niedziela, 10 czerwca 2012

01. Wrony o świcie fruną na zachód



Jesteś pewna, że chcesz tam jechać? — pytając, skakała po walizce z uśmiechem i zaciętością sześcioletniego dziecka.
Druga westchnęła, wkładając pedantycznie kolejną bluzkę do torby. Spojrzała na swój przyszły bagaż z lekkim zastanowieniem, ale skierowanym jakby zupełnie na inny temat niż zadane było pytanie. Przyłożyła palec do brody, robiąc szeroko pojętą gimnastykę twarzy, zwaną mimiką. To się marszczyła, to krzywiła, to zaś podnosiła brwi albo złościła. Westchnęła po raz kolejny, ale tym razem była w tym nuta zdenerwowania i zniechęcenia.
Tak, już piąty raz ci odpowiadam — odparła w końcu, stwierdziwszy, że przemyślała, co należało i może zacząć swoją zdartą płytę, włączoną jakieś cztery godziny temu. — Ale jeśli ty nie chcesz, to zrozumiem…
Jej rozmówczyni ściągnęła twarz w kabaretowym popisie gniewu. Wyciągnęła wyprostowaną w łokciu rękę w kierunku tej drugiej, zginając palce od środkowego do małego, pozostałe zostawiając napięte prostopadle do siebie. Z takiej oto prymitywnej, ale jakże rażącej broni celowała do swojej towarzyszki. Jedno zwężone do małej szparki oko drżało. Odezwała się do niej niskim, lekko ochrypłym głosem:
Chcesz się mnie pozbyć?
Adresatka pytania uśmiechnęła się, kręcąc głową z politowaniem, po czym związała swoje długie, brązowe włosy w ciasny, acz spontaniczny kok.
Jak myślisz, wziąć jeszcze jedną parę jeansów? — spytała, stojąc znów nad swoją walizką jak kat nad duszą. — Czy zamiast tego kurtkę, hmm? Wiesz, tam nie ma zbyt często słonecznej pogody…
Koleżanka wróciła do swojej konkurencji olimpijskiej, oddając się jej z niesamowitą pasją. Nogi zdawały się być zamienione w metalowe sprężyny, nieskłonne do zmęczenia, a kufer nie wydawał się być choćby odrobinę naruszony. Jakby był obojętny na zadawane mu krzywdy.
A nie zmieścisz jednego i drugiego? — odparła pytaniem, ściągając brwi w zamyśleniu, a nie przestając molestować swojego bagażu.
Już nabierała powietrza w usta, żeby odpowiedzieć, kiedy dotarło do niej, co tamta wyprawia, więc ekspresowo zmarszczyła czoło, pytając ogłupiałym tonem:
Co ty w ogóle robisz?!
Kompresuję zawartość swojego kufra. — Wydawała się być niczym nie zrażona.
Długowłosa znajoma wytrzeszczyła oczy, nie mogąc uwierzyć, że goryle są dopuszczane do współżycia z ludźmi w cywilizowanym społeczeństwie. Nie skomentowała tego, tylko się otrząsnęła, jeszcze jakby w szoku, i podeszła do swojej szafy, żeby wyciągnąć szary płaszcz z dużymi, czarnymi guzikami i artystycznie podarte, jasne jeansy. Obie rzeczy skrupulatnie i bardzo minimalistycznie ułożyła w perfekcyjną kostkę i, mocno uciskając załadowane ubrania, usiłowała zmieścić do obszernej walizki. Z niemałym wysiłkiem (ale jednak!) zapięła z satysfakcją (prosimy powstrzymać się od zbereźnych skojarzeń) zamek, po czym opadła z ulgą na swoje łóżko. Leniwie spojrzała w stronę swojej towarzyszki, która właśnie kończyła trening.
I jak? — zapytała.
Dziewczyna przykucnęła, otworzyła klapę i zajrzała do środka bagażu, a następnie wydała z siebie jęk, przypominający rozpaczliwy płacz.
Kompresja się nie udała — oznajmiła dziecinnie zawiedzionym tonem. — Trzeba wymienić dysk twardy.
Druga się roześmiała.
Zamiast kompresji mam Bangladesz!
Westchnęła i zrezygnowana zaczęła wyrzucać za siebie wszystkie spakowane dotąd rzeczy, by móc je uporządkować i włożyć na nowo…
Tymczasem za oknem, w które wzrok wlepiło odpoczywające żeńskie pięćdziesiąt procent osób przebywających w pokoju, jesień powoli dobiegała swojego punktu kulminacyjnego. Gałęzie drzew stawały się bardziej nagie z każdym dniem, coraz częściej konieczne było zabieranie z domu parasola i omijanie kałuż. W parku brodziło się po kostki w czerwonych, żółtych i brązowych liściach. Trzeba było zaglądać do ciemnych zakamarków szaf, w których czaiły się grube, wełniane swetry, bluzy polarowe, kurtki, a czasem nawet czapki, rękawiczki i szale. Temperatura codziennie była bliżej granicy z zerem, a przez zdecydowaną większość dnia panowała ciemność. Przy wstawaniu o szóstej paranoją zdawało się być, kiedy za oknem paliły się jeszcze latarnie uliczne, a niebo nie zdążyło zmienić barwy… Mimo że nie lubiła jesieni, była bardzo uradowana. Nie mogła się opędzić od optymistycznych myśli, którymi żyła od jakichś dwóch tygodni, a które miały mieć swój finał już następnego dnia o piątej rano.
Założyła ręce za głowę, uśmiechając się szeroko.
Jeżeli szczęście miało polegać na poczuciu spełnienia i sprawianiu sobie ciągłej radości, to ona właśnie była szczęśliwa. Pomimo dość niepomyślnego początku roku wszystko zaczynało się układać. Stopnie w szkole były coraz wyższe, problemów jakby mniej, przyszłość szkicowo zaplanowana, więc nie musiała sobie zaprzątać głowy zmartwieniami. A teraz jeszcze ten wyjazd! Dawno nie było u niej tak dobrze. Choć może nie do końca.
Skrzywiła się nagle.
Przed oczami miała obraz twarzy dość kościstej, z wyraźną dolną szczęką, gładką skórą, zielonymi oczami i czarną czupryną. Postać z pozoru niewinna, a jednak posunęła się do niecodziennego świństwa, po którym mało kto by się pozbierał. A grozy dodaje fakt, że kobiety lepiej zapamiętują obelgi niż komplementy.
Przeklęła w myślach.
Lecz nawet, gdyby mogła, nie zawróciłaby czasu. Uważała, że dobrze jest tak, jak jest. Wielu zdarzeń żałuje, ale być może to one ukształtowały jej aktualną sytuację życiową. Bogatsza o nowe doświadczenia, z inną energią szła w świat, ostrożna i wrażliwa, a jednocześnie zawzięta i gotowa bronić swojego zdania w każdej chwili. Otworzyła się jak zaryglowane drzwi.
Zerknęła na zegar, stojący na biurku naprzeciw niej. Minęła osiemnasta i coraz mniej było widać podwórko. Sąsiad właśnie nawoływał psa, żeby wrócił do domu. Okoliczne dzieciaki żegnały się i umawiały na następny dzień. Pomyślała, że ta cisza jest tak kojąca, że aż szkoda by nie zamknąć oczu na kilka minut i odpłynąć…
Nie, dziękuję! — krzyk koleżanki zbudził ją jednak niecały kwadrans potem (więc jednak zaliczyła porządną drzemkę).
Na pewno nie chcesz? Nawet małej kromki z masłem? — Z kuchni doszedł ją przytłumiony głos mamy.
Nie, naprawdę nie chcę!
Dziewczyna weszła do pokoju w szlafroku i turbanie na głowie z ręcznika, który wkrótce rozwiązała i wykorzystała do suszenia włosów. Stanęła na środku i zaczęła nim pocierać energicznie czuprynę.
Ty już po kąpieli? — zdumiała się, mrugając i próbując przyzwyczaić oczy do rzeczywistych widoków.
Tak, mówiłam ci, że idę do łazienki, ale twoje oczy były tak hipnotajyn, że myślałam, czy by nie wzywać hipnotyzera.
Ta w teorii brudna i śmierdząca roześmiała się charakterystycznie, zakrywając przy tym usta. Chwilę potem zwlokła się z łóżka i sama zażyła prysznica.
W tym czasie jej okresowa i przez najbliższy tydzień jeszcze współlokatorka, kiedy wytrzepała czerep jak trzeba, rozczesała swoje splątane, miarę długie (choć rosnące bardzo wolno) blond kłaki, odrzuciła ręcznik na swoje łóżko (które za ojcem zwykła nazywać wozem). Trochę przeszło jej popołudniowe upojenie samym powietrzem (alkoholu nie pijała z przyczyn najróżniejszych), dlatego na spokojnie, choć nie bez obaw, rozpięła walizkę i upewniła się, czy ma wszystko z listy oraz czy rzeczy są poukładane. Zauważyła kilka zniekształceń od swojego treningu dyscypliny olimpijskiej, zwanej ugniataniem bagażu. Wystraszyła się, bo jakby mama to zobaczyła, to zginęłaby śmiercią tragiczną. A tam, opowie się, że na lotnisku tak nią rzucali, pomyślała dość swawolnie, machnąwszy na to ręką.
Cofnęła rzeczy i rozścieliła sobie łóżko, a więc kanapę, jako że była gościem, i natychmiast się na nią bezwładnie rzuciła.
Nie była w stanie nic przełknąć, bo serce jej kołatało jak szalone, cała drżała, a ręce się robiły mokre, jakby była etatową pomywaczką w restauracji i zmywała ogromne stosy naczyń prawie dzień i noc. Cała się pociła, zamartwiała i, mimo ogromnego zmęczenia, nie potrafiła zasnąć. Dla niej to była typowa reakcja na nowość, której wszyscy się dziwili, ilekroć taka rzecz się zdarzała. Choć burczało w brzuchu i czuła z tego powodu mdłości, nie chciała nic jeść. Jej żołądek był istotą najbardziej pokręconą ze wszystkich wnętrzności, czyli pobił sam mózg (!), a to już nie lada wyczyn. Choć gdyby psychika była częścią cała, nie miałby szans… To właśnie psychika stała na przeszkodzie do cieszenia się takimi chwilami, jak ta. Wpojony od dzieciństwa strach przed wymiotami krępował ją całą, paraliżował na długie godziny. Zawsze porównywała go tak: To jakby zamknąć klaustrofobika w małym, ciasnym i ciemnym pomieszczeniu. Identyczna reakcja, może tylko odrobinę mniej gwałtowna, ale towarzyszą jej te same uczucia. A że trochę miała problemów ze zdrowiem, w szczególności z układem pokarmowym, można sobie tylko wyobrażać, jakim była kłębkiem nerwów…
A mimo to znajdowała w swoim życiu plusy dodatnie i potrafiła wszystkich rozśmieszać (choć czasem jej humor klasyfikował ją jako Królową Tostera ze względu na niewielkie nawilżenie struktury opowiadanych przez nią żartów), przynajmniej się starała. Wielu zaraz na początku znajomości się do niej zrażało przez wzgląd na niecodzienne zachowanie, które sama nazywała świrowaniem. Ci, którzy wytrwali i pozostali z nią dłużej w kontakcie, z czasem zaczęli w niej odkrywać kogoś ciekawego, kto niekoniecznie jest szurniętą, grubą blondynką, a osobą o sporej intuicji i ciekawym usposobieniu. Topiąca się w tym czasie znajoma także do nich należała.
Wypuściła ze świstem powietrze, chcąc jakby wraz z nich wydmuchać napięcie z organizmu. Z zaniepokojoną, zestresowaną twarzą wymacała wśród kołdry stary, ale kochany telefon i spojrzała na godzinę. W związku z tym rewolucyjnym wydarzeniem dostała zespołu wytrzeszczu gał. O borze szumiący, czy ona się kąpie już czterdzieści minut?! — krzyknęła w głowie. Szczęśliwi ci, którzy wówczas byli w domu, jako że nie należała do osób cichych i małomównych. Schorowane struny głosowe dawały jej dość mocne oparcie i porządną emisję. Nie mogła narzekać na niedobór siły w przeponie.
Usiadła po turecku, przygryzając dolną wargę. Zaczęła nerwowo podrygiwać nogą. Ciągle głęboko oddychała, żeby uwolnić mięśnie od napięcia a la baranie jajo (by Dariusz Borejko, znowu!). Powtarzała sobie, że będzie dobrze i w gruncie rzeczy powinna się cieszyć.
Pierwsze dźwięki trąbki tak ostro i nagle przecięły powietrze, że aż podskoczyła, a serce chciało dać dyla na inną planetę. Czym prędzej spojrzała na wyświetlacz, wskazujący mamę i wcisnęła zieloną słuchawkę.
Cześć, mała, jak się czujesz? — usłyszała w słuchawce.
Wiesz jak, stresuję się okropnie — odpowiedziała zgodnie z prawdą.
Anna Borejko za dobrze znała swoją córkę, żeby nie wiedzieć, jak może się czuć w takiej chwili, a mimo to uważała za słuszne, by ją o to zapytać. Kto wie, może liczyła, że z nerwusa stała się stoickim kwiatem lotosu?
Czym?
No LOTEM SAMOLOTEM, mamo! Ty byś się nie bała?
Nie wiem, nigdy nie byłam zmuszona lecieć gdziekolwiek, chyba że liczyć osiedlowy sklepik.
Proszę cię… — Pokusa fejspalma była bardzo silna.
No co? Ty się tak zawsze stresujesz, a najczęściej okazuje się, że niepotrzebnie, więc uszy do góry i…
i na tym zakończymy, chyba że ktoś preferuje brazylijskie telenowele.

* * *

Szszsz. Tup, tup, tup. Klik, trzask. Tup, tup, tup, tup, tup. Klik i trzask.
Piętnaście minut ciszy.
Klik, trzask. Tup, tup, tup, tup, tup. Klik i trzask. Tup, tup, tup. Szszsz.
Gdzieś z łóżka pod oknem rozległo się westchnienie, a potem postać zawinięta w kołdrę jak w rulon odwróciła się twarzą do kanapy.
Czego tak latasz? Co ci? — spytała, widząc majaczącą, kołyszącą się w przód i w tył sylwetkę. Trzymała się za brzuch.
Mam taką sraczkę, że robię dalej niż widzę.
W tym momencie rozmówczyni musiała stłumić wybuch śmiechu poduszką, ale tej drugiej raczej nie było zabawnie. Pod ściskającymi podbrzusze rękami ciągle coś bulgotało, burczało i buntowało się przeciwko dawnemu porządkowi. Rokosz Jelitowskiego dawał się we znaki królowi, który nijak nie potrafił mu zaradzić.
Jak to? — dopytywała się poprzednia, kiedy ochłonęła. — Przecież nic nie jadłaś.
Druga zrobiła minę niewiniątka.
Ale napiłam się ze dwa łyki mineralnej…
W pokoju rozległ się plask w czoło.
Jaka ty jesteś inteligentna! Wiesz, że ci nie wolno, a…
Pić mi się chciało, a nie miałam zamiaru zrobić rozwałki w kuchni i wszystkich obudzić parzeniem sobie herbaty! Choć podejrzewam, że efekt byłby coś w ten sam deseń…
Rozmówczyni pokręciła głową.
Masz patologiczne jelito grube!
Tym razem obie musiały stłumić śmiech, jako że nocna pora dodała im poczucia humoru i były w stanie się śmiać, nawet jeżeli usłyszałyby niewinne Budyń! od któregokolwiek z domowników.
Spróbuj zasnąć, królu Sedesie — powiedziała brązowokłaczna. — Inaczej jutro na lotnisku zrobi się pusto na widok ZOMBIE!
Zachichotały po raz ostatni, pożegnały się krótkim Dobranoc, z tym, że jedna naprawdę miała dobrą noc, a druga, choć rokosz Jelitowskiego ucichł, teraz mogła się skarżyć na zespół dzwonnika z Notre-Dame — tak właśnie można było scharakteryzować jej serce.
Słońce z każdą minutą powinno zacząć wschodzić coraz wyżej, ale nijak dało się to zobaczyć ze względu na porę roku. To zdecydowanie dobijało — ta noc dłuższa niż dzień.
Zegar złowieszczo tykał, wskazując upływ czasu, a ona nadal nie zmrużyła oka. Tyk, tyk, tyk, wybiła druga. Już powieki robiły się cięższe. Tyk, tyk, tyk, kwadrans po, zamknęła oczy na minutę, po czym przyśniła jej się Buka i automatycznie skończył się sen. Tyk, tyk, tyk, wpół do — odpłynęła na dobre…
Ale nie cieszyła się długo regeneracją sił, bo po upływie trzydziestu minut zaczęło się donośne bębnienie warzechą w stary garniec prosto do jej ucha, więc wstała natychmiast ze stanem prawie-przedzawałowym. Koleżanka miała z tego niesamowity ubaw, a ona starała się wyrównać oddech. Czuła, jakby miała gorączkę, była ociężała i ledwo żywa, mimo to zwlokła się z łóżka i poczłapała do łazienki. Tam omal nie zasnęła na toalecie, jako że pozwoliła sobie zamknąć na chwilę oczy, oddając mocz. Żołądek wyprawiał dziwne harce — burczał, bolał, kłuł, wżerał się w kręgosłup z głodu, a ona ani nie myślała go zapełnić. Teraz, na dwie godziny przed wylotem! Nie było mowy! Za dobrze znała pokręcone procesy chemiczne swojego zwariowanego organizmu (choć kurs chemii w liceum ukończyła z haniebną dwóją).
W tym samym czasie jej towarzyszka podróży z energią krzątała się po domu, śmigała jak wiatr z miejsca na miejsce, nie posiadając się ze szczęścia. Wreszcie zwiedzi kawałek świata, obejrzy na własne oczy najchętniej wybierany przez polskich emigrantów kraj i będzie tak blisko jego języka! A wszystko jeszcze zostanie usprawiedliwione… Kochała panią M. za ten projekt. Lepiej wybrać sobie nie mogła!
Chcecie kanapek na drogę? — Najstarsza kobieta w domu również była już na nogach, władając w stu procentach kuchnią.
Nie! — odkrzyknęła jej brązowowłosa córka, wyciągając puszyste, białe bambosze spod łóżka.
Zapakowała starannie dwa króliczki do pękającej w szwach walizy.
Mogłabyś zamknąć paszczę, bo niektórzy nie są z burżuazji i nie wyjeżdżają za granicę ze szkoły? — warknęła tymczasowo oddelegowana do salonu siostra.
Gdyby niektórzy się uczyli, nie musieliby innych wyzywać od burżujów — odpyskowała niezrażona gniewem w głosie rozmówczyni, po czym staszczyła swój bagaż z barłogu i wytarabaniła się z nim do przedpokoju. — I wiedzieliby, że to poniżej jakiegokolwiek poziomu.
Ignorując pomrukiwania, podeszła do łazienki i zapukała.
Żyjesz tam czy możemy ci stawiać nagrobek? — Zachichotała sama z siebie.
Hyje — odparła druga, ewidentnie mając coś w ustach. Drogą dedukcji pierwsza doszła do tego, że to musi być szczoteczka. — A cho chesz? Chesiesz chyłaś chusz y chasiense!
Muszę się odlać.
Chwilę potem charakterystyczne szuranie zamilkło, a dało się słyszeć szczęk otwieranego zamka. Mieszkanka domu natychmiast dopadła toaletę.
Dziewczyny, pospieszcie się, musimy za pięć minut wyjeżdżać!
CO?! — Jasnowłosa bez trzech misiów wypluła szczotkę, prędko wypłukała usta wodą, przemyła nią twarz, wytarła ręcznikiem i jak strzała wyleciała z pomieszczenia.
Ciemniejszowłosa zaśmiała się, kończąc sesję.
Szybkie zrzucenie piżamy i wrzucenie jej do bagażu wraz z innymi środkami higienicznymi, wciągnięcie przygotowanych wcześniej jeansów, bluzki, kurtki, szalika i skarpet (w wymienionej kolejności), pięć pociągnięć szczotką do włosów, ekspresowe założenie soczewek, wrzucenie pudełka i płynu do nich oraz etui z okularami, ostatnie zerknięcie w lustro i opóźnione żeńskie pięćdziesiąt procent duetu było gotowe. Drugie tylko wybiegło z łazienki, wrzuciło jakieś odzienie wierzchnie, stojąc w drzwiach swojej sypialni i mimowolnie zerknęło na datę w kalendarzu ściennym, zakreśloną czerwonym markerem, a dziejącą się w tym momencie. Uśmiechnęło się i zatrzymało bok pierwszego.
Najstarsza sięgnęła po płaszcz i kluczyki do samochodu, po czym dała krótką komendę, by ją wyprzedzić i zejść na dół. Szła tuż za nimi, a po drodze pozdrowił ją sąsiad. Była nieco zaskoczona, że pan Schmidt tak wcześnie wstał i odbył spacer po okolicy.
Pani Kubiak! — zawołał za nią, kiedy stały przy drzwiach wejściowych starej kamienicy.
Odwróciła się twarzą do stojącego wyżej na schodach mężczyzny.
Niech pani sprawdzi pocztę, bo jest zapchana od kilku dni.
Tak zrobię, jak tylko wrócę. — Posłała mu serdeczny uśmiech, a następnie popędziła dziewczyny.
Kiedy wsiadły do auta, tej z jaśniejszą czupryną znów zrobiło się gorzej. Chciała wrócić, wyspać się i skończyć stresować, ale musiała się użerać z własnym strachem. Wzdychając raz po raz, starała się spokojnie przebyć drogę na lotnisko.
A trochę jej było; trasa wiodąca z Bytomia-Bobrka do Pyrzowic nie należała do najkrótszych, tyle tylko że o czwartej nad ranem czynnikiem sprzyjającym podróży autostradami był prawie zupełny brak ruchu ulicznego. Zero korków, zero kolizji, sto procent czystego asfaltu. A mimo to lęk rósł. Teoretycznie nie miał on sensu, ale dla niej wszystko mogło być czynnikiem stresotwórczym — od pająka począwszy aż na lataniu samolotem i duchach skończywszy.
Kiedy tylko zdała sobie sprawę, że pani Kubiak właśnie zamierza rozpocząć parkowanie, zaczęła automatycznie kręcić głową na boki, trzymając się kurczowo siedzenia.
Spokojnie! — powiedziała do niej zrelaksowana i wypoczęta koleżanka. — Czego ty się tak boisz?
Latanie. Inne miejsce. Inne jedzenie. Złe samopoczucie. Wymioty — odpowiadała hasłowo.
Druga się zaśmiała, ale nic więcej nie dodała.
Z samochodu musiano ją wyciągać niemalże siłą; sama też ledwo doniosła swój bagaż (chociaż był na kółkach). W jaśniejącej ciemności dostrzegła długi, choć niewysoki budynek z napisem Międzynarodowy Port Lotniczy Katowice i z tego, co było jej wiadomo, zdążały do terminalu b. Po pchnięciu dużych, oszklonych drzwi, zobaczyła ogromną, przestronną halę z kilkoma piętrami i schodami ruchomymi. Po parterze, na którym się znajdowała, poruszały się tłumy ludzi z bagażami, co chwilę słychać było głos konferansjerki, informującej w różnych językach o godzinach przylotu, odlotu, a także opóźnieniach samolotów z najróżniejszych krajów Europy. Było głośno, tłoczno, ale dość chłodno. Przezroczysta w znacznej części struktura budynku pozwalała na stałą kontrolę wysokości słońca, co dla niepozornej blondyneczki było znaczną pociechą.
Pani Kubiak bardzo dobrze wiedziała, co i jak. Jej podopieczne snuły się za nią, niczego nie rozumiejąc ani nie wiedząc. Przechowywała ich bilety, więc zaprowadziła je do odpowiedniej bramki, przed którą ciągnęła się dość spora kolejka. Gdy stały, dało się zauważyć odmienność ich nastrojów: jedna wbiła przerażony wzrok przed siebie, modląc się o szczęśliwą podróż i pobyt, a druga z niecierpliwością wyciągała w górę szyję, by badać co chwilę upływ kolejki.
Ta bardziej ucieszona nie mogła wystać w miejscu, taką przyjemność sprawiała jej myśl o podróży. Miała wielką nadzieję przeżyć niezwykłą przygodę i poznać kawałek świata. Nie potrafiła już znieść widoku tych starych kamienic, brzydkich ulic i patologicznych ludzi wokół. Polska jej zbrzydła, bo znała ją bardzo dobrze. I choć nie wyobrażała sobie życia na stałe w innym kraju, uważała, że warto obejrzeć inne. A nuż zmieniłaby zdanie. Zawsze to jakieś doświadczenie.
Kiedy przyszła ich kolej, pokazały paszporty i bilety, zważono i odprawiono walizki, a obie jeszcze dostały karty pokładowe. Następnie przeszły do kolejnej bramki, gdzie musiały zdjąć kurtki, paski, telefony i wszystkie rzeczy z bagażu podręcznego. Nie musiały zbyt długo czekać na wejście — po upływie kwadransa kazano im przejść na pokład, znalazły się więc na zewnątrz. Była prawie piąta, a przenikliwy chłód nadal trzymał. Powoli weszły schodkami do środka samolotu, a serca biły im szybciej — obu z dwóch różnych powodów.
Ta radośniejsza pożegnała się czule z mamą już dawno, po pierwszej kontroli, druga zaledwie powiedziała: Do widzenia.
Sam pojazd od wewnątrz wydawał się dość duży, choć z zewnątrz mogło się wydawać, że przy tych małych okienkach nie może być wiele miejsca. Siedzenia były podwójne, więc spokojnie zajęły miejsca obok siebie. Nie mówiły zbyt wiele, jako że każda była pogrążona we własnym świecie. Gadanina zaczęła się dopiero wtedy, kiedy stewardessy oznajmiły, że czas najwyższy zapiąć pasy, bo zaczyna się lot.
Omygy, boję się — szepnęła przerażona jasnowłosa nadal bez trzech misiów.
Ja też, tak trochę. — Druga ścisnęła jej rękę, kiedy maszyna wznosiła się w górę.
A gdy znalazły się na odpowiedniej wysokości, wszczęły pisk, którego skali nie powstydziłaby się niejedna śpiewaczka operowa. Zgromadzeni pasażerowie spojrzeli na nie jak na uciekinierki z Lublińca, ale one się tym zupełnie nie przejęły, panikując wciąż wniebogłosy.
Czy ktoś może im coś wrzucić do paszcz?! — krzyknął jeden ze współpodróżujących.
Niestety, nikt nie palił się do tego, żeby zatkać im jamy chłonąco-trawiące, choć pewnie wielu przeszło to przez myśl, ale one, ku chwale Panu, wkrótce się zamknęły. Wkrótce, znaczy wówczas, gdy lot się ustabilizował. A potem zaczęło się gadanie i emocjach, które uszły (te złe tylko), zastanawianie się i snucie prognoz. I wreszcie zaszła obustronna radość — bo najważniejszy moment minął.
Znów ta sama dziewczyna wyjęła z torby ołówek i zeszyt, pobazgrała w nim coś z elegancją, po czym podsunęła sąsiadce. Ona z kolei zaczęła z intensywnością mastifa suszyć kły na widok napisu:

ANGLIO, NADCHODZIMY!

* * *

O matko, w broszurce nie ostrzegli, że po wyjściu czeka nas jakiś labirynt fauna, czy coś w tym guście…
Może kogoś spytamy?
I co, powiemy: Excuse me, can you tell me the way to exit? No proszę cię!
Chociażby! To już by nam jakoś pomogło!
W takim razy ty pytasz. Moje listening comprehension pozostawia wiele do życzenia.
Dziewczyny, tutaj!
Jak na komendę, obydwie koleżanki odwróciły się do tyłu. Z daleka machała do nich niska, szczupła, uśmiechnięta szatynka, wspinająca się na palce, żeby łatwiej było ją dostrzec. Bez dłuższego zastanowienia pobiegły w jej stronę, całe szczęśliwe, że chwile samotności w dużym mieście obcego kraju bezpowrotnie minęły.
Zuza! — krzyknęła szatynka, wyciągając jedną tylko rękę (drugą ciągnęła za sobą walizkę).
Druga z duetu nie podzielała entuzjazmu pierwszej, jako że nigdy przedtem owej Zuzy nie widziała na oczy. Drogą dedukcji doszła do faktu, że to musiała być ich opiekunka na czas pobytu w Anglii. Pomyślała, że całkiem przyjemnie będzie ją poznać. Nowa twarz równa się nowe doświadczenia i szersze horyzonty.
To jest Zuzanna Trojanowska, moja kuzynka. — Już po chwili mogła uścisnąć swojemu szerszemu horyzontowi dłoń.
Karolina Borejko, koleżanka Eweliny ze szkoły. — Nie mogła pozostać dłużna.
Miło poznać.
Panią również.
Ach, jaką panią! Jestem Zuza, zapamiętaj to sobie! — Zaśmiała się krótko. — To co, moje podróżniczki, jedziemy do domu, nie? Chodźcie stąd jak najprędzej, bo tu zimno, a w moim samochodzie działa klimatyzacja. No, ruszajcie się, raz, raz!
Po wyjściu na świeże powietrze, a w zasadzie już w terminalu, czekał na nie inny świat, choć teoretycznie ten sam. Niebo było białe, ale od nagromadzenia chmur, które w Polsce zwiastują niepogodę i trzy czwarte polskiego społeczeństwa chodzi bardziej marudne i sceptyczne niż kiedykolwiek. Tutaj nikt nie wyglądał na niezadowolonego ze stanu nieboskłonu, wręcz przeciwnie — ludzie chodzili sympatycznie uśmiechnięci od ucha do ucha, nienastawieni negatywnie do kogo- lub czegokolwiek. Było to przecież lotnisko, a więc znajdowały się gdzieś za miastem, stąd miały widoki na pola i autostrady, które i tak już były zupełnie inne niż rodzime. Przede wszystkim jednak były.
Od momentu wyruszenia czarnym peugeotem 307 z parkingu, nieuchronnie zbliżały się do centralnej części Manchesteru… i wydarzeń, o których nawet by nie pomyślały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz