiedy wytrzepała czerep jak trzeba, rozczesała
swoje splątane, miarę długie (choć rosnące bardzo wolno) blond
kłaki, odrzuciła ręcznik na swoje łóżko (które za ojcem zwykła
nazywać wozem).
Trochę przeszło jej popołudniowe upojenie samym powietrzem
(alkoholu nie pijała z przyczyn najróżniejszych), dlatego na
spokojnie, choć nie bez obaw, rozpięła walizkę i upewniła się,
czy ma wszystko z listy oraz czy rzeczy są poukładane. Zauważyła
kilka zniekształceń od swojego treningu dyscypliny olimpijskiej,
zwanej ugniataniem bagażu. Wystraszyła się, bo jakby mama to
zobaczyła, to zginęłaby śmiercią tragiczną. A
tam, opowie się, że na lotnisku tak nią rzucali,
pomyślała dość swawolnie, machnąwszy na to ręką.
Cofnęła
rzeczy i rozścieliła sobie łóżko, a więc kanapę, jako że była
gościem, i natychmiast się na nią bezwładnie rzuciła.
Nie
była w stanie nic przełknąć, bo serce jej kołatało jak szalone,
cała drżała, a ręce się robiły mokre, jakby była etatową
pomywaczką w restauracji i zmywała ogromne stosy naczyń prawie
dzień i noc. Cała się pociła, zamartwiała i, mimo ogromnego
zmęczenia, nie potrafiła zasnąć. Dla niej to była typowa reakcja
na nowość, której wszyscy się dziwili, ilekroć taka rzecz się
zdarzała. Choć burczało w brzuchu i czuła z tego powodu mdłości,
nie chciała nic jeść. Jej żołądek był istotą najbardziej
pokręconą ze wszystkich wnętrzności, czyli pobił sam mózg (!),
a to już nie lada wyczyn. Choć gdyby psychika była częścią
cała, nie miałby szans… To właśnie psychika stała na
przeszkodzie do cieszenia się takimi chwilami, jak ta. Wpojony od
dzieciństwa strach przed wymiotami krępował ją całą,
paraliżował na długie godziny. Zawsze porównywała go tak: To
jakby zamknąć klaustrofobika w małym, ciasnym i ciemnym
pomieszczeniu. Identyczna reakcja, może tylko odrobinę mniej
gwałtowna, ale towarzyszą jej te same uczucia.
A że trochę miała problemów ze zdrowiem, w szczególności z
układem pokarmowym, można sobie tylko wyobrażać, jakim była
kłębkiem nerwów…
A
mimo to znajdowała w swoim życiu plusy
dodatnie i
potrafiła wszystkich rozśmieszać (choć czasem jej humor
klasyfikował ją jako Królową Tostera ze względu na niewielkie
nawilżenie struktury opowiadanych przez nią żartów), przynajmniej
się starała. Wielu zaraz na początku znajomości się do niej
zrażało przez wzgląd na niecodzienne zachowanie, które sama
nazywała świrowaniem.
Ci, którzy wytrwali i pozostali z nią dłużej w kontakcie, z
czasem zaczęli w niej odkrywać kogoś ciekawego, kto niekoniecznie
jest szurniętą, grubą blondynką, a osobą o sporej intuicji i
ciekawym usposobieniu. Topiąca się w tym czasie znajoma także do
nich należała.
Wypuściła
ze świstem powietrze, chcąc jakby wraz z nich wydmuchać napięcie
z organizmu. Z zaniepokojoną, zestresowaną twarzą wymacała wśród
kołdry stary, ale kochany telefon i spojrzała na godzinę. W
związku z tym rewolucyjnym wydarzeniem dostała zespołu wytrzeszczu
gał. O
borze szumiący, czy ona się kąpie już czterdzieści minut?! —
krzyknęła w głowie. Szczęśliwi ci, którzy wówczas byli w domu,
jako że nie należała do osób cichych i małomównych. Schorowane
struny głosowe dawały jej dość mocne oparcie i porządną emisję.
Nie mogła narzekać na niedobór siły w przeponie.
Usiadła
po turecku, przygryzając dolną wargę. Zaczęła nerwowo podrygiwać
nogą. Ciągle głęboko oddychała, żeby uwolnić mięśnie od
napięcia a
la baranie jajo
(by Dariusz Borejko, znowu!). Powtarzała sobie, że będzie dobrze i
w gruncie rzeczy powinna się cieszyć.
Pierwsze
dźwięki trąbki tak ostro i nagle przecięły powietrze, że aż
podskoczyła, a serce chciało dać dyla na inną planetę. Czym
prędzej spojrzała na wyświetlacz, wskazujący mamę i wcisnęła
zieloną słuchawkę.
— Cześć,
mała, jak się czujesz?
— usłyszała w słuchawce.
— Wiesz
jak, stresuję się okropnie — odpowiedziała zgodnie z prawdą.
Anna
Borejko za dobrze znała swoją córkę, żeby nie wiedzieć, jak
może się czuć w takiej chwili, a mimo to uważała za słuszne, by
ją o to zapytać. Kto wie, może liczyła, że z nerwusa stała się
stoickim kwiatem lotosu?
— Czym?
— No
LOTEM SAMOLOTEM, mamo! Ty byś się nie bała?
— Nie
wiem, nigdy nie byłam zmuszona lecieć gdziekolwiek, chyba że
liczyć osiedlowy sklepik.
— Proszę
cię… — Pokusa fejspalma była bardzo silna.
— No
co? Ty się tak zawsze stresujesz, a najczęściej okazuje się, że
niepotrzebnie, więc uszy do góry i…
…i
na tym zakończymy, chyba że ktoś preferuje brazylijskie
telenowele.
*
* *
Szszsz.
Tup, tup, tup. Klik, trzask. Tup, tup, tup, tup, tup. Klik i trzask.
Piętnaście
minut ciszy.
Klik,
trzask. Tup, tup, tup, tup, tup. Klik i trzask. Tup, tup, tup.
Szszsz.
Gdzieś
z łóżka pod oknem rozległo się westchnienie, a potem postać
zawinięta w kołdrę jak w rulon odwróciła się twarzą do kanapy.
— Czego
tak latasz? Co ci? — spytała, widząc majaczącą, kołyszącą
się w przód i w tył sylwetkę. Trzymała się za brzuch.
— Mam
taką sraczkę, że robię dalej niż widzę.
W
tym momencie rozmówczyni musiała stłumić wybuch śmiechu
poduszką, ale tej drugiej raczej nie było zabawnie. Pod
ściskającymi podbrzusze rękami ciągle coś bulgotało, burczało
i buntowało się przeciwko dawnemu porządkowi. Rokosz Jelitowskiego
dawał się we znaki królowi, który nijak nie potrafił mu
zaradzić.
— Jak
to? — dopytywała się poprzednia, kiedy ochłonęła. — Przecież
nic nie jadłaś.
Druga
zrobiła minę niewiniątka.
— Ale
napiłam się ze dwa łyki mineralnej…
W
pokoju rozległ się plask w czoło.
— Jaka
ty jesteś inteligentna! Wiesz, że ci nie wolno, a…
— Pić
mi się chciało, a nie miałam zamiaru zrobić rozwałki w kuchni i
wszystkich obudzić parzeniem sobie herbaty! Choć podejrzewam, że
efekt byłby coś w ten sam deseń…
Rozmówczyni
pokręciła głową.
— Masz
patologiczne jelito grube!
Tym
razem obie musiały stłumić śmiech, jako że nocna pora dodała im
poczucia humoru i były w stanie się śmiać, nawet jeżeli
usłyszałyby niewinne Budyń!
od któregokolwiek z domowników.
— Spróbuj
zasnąć, królu Sedesie — powiedziała brązowokłaczna. —
Inaczej jutro na lotnisku zrobi się pusto na widok ZOMBIE!
Zachichotały
po raz ostatni, pożegnały się krótkim Dobranoc,
z tym, że jedna naprawdę miała dobrą noc, a druga, choć rokosz
Jelitowskiego ucichł, teraz mogła się skarżyć na zespół
dzwonnika z Notre-Dame — tak właśnie można było
scharakteryzować jej serce.
Słońce
z każdą minutą powinno zacząć wschodzić coraz wyżej, ale nijak
dało się to zobaczyć ze względu na porę roku. To zdecydowanie
dobijało — ta noc dłuższa niż dzień.
Zegar
złowieszczo tykał, wskazując upływ czasu, a ona nadal nie
zmrużyła oka. Tyk, tyk, tyk, wybiła druga. Już powieki robiły
się cięższe. Tyk, tyk, tyk, kwadrans po, zamknęła oczy na
minutę, po czym przyśniła jej się Buka i automatycznie skończył
się sen. Tyk, tyk, tyk, wpół do — odpłynęła na dobre…
Ale
nie cieszyła się długo regeneracją sił, bo po upływie
trzydziestu minut zaczęło się donośne bębnienie warzechą w
stary garniec prosto do jej ucha, więc wstała natychmiast ze stanem
prawie-przedzawałowym. Koleżanka miała z tego niesamowity ubaw, a
ona starała się wyrównać oddech. Czuła, jakby miała gorączkę,
była ociężała i ledwo żywa, mimo to zwlokła się z łóżka i
poczłapała do łazienki. Tam omal nie zasnęła na toalecie, jako
że pozwoliła sobie zamknąć na chwilę oczy, oddając mocz.
Żołądek wyprawiał dziwne harce — burczał, bolał, kłuł,
wżerał się w kręgosłup z głodu, a ona ani nie myślała go
zapełnić. Teraz, na dwie godziny przed wylotem! Nie było mowy! Za
dobrze znała pokręcone procesy chemiczne swojego zwariowanego
organizmu (choć kurs chemii w liceum ukończyła z haniebną dwóją).
W
tym samym czasie jej towarzyszka podróży z energią krzątała się
po domu, śmigała jak wiatr z miejsca na miejsce, nie posiadając
się ze szczęścia. Wreszcie zwiedzi kawałek świata, obejrzy na
własne oczy najchętniej wybierany przez polskich emigrantów kraj i
będzie tak blisko jego języka! A wszystko jeszcze zostanie
usprawiedliwione… Kochała panią M. za ten projekt. Lepiej wybrać
sobie nie mogła!
— Chcecie
kanapek na drogę? — Najstarsza kobieta w domu również była już
na nogach, władając w stu procentach kuchnią.
— Nie!
— odkrzyknęła jej brązowowłosa córka, wyciągając puszyste,
białe bambosze spod łóżka.
Zapakowała
starannie dwa króliczki do pękającej w szwach walizy.
— Mogłabyś
zamknąć paszczę, bo niektórzy nie są z burżuazji i nie
wyjeżdżają za granicę ze szkoły? — warknęła tymczasowo
oddelegowana do salonu siostra.
— Gdyby
niektórzy
się uczyli, nie musieliby innych wyzywać od burżujów —
odpyskowała niezrażona gniewem w głosie rozmówczyni, po czym
staszczyła swój bagaż z barłogu i wytarabaniła się z nim do
przedpokoju. — I wiedzieliby, że to poniżej jakiegokolwiek
poziomu.
Ignorując
pomrukiwania, podeszła do łazienki i zapukała.
— Żyjesz
tam czy możemy ci stawiać nagrobek? — Zachichotała sama z
siebie.
— Hyje
— odparła druga, ewidentnie mając coś w ustach. Drogą dedukcji
pierwsza doszła do tego, że to musi być szczoteczka. — A cho
chesz? Chesiesz chyłaś chusz y chasiense!
— Muszę
się odlać.
Chwilę
potem charakterystyczne szuranie zamilkło, a dało się słyszeć
szczęk otwieranego zamka. Mieszkanka domu natychmiast dopadła
toaletę.
— Dziewczyny,
pospieszcie się, musimy za pięć minut wyjeżdżać!
— CO?!
— Jasnowłosa bez trzech misiów wypluła szczotkę, prędko
wypłukała usta wodą, przemyła nią twarz, wytarła ręcznikiem i
jak strzała wyleciała z pomieszczenia.
Ciemniejszowłosa
zaśmiała się, kończąc sesję.
Szybkie
zrzucenie piżamy i wrzucenie jej do bagażu wraz z innymi środkami
higienicznymi, wciągnięcie przygotowanych wcześniej jeansów,
bluzki, kurtki, szalika i skarpet (w wymienionej kolejności), pięć
pociągnięć szczotką do włosów, ekspresowe założenie soczewek,
wrzucenie pudełka i płynu do nich oraz etui z okularami, ostatnie
zerknięcie w lustro i opóźnione żeńskie pięćdziesiąt procent
duetu było gotowe. Drugie tylko wybiegło z łazienki, wrzuciło
jakieś odzienie wierzchnie, stojąc w drzwiach swojej sypialni i
mimowolnie zerknęło na datę w kalendarzu ściennym, zakreśloną
czerwonym markerem, a dziejącą się w tym momencie. Uśmiechnęło
się i zatrzymało bok pierwszego.
Najstarsza
sięgnęła po płaszcz i kluczyki do samochodu, po czym dała krótką
komendę, by ją wyprzedzić i zejść na dół. Szła tuż za nimi,
a po drodze pozdrowił ją sąsiad. Była nieco zaskoczona, że pan
Schmidt tak wcześnie wstał i odbył spacer po okolicy.
— Pani
Kubiak! — zawołał za nią, kiedy stały przy drzwiach wejściowych
starej kamienicy.
Odwróciła
się twarzą do stojącego wyżej na schodach mężczyzny.
— Niech
pani sprawdzi pocztę, bo jest zapchana od kilku dni.
— Tak
zrobię, jak tylko wrócę. — Posłała mu serdeczny uśmiech, a
następnie popędziła dziewczyny.
Kiedy
wsiadły do auta, tej z jaśniejszą czupryną znów zrobiło się
gorzej. Chciała wrócić, wyspać się i skończyć stresować, ale
musiała się użerać z własnym strachem. Wzdychając raz po raz,
starała się spokojnie przebyć drogę na lotnisko.
A
trochę jej było; trasa wiodąca z Bytomia-Bobrka do Pyrzowic nie
należała do najkrótszych, tyle tylko że o czwartej nad ranem
czynnikiem sprzyjającym podróży autostradami był prawie zupełny
brak ruchu ulicznego. Zero korków, zero kolizji, sto procent
czystego asfaltu. A mimo to lęk rósł. Teoretycznie nie miał on
sensu, ale dla niej wszystko mogło być czynnikiem stresotwórczym —
od pająka począwszy aż na lataniu samolotem i duchach skończywszy.
Kiedy
tylko zdała sobie sprawę, że pani Kubiak właśnie zamierza
rozpocząć parkowanie, zaczęła automatycznie kręcić głową na
boki, trzymając się kurczowo siedzenia.
— Spokojnie!
— powiedziała do niej zrelaksowana i wypoczęta koleżanka. —
Czego ty się tak boisz?
— Latanie.
Inne miejsce. Inne jedzenie. Złe samopoczucie. Wymioty —
odpowiadała hasłowo.
Druga
się zaśmiała, ale nic więcej nie dodała.
Z
samochodu musiano ją wyciągać niemalże siłą; sama też ledwo
doniosła swój bagaż (chociaż był na kółkach). W jaśniejącej
ciemności dostrzegła długi, choć niewysoki budynek z napisem
Międzynarodowy
Port Lotniczy Katowice
i z tego, co było jej wiadomo, zdążały do terminalu b.
Po pchnięciu dużych, oszklonych drzwi, zobaczyła ogromną,
przestronną halę z kilkoma piętrami i schodami ruchomymi. Po
parterze, na którym się znajdowała, poruszały się tłumy ludzi z
bagażami, co chwilę słychać było głos konferansjerki,
informującej w różnych językach o godzinach przylotu, odlotu, a
także opóźnieniach samolotów z najróżniejszych krajów Europy.
Było głośno, tłoczno, ale dość chłodno. Przezroczysta w
znacznej części struktura budynku pozwalała na stałą kontrolę
wysokości słońca, co dla niepozornej blondyneczki było znaczną
pociechą.
Pani
Kubiak bardzo dobrze wiedziała, co i jak. Jej podopieczne snuły się
za nią, niczego nie rozumiejąc ani nie wiedząc. Przechowywała ich
bilety, więc zaprowadziła je do odpowiedniej bramki, przed którą
ciągnęła się dość spora kolejka. Gdy stały, dało się
zauważyć odmienność ich nastrojów: jedna wbiła przerażony
wzrok przed siebie, modląc się o szczęśliwą podróż i pobyt, a
druga z niecierpliwością wyciągała w górę szyję, by badać co
chwilę upływ kolejki.
Ta
bardziej ucieszona nie mogła wystać w miejscu, taką przyjemność
sprawiała jej myśl o podróży. Miała wielką nadzieję przeżyć
niezwykłą przygodę i poznać kawałek świata. Nie potrafiła już
znieść widoku tych starych kamienic, brzydkich ulic i
patologicznych ludzi wokół. Polska jej zbrzydła, bo znała ją
bardzo dobrze. I choć nie wyobrażała sobie życia na stałe w
innym kraju, uważała, że warto obejrzeć inne. A nuż zmieniłaby
zdanie. Zawsze to jakieś doświadczenie.
Kiedy
przyszła ich kolej, pokazały paszporty i bilety, zważono i
odprawiono walizki, a obie jeszcze dostały karty pokładowe.
Następnie przeszły do kolejnej bramki, gdzie musiały zdjąć
kurtki, paski, telefony i wszystkie rzeczy z bagażu podręcznego.
Nie musiały zbyt długo czekać na wejście — po upływie
kwadransa kazano im przejść na pokład, znalazły się więc na
zewnątrz. Była prawie piąta, a przenikliwy chłód nadal trzymał.
Powoli weszły schodkami do środka samolotu, a serca biły im
szybciej — obu z dwóch różnych powodów.
Ta
radośniejsza pożegnała się czule z mamą już dawno, po pierwszej
kontroli, druga zaledwie powiedziała: Do
widzenia.
Sam
pojazd od wewnątrz wydawał się dość duży, choć z zewnątrz
mogło się wydawać, że przy tych małych okienkach nie może być
wiele miejsca. Siedzenia były podwójne, więc spokojnie zajęły
miejsca obok siebie. Nie mówiły zbyt wiele, jako że każda była
pogrążona we własnym świecie. Gadanina zaczęła się dopiero
wtedy, kiedy stewardessy oznajmiły, że czas najwyższy zapiąć
pasy, bo zaczyna się lot.
— Omygy,
boję się — szepnęła przerażona jasnowłosa nadal bez trzech
misiów.
— Ja
też, tak trochę. — Druga ścisnęła jej rękę, kiedy maszyna
wznosiła się w górę.
A
gdy znalazły się na odpowiedniej wysokości, wszczęły pisk,
którego skali nie powstydziłaby się niejedna śpiewaczka operowa.
Zgromadzeni pasażerowie spojrzeli na nie jak na uciekinierki z
Lublińca, ale one się tym zupełnie nie przejęły, panikując
wciąż wniebogłosy.
— Czy
ktoś może im coś wrzucić do paszcz?! — krzyknął jeden ze
współpodróżujących.
Niestety,
nikt nie palił się do tego, żeby zatkać im jamy
chłonąco-trawiące, choć pewnie wielu przeszło to przez myśl,
ale one, ku chwale Panu, wkrótce się zamknęły. Wkrótce, znaczy
wówczas, gdy lot się ustabilizował. A potem zaczęło się gadanie
i emocjach, które uszły (te złe tylko), zastanawianie się i
snucie prognoz. I wreszcie zaszła obustronna radość — bo
najważniejszy moment minął.
Znów
ta sama dziewczyna wyjęła z torby ołówek i zeszyt, pobazgrała w
nim coś z elegancją, po czym podsunęła sąsiadce. Ona z kolei
zaczęła z intensywnością mastifa suszyć kły na widok napisu:
ANGLIO,
NADCHODZIMY!
*
* *
— O
matko, w broszurce nie ostrzegli, że po wyjściu czeka nas jakiś
labirynt
fauna, czy
coś w tym guście…
— Może
kogoś spytamy?
— I
co, powiemy: Excuse
me, can you tell me the way to exit?
No proszę cię!
— Chociażby!
To już by nam jakoś pomogło!
— W
takim razy ty pytasz. Moje listening
comprehension
pozostawia wiele do życzenia.
— Dziewczyny,
tutaj!
Jak
na komendę, obydwie koleżanki odwróciły się do tyłu. Z daleka
machała do nich niska, szczupła, uśmiechnięta szatynka,
wspinająca się na palce, żeby łatwiej było ją dostrzec. Bez
dłuższego zastanowienia pobiegły w jej stronę, całe szczęśliwe,
że chwile samotności w dużym mieście obcego kraju bezpowrotnie
minęły.
— Zuza!
— krzyknęła szatynka, wyciągając jedną tylko rękę (drugą
ciągnęła za sobą walizkę).
Druga
z duetu nie podzielała entuzjazmu pierwszej, jako że nigdy przedtem
owej Zuzy nie widziała na oczy. Drogą dedukcji doszła do faktu, że
to musiała być ich opiekunka na czas pobytu w Anglii. Pomyślała,
że całkiem przyjemnie będzie ją poznać. Nowa twarz równa się
nowe doświadczenia i szersze horyzonty.
— To
jest Zuzanna Trojanowska, moja kuzynka. — Już po chwili mogła
uścisnąć swojemu szerszemu horyzontowi dłoń.
— Karolina
Borejko, koleżanka Eweliny ze szkoły. — Nie mogła pozostać
dłużna.
— Miło
poznać.
— Panią
również.
— Ach,
jaką panią! Jestem Zuza,
zapamiętaj to sobie! — Zaśmiała się krótko. — To co, moje
podróżniczki, jedziemy do domu, nie? Chodźcie stąd jak
najprędzej, bo tu zimno, a w moim samochodzie działa klimatyzacja.
No, ruszajcie się, raz, raz!
Po
wyjściu na świeże powietrze, a w zasadzie już w terminalu, czekał
na nie inny świat, choć teoretycznie ten sam. Niebo było białe,
ale od nagromadzenia chmur, które w Polsce zwiastują niepogodę i
trzy czwarte polskiego społeczeństwa chodzi bardziej marudne i
sceptyczne niż kiedykolwiek. Tutaj nikt nie wyglądał na
niezadowolonego ze stanu nieboskłonu, wręcz przeciwnie — ludzie
chodzili sympatycznie uśmiechnięci od ucha do ucha, nienastawieni
negatywnie do kogo- lub czegokolwiek. Było to przecież lotnisko, a
więc znajdowały się gdzieś za miastem, stąd miały widoki na
pola i autostrady, które i tak już były zupełnie inne niż
rodzime. Przede wszystkim jednak były.
Od
momentu wyruszenia czarnym peugeotem 307 z parkingu, nieuchronnie
zbliżały się do centralnej części Manchesteru… i wydarzeń, o
których nawet by nie pomyślały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz