Początkowo
byłam na tyle zdezorientowana i oszołomiona, że miałam niemały
problem z określeniem miejsca mojego pobytu. Ewelina zrobiła minę
tak przerażoną, jakby usłyszała odgłosy apokalipsy, alarm o
zagrożeniu czasu wojny, czy inny złowieszczy dźwięk.
Mlasnęłam
niewyraźnie, starając się nie zamknąć na powrót powiek. Ewelajn
zaczynała o czymś mówić, ale jej słowa dziwacznie mi umykały,
tonęły i zagłuszane były przez mój głośny, niewybudzony mózg.
Dopiero drugi huk znacznie mnie orzeźwił.
― Oni
tam mają stadninę koni?! ― krzyknęła oburzona.
― Bardzo
prawdopodobne. ― Oczy zwężone do szparek i warczenie oznaczało
pogorszenie nastroju.
Chciałam
zacząć wrzeszczeć, ale w tym momencie się uspokoiło, co, na
nasze nieszczęście, zaintrygowało nas jeszcze bardziej.
― Dziwne
― oznajmiła Ewelina, ale po chwili przestała z uporem wsłuchiwać
się w ciszę i położyła się z powrotem. ― Ale w sumie leję na
nich sikiem prostym, więc idę spać, nie wiem, jak ty.
Choć
miałam nieodpartą ochotę wyrazić w wysoce niecenzuralny sposób
swoje zdanie na temat ich haniebnego zachowania, poszłam w ślady
koleżanki i po chwili znów zanurzałam się w ciemności, usiłując
wrócić do snu. Mój pobudzony do ponownego działania mózg nie
chciał się jednak na to godzić.
Trudno
spokojnie spać, gdy ma się tę przerażającą świadomość, że
od jutra wypracowuje się drogę do sławy. Możliwe, że bardzo
krótkiej, ale jednak sławy. A zamieszanie stało dopiero przed
nami; byłyśmy niemal pewne, że polskie media (raczej szmatławce,
ale zachowajmy poprawność polityczną) prędzej czy później
dowiedzą się, że dwie niepełnoletnie Poleczki dostały się do
brytyjskiego X-Factora i wystąpią live. Szansa stawała się tym
większa, że już na ten tydzień zaplanowana została premiera
pierwszego odcinka z przesłuchań. Z tego, co wiedziałam, miałyśmy
się w nim pojawić… Czasem ciężko było mi z tą myślą, a
czasem czułam się kompletnie szalona i zastanawiałam, czy to aby
na pewno dobry pomysł. Ewelina, jako że uchodziła zawsze za tę
lepiej nastawioną ode mnie, powtarzała, że co
ma być to będzie, a nie może dziać się źle.
Chociaż bardzo chciałam, nie potrafiłam wierzyć w jej słowa.
Te
mętne, cyklicznie pojawiające się rozważania spowodowały we mnie
samej senność (strzeżcie się, którzy to czytacie!), liczyłam
więc, że może wreszcie odpłynęłam. Jak nam jednak wszystkim
wiadomo: umiesz
liczyć, licz na siebie.
Mniej więcej kilka sekund później było tak:
BUM!
A
potem jakoś w tym stylu:
― POWYRYWAM
IM JĄDRA!
I,
tak, to ja byłam autorką tej groźby. Co gorsza, wcale nie
żartowałam.
Czym
prędzej zerwałam się z łóżka i cała napięta, tupiąca głośno
i poirytowana do cna, wyszłam z pokoju z zamiarem wprowadzenia
reżimu, poprzedzonego cudowną przecież wizją terroru. Efekt był
taki, że znalazłam poplecznika o nieco mniej drastycznych planach,
ale popierającego moją teorię wyrażenia jasno i dobitnie własnego
zdania. Na korytarzu panowała ciemność jak w murzyńskim zadzie i
wszystko spowiła dziwna cisza. Mimo to hałasy zza ściany były
słyszalne.
Z
impetem szarpnęłam za klamkę ich sypialni, na czym nie ucierpiały
jedynie drzwi.
― MORDY
W KUBEŁ!
…ale
także tynk.
Wśród
mieszkańców pomieszczenia zapadła cisza i tylko kilka piór spadło
na podłogę. Nikt nawet nie odważył się głośniej odetchnąć,
wszyscy wpatrywali się w rozsierdzonego byka, który w tej chwili
stał w progu.
― W
NOCY SIĘ ŚPI, A NIE UJEŻDŻA JEDNOROŻCE!
Cała
piątka spojrzała po sobie, wciąż zachowując milczenie. Przez
tych ulotnych kilka sekund sądziłam, że być może dotarłam do
ich zakutych makówek, ale myliłam się. Jakże bardzo się myliłam!
Oni wcale nie zamilkli ze strachu. No, może trochę… Nie odbyło
się to jednak tak, jak sobie pani dyktator Borejko wymyśliła.
Jeden
z nich, chudy (jak i pozostali), z czarnymi lokami i zielonkawymi
oczami, nagle się wyprostował, eksponując wątłą klatkę
piersiową. Wypiął ją dumnie, klęcząc pośród zmąconej
pościeli w samych majtkach, po czym przyłożył dwa palce do
skroni, nabrał powietrza w płuc i krzyknął łamanym niemieckim
akcentem:
― Ja
wohl, mein Kommandant!
Pozostała
czwórka parsknęła szalonym śmiechem, a ja poczułam, że palą
mnie policzki z dwóch aż powodów ― ze złości i wstydu. Nie
chciałam jednak za żadne skarby tracić rezonu, zatem nie
pozwoliłam swojej twarzy wyrazić za dużo i odparłam:
― Jak
jesteś taki mądry, to spróbuj coś powiedzieć po polsku. ―
Założyłam ręce na piersi, starając się przy tym wyglądać
inteligentnie, co ― jak znam siebie ― pewnie mi nie wyszło.
Chłopcy
spojrzeli po sobie zdziwieni, aż znowu Pan Salutujący przemówił
ponownie:
― Po
polsku? Co
to za język? Pokrewny do suahili?
Cały
zespół,
jak mniemam, wybuchnął kolejną salwą rozrywającej radości. Czy
ja naprawdę miałam coś takiego śmiesznego w twarzy czy to oni
byli spaczeni umysłowo?
Puściłam
jego mało zabawną uwagę mimo uszu.
― Wiem,
że macie problemy z głowami i być może z trudem docierają do was
pewne treści, proszę jednak, byście sobie raz na zawsze
zapamiętali: JESZCZE JEDEN HUK, A WASZ CZAS NA PROKREACJĘ DOBIEGNIE
KOŃCA! ― Kątem oka dostrzegłam, że jeden z nich ―
prawdopodobnie szatyn z (nie do końca już) wyprostowanymi włosami
― przygląda mi się z takim uśmiechem, jakbym recytowała cudowny
wiersz, a nie próbowała ich zastrzelić głosem. I nie było w tym
nic z miłosnej fascynacji.
Po
tych słowach dumnie odwróciłam się na pięcie i wyszłam, nie
omieszkawszy rąbnąć z całej swej siły drzwiami. Miałam cichą
nadzieję, że te spłaszczone półkule mózgowe coś zakodują…
Ale człowiek to omylna istota. Chociaż już nie rąbali, do bitej
piątej rano postanowili zachowywać się jak stado klonów Tarzana,
krzycząc (Hey,
people, look, I'm a pink unicorn!),
rżąc ze śmiechu i śpiewając sprośne piosenki. Udało mi się
zasnąć, z czego byłam dumna. Liczyłam, że nowy dzień wykończy
ich do tego stopnia, że następnej nocy będą spali jak zabici.
Byłam kiepska z matematyki, ale to wszystko zaliczało się do
rachunku prawdopodobieństwa, tam nie ma nad czym dumać…
Wstałam
o siódmej z oczami o wyglądzie piłek ping-pongowych. Do tego wory,
nieprzytomność umysłowa i wielkie pragnienie SNU. Byłam wrakiem
człowieka. Ewelina zresztą nie wyglądała wcale lepiej. Nawet nie
miała siły uchylić chociaż jednej powieki, wisiała bezwładnie
na łóżku z dyndającą w powietrzu ręką. Mnie udało się
usiąść. Później prawie po omacku doszłam do łazienki, w której
wybudził mnie lodowaty prysznic. Na krótko, bo niespełna pół
godziny, ale ważne, że mogłam funkcjonować. To był spory sukces.
W perspektywie przespanych całych dwóch godzin, była to rzecz
zdecydowanie optymistyczna. Nie wiem nawet, jak wybrałam ubrania ―
podejrzewam, że to zasługa krasnoludków.
Za
dziesięć ósma stałam oparta o drzwi i czekałam na Ewelinę,
czeszącą powolnymi ruchami włosy. Naprzeciw regału (w małej
wnęce przed łazienką) stała komoda, nad którą wisiało lustro.
Jeżeli nie wierzyliście, że można robić to, co Ewelajn na
śpiąco, to właśnie musicie uwierzyć. Kubiak ledwo się trzymała
na nogach z zamkniętymi oczami, nie patrząc w zwierciadło. Na jej
widok sama przysypiałam, a nie wolno mi było, czekał na mnie
pracowity dzień. Na nią zresztą też.
― Mogłabyś
przyspieszyć? ― jęknęłam. ― Znowu będziemy ostatnie.
― Mhmmmm…
― W odpowiedzi mruknęła tylko przeciągle i odłożyła szczotkę.
Tętno
mi podskoczyło, co spowodowało moje pobudzenie. Zaraz miałam
zobaczyć ponownie te przeklęte drzwi. O dziwo, wcale się nie
irytowałam, tylko… stresowałam.
Ledwo,
bo ledwo, ale otworzywszy oczy, Ewelajna złapała mnie pod ramię i
wspólnie ze mną opuściła pokój. Zamknęłam go na kluczyk,
chowając ów do kieszeni jeansów.
Prawie
natychmiast spojrzałam na sąsiednie drzwi, które były otwarte
szeroko jak jakieś wrota. Nie wiedziałam, jak się zachować w
razie, gdyby w środku jednak ktoś był, mimo że od godziny nikt
stamtąd nie dawał znaku życia. Postanowiłam tradycyjnie pozostać
dumną i honorową i nie pozwolić sobie na pokazanie, że się
przejmuję. Ciekawość okazała się jednak silniejsza. Gdy mijałam
to białe skrzydło, nie mogłam się powstrzymać i kątem oka
zajrzałam do ich sypialni. Taka rozwartość wejścia ułatwiła
odnotowywanie szczegółów. Jakie to zatem szczegóły? ―
spytacie. I ja wam odpowiem: ŻADNE. Jednym wielkim detalem okazał
się wszechobecny i przygniatający bałagan. Byłam w stanie
obejrzeć prawie każdy element ich garderoby, a także kosmetyczki.
Na podłodze, oprócz licznych opakowań po czipsach, batonach i
czekoladach oraz butelek po napojach gazowanych, leżały takie
niespodzianki jak: żel pod prysznic (trochę wylany), peeling do
twarzy (!), bokserki w smoki, slipki z trąbą słonia w odpowiednim
miejscu, biała skarpeta, która nie była już biała, niewielka
ilość draży kokosowych, zepsuty, przedarty na piętach i złamany
w pół trampek, kawałek pizzy, imiennie podpisane kubki (Zayn
i Liam),
wata, a obok niej rozdarty pluszak oraz całe mnóstwo pierza. Myślę,
że można by tam nakręcić Jurassic
Park bez
obaw ― puszcza amazońska w miniaturowym wydaniu.
Wzdrygnęłam
się, gdy ten okropny widok zszedł mi z oczu. Spojrzałam na swoją
towarzyszkę, ale jej półprzytomne oczy świadczyły o myśleniu w
stylu: DAAAAJCIE
SPAAAAAAAĆ!
Wolałam nawet nie pytać, czy też przeżyła mentalny zawał.
Szkoda tylko że ― będąc blondynką ― nie zastanowiłam się
nad jedną rzeczą…
Nie
powiem, że nie, ale po wejściu do jadalni przeżyłam szok i
zamurowanie.
Nie
chodzi o to, że była tam już znaczna część uczestników ani o
potrawy. Rzecz szła oto, że ONI już tam siedzieli ― wszyscy, co
do joty. Pięć roześmianych, podłych facjat, na których widok
śniadanie wydało mi się czymś tak niesmacznym, że nawet
niegodnym uwagi. Gdyby nie ciągnąca mnie bezmyślnie Ewelajn, być
może tkwiłabym w miejscu do dziś, a to sporo czasu.
Automatycznie
przywróciłam siebie do poprzedniego stanu, udając Królową
Śniegu, dla której ta piątka była jak niepotrzebne insekty.
Spojrzałam na stół, przy którym jedyne podwójnie wolne miejsce
znajdowało się… niedaleko nich. Chciałam coś powiedzieć na ten
temat, ale zamroczona sennością Ewelina nie pozwoliła mi na to.
Jej mózg tego poranka działał jak maszyna ― wszystkie czynności
były wykonywane po najniższej linii oporu, tak, by znaleźć
najszybsze i najprostsze rozwiązanie.
Gdy
siadałam, naturalnie udałam ślepą, całkowicie i pozornie
ignorując ich obecność. Kątem oka i tak udało mi się dojrzeć,
jak na moment przestają się wygłupiać, wymieniają
porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechają się wymownie. Coś mi tu
nie grało, mimo to nadal wyobrażałam sobie, że oni wcale nie
siedzą obok mnie (jeden siedział przy krótszym boku, reszta na
wprost od mojej twarzy; ja zaś byłam przy tym pierwszym). Chciałam
jednak jakoś uświadomić i obudzić pannę K., więc kopnęłam ją
w kostkę.
Reakcja
wyspanego człowieka: JESTEŚ
NORMALNA?! Chcesz mi złamać kostkę czy po prostu cię mama nie
kocha?!
Reakcja
Eweliny: Ej,
tam pod stołem coś łaaaaaziiii, chyba pieeeees…
W
tej chwili nie ruszało ją raczej nic i nikt. Po upływie jednak
kilku długich sekund podniosła ciężkie od zmęczenia powieki i
przeniosła wzrok na naszych bliskich sąsiadów. Natychmiast się
obudziła i znowu musiałam ją zdzielić po nodze, żeby nie robiła
głupiej miny. Prędko się poprawiła i pokazała: Uważam,
że ten tost jest wysoce estetyczny, decyduję się więc na jego
skonsumowanie.
Dziwne śniadania w ogóle jedzą ci Anglicy ― żadnych sałat,
chleba, tylko jakieś tosty, dżem i marna imitacja Nutelli… I jak
oni mają być szczupli?
Odważyłam
się przelotnie na nich zerknąć i przypomniało mi się, że ten z
burzą czarnych loków to gość od niemieckich oznajmień,
rozróżniłam też jasnowłosego Nialla,
a poza tym wszyscy wydawali mi się obcy. Ach, nie, jeszcze ten
ciemny blondyn z wyprostowanymi włosami kogoś mi przypominał…
Ale kogo ― pozostawało dla mnie tajemnicą.
Pochylone
nad talerzami, spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo. Właśnie w
tym momencie jeden z nich się odezwał.
― Wiecie
co, chłopaki? Popatatajałbym.
O
dziwo, po podniesieniu wzroku dostrzegłam, że to pan
Ja-Wohl-Mein-Kommandant.
Ten,
który z kimś mi się kojarzył, czytał akurat jakiś dziennik,
skończywszy najwyraźniej jeść.
― To
kup sobie konia ― mruknął.
Jeden
z nich miał na głowie szarą czapkę. On właśnie dodał:
― Bo
na tego w spodniach nie masz co liczyć!
Z
wielkim trudem opanowałam wybuch śmiechu, czego nie można
powiedzieć o nich. Zaczęłam się krztusić, a Ewelina chichotać
jak niemądra. Sam zaatakowany miał minę raczej nietęgą.
― Buhahaha,
padam na ryj ze śmiechu ― wymamrotał niezbyt zadowolony z żartu.
― Za karę nie pożyczę ci mojego żółtego jednorożca!
Byłyśmy
mocno zdziwione, co natychmiast wylało się na naszych twarzach i
zostało wzajemnie przekazane.
― Weź,
ale z ciebie cham! ― krzyknął Pan Gazeciarz. ― To sobie wezmę
niebieskiego od Zayna!
Zayn?
Słyszałam wiele dziwnych angielskich zlepek imiennych, ale to
pobiło na głowę wszystkie…
― Jeśli
dowiezie nas na próbę za piętnaście minut, to pozwalam! ―
Wywnioskowałam, że ów spoglądający na zegarek Araber
jest tym
całym Zaynem.
― Kurza
morda, żryjcie szybciej, bo nas Kotecha powystrzela jak Żydów! ―
Pan Żartowniś Od Konia w Spodniach spowodował, że po jego słowach
wszyscy zaczęli się w sumie zbierać do wyjścia.
― A
właściwie to dlaczego jak Żydów? ― Nasz Sonderkommando był
szczerze zaciekawiony tym faktem, wsuwając kolejnego tosta.
Jeszcze
w życiu nie widziałam tak synchronicznego pokerfejsa. Naprawdę,
nikt nigdy na moich oczach nie zrobił tak prędko i tak równo
kamiennej twarzy jak tych czterech.
― No
co?! ― krzyknął, nie rozumiejąc niczego.
Biedak,
nie mógł dokończyć jedzenia, bo jego koledzy uciekli i musiał w
popłochu ich dogonić.
Gdy
na siebie spojrzałyśmy, myśl była tylko jedna: CHODU!
*
* *
Na
podjeździe samochód już czekał zwarty i gotowy, by nas odwieźć
na spotkanie z naszą panią trener głosu. Byłam pełna obaw, ale i
radości w związku z tym. Teoretycznie pani Yvie Burnett nie
wyglądała groźnie, ale książki czasem miewają mylne okładki…
A ja znałam siebie i swoje szybko męczące się struny. Bałam się
bardzo nagany, krzyku, słów: Skoro
masz chore gardło, to co ty tutaj w ogóle robisz?!
Nie wiem, czy byłabym w stanie to zdzierżyć… Ewelina nic sobie z
tego nie robiła, zasypiając i budząc się co chwila w producenckim
vanie. Na miejscu byłam bardziej nerwowa, a ona senniejsza. Ledwo ją
dowlokłam do sali prób (sama musiałam pytać o drogę i szybko
łapać się w zabójczej, angielskiej gadce). Przed drzwiami wzięłam
głęboki wdech i wydech, licząc ― być może trochę naiwnie ―
że to choćby odrobinę pomoże.
Nacisnęłam
klamkę i po chwili zobaczyłam mniejszą wersję przeciętnej sali
baletowej w szkole tańca. Całą jedną ścianę szczelnie pokrywały
lustra, przecinała je nawet w połowie obręcz. Otaczał nas
przyjemny, jasny odcień zieleni, a stąpałyśmy po panelach
podłogowych imitujących drewno.
Zauważyłam,
że Ewelajn się nieco rozbudziła i rozglądała po pomieszczeniu. Z
wielkich okien naprzeciw wejścia rozpościerał się niezbyt
porywający widok na całe miasto, ale one stanowiły jedyny dopływ
światła dziennego. Tradycyjny kolor tego oświetlenia w Anglii był
biały i taki też zastałyśmy.
Niedaleko
zwierciadeł stała przyjaźnie uśmiechnięta, wysoka, średniej
budowy blondynka, ubrana w luźną, czarną koszulę i proste,
eleganckie spodnie. Grzywkę odgarnęła opaską. Spokojnie czekała,
aż się przyzwyczaimy do nowego miejsca i milczała. Gdy ją
spostrzegłyśmy, kąciki jej ust powędrowały jeszcze wyżej.
― Co
to za baba? ― spytała na głos i (NA CAŁE JEJ SZCZĘŚCIE!) po
polsku Ewelina, patrząc na kobietę jakby była pijana i miewała
zaniki pamięci.
Kompletnie
się zmieszałam, ale pani Burnett nie zmieniła mimiki twarzy ani na
sekundę; cieszyłam się, że nie zrozumiała mojej koleżanki ―
inaczej musiałabym zastosować radykalne środki postępowania. W
końcu jednak nasza trener głosu włączyła się do działania i
podeszła do nas z wyciągniętą ręką, mówiąc melodyjnym głosem:
― Cześć,
jestem Yvie Burnett, wasza wokalna niania na najbliższe co najmniej
trzy tygodnie, ale miejmy nadzieję, że więcej. ― Puściła nam
oczko, a ja szybko uścisnęłam jej dłoń. Ewelajna się opamiętała
i czym prędzej poszła w moje ślady, pozbywszy się tej nic nie
rozumiejącej, rozespanej miny. ― Wy to Restless,
tak?
― Tak
― odpowiedziała Kubiak, czarując Yvie swoim uśmiechem. ―
Ewelina Kubiak.
― Karolina
Borejko.
Puściłyśmy
dłonie i zaraz potem nastąpiły aktywne ćwiczenia.
Nie
robiłyśmy niczego, co nie byłoby mi przedtem znane; to znaczy:
najpierw rozgrzewka dla przepony, potem przygotowywanie aparatu mowy
do użytku, rozśpiewanie i śpiew właściwy. Miałyśmy na to
wszystko trzy godziny czasu, więc nie spieszyłyśmy się.
Zdążyłyśmy jednak dokładnie opracować tylko pierwszą zwrotkę
i część refrenu. Do perfekcji wiele nam brakowało, ale brak snu
też dał o sobie znać…
Poza
tym dostałyśmy zakaz jedzenia rzeczy ostrych i takich, które nas
narażają na wydzielanie
kwasów żołądkowych, w tym słodyczy.
Ewelina wyglądała na bardzo niezadowoloną, ale ja miałam ochotę
roześmiać się w stylu: Bitch,
please…
Nie mogłam jednak. Wzorce kulturowe, normy zachowania, itede, itepe.
Sranie w banie, ale obowiązuje, co zrobić.
Zastanawiałam
się w sumie, dlaczego my zajmujemy cały czas do obiadu, skoro
uczestników jest tylu, a my jedynie dwie. Dowiedziałam się później
od Konnie, że to dlatego, że zespołom poświęca się najwięcej
uwagi, jako że jest tam dużo materiału do przerobienia. W
momencie, kiedy my mamy czas wolny lub inne zajęcia związane z
wokalistyką, reszta ma godzinne spotkanie z panią Burnett lub z
panem Kotechą.
Yvie
(poprosiła nas, żeby się zwracać do niej po imieniu) była w stu
procentach szczera, bo od jej opinii zależał nasz występ na żywo.
Obiecała nam także sporą dawkę krytyki po każdym takim. Czułam
więc, że Wielka
Siostra Patrzy.
Pewna doza presji stała się elementem koniecznym do dobrej
współpracy. Bez tego trzeba by nas zaganiać do roboty.
Zwykle
przy tak niskiej ilości snu odbijała mi palma. Tego jednak dnia
byłam spokojna i ― uwaga, uwaga! ― NORMALNA. Gdyby nie fakt, że
moja koleżanka prawie lunatykowała, pewnie rzuciłaby w tej sprawie
kąśliwy komentarz i sama się zdziwiła. Stąd może takie
obniżenie poziomu żartu…
Po
przyjeździe do domu zastałyśmy istny ul. Wszyscy gdzieś uciekali,
panikowali, krzyczeli, śmiali się i byli zaaferowani ― i to nie
bynajmniej naszym powrotem, tylko pewnie wizją zbliżających się
warsztatów. Albo obiadem. Też bym na ich miejscu świrowała. No bo
jeśli ubiorę tę niebieską koszulę, to czy spodobam się
kurczakowi? A jeżeli na obiad będzie kaczka?! Przecież kaczki nie
lubią tego koloru! SZLAG!
Uśmiechnęłam
się jednak mimowolnie na ten widok. My najgorsze miałyśmy
praktycznie za sobą. Teraz pozostało nam czekać na emisję głosu,
a potem teoretycznie powinny się odbyć jakieś wywiady, ale dla nas
był to raczej czas snu zimowego… Bardzo, BARDZO głębokiego.
W
tej wielkiej gonitwie nikt nas nie zauważył, więc prawie chyłkiem
dostałyśmy się do naszego pokoju, w którym łóżko zdawało się
cieszyć na mój widok. Musiałam je jednak obejść szerokim łukiem,
inaczej następnego ranka Yvie czekałaby do dwunastej tylko po to,
żeby się nie doczekać. Ewelina się nie cackała, padła jak
zastrzelona z błogim wyrazem twarzy, najwyraźniej nie zamierzając
opuszczać swojego wozu
do
momentu, aż stanie się to konieczne. Choć nie. Jej mina mówiła:
W razie
pożaru proszę wynosić z łóżkiem.
― Nie
śpij, niedźwiedziu ― mruknęłam, czując, że senna atmosfera i
wystrój sypialni mnie dobija, czyniąc jeszcze bardziej nie do
życia.
― Mfkghtmnh…
― doszedł do mnie stłumiony bełkot gdzieś z poduszki koleżanki.
― Aha,
ale nie rozgaduj tego nikomu, bo może się zrobić afera ―
wymamrotałam, składając rozwalone ubrania w kostkę.
Ewelajn
wpadła w tak dziki śmiech, że odniosłam wrażenie, że mieszkańcy
Syberii też się zaśmiali, choć nie usłyszeli żartu. Wyglądała,
jakby miała zaraz się udusić, spaść i więcej nie wstać, ale
póki co zwijała się na swoim wyrze, trzymając ręce na brzuchu.
To chyba wszystko wina tego zmęczenia… Zdecydowanie. Wykluczam
porycie bani, panna K. jest na to zbyt porządna. Za to jeżeli
wynaleźliby wykrywacz takiej charakterystycznej wady mózgowej, to
przy mnie by sam się zrył…
A
tak właściwie to dlaczego ośmiornice mają macki, a nie kopyta?
― Zabieraj
bagażnik, idziemy na wyżerkę, łiii… ― bąknęłam bez
entuzjazmu.
― Łiii…
― zawtórowała mi beznamiętnie Ewelajn.
Ledwo,
bo ledwo, ale zwlokła się z przyjemnego legowiska i, powłócząc
nogami, posnuła się za mną.
Przy
stole jak zwykle panował gwar
jak na słowiańskim stadionie*;
część siedziała, część ciągle coś donosiła, przychodziła,
odchodziła… Trochę mi to przypominało rodzinne sceny z Kevina
samego w domu,
gdy liczna familia gromadziła się przy stole albo przynajmniej
próbowała to zrobić. Naszych Pięciu
Wspaniałych
nadal nie było, co pozytywnie wpłynęło na moje samopoczucie.
Nawet mi mdłości przeszły i zachciało się jeść! To dopiero
było coś!
Ale
w momencie, w którym nakładałam sobie niebotyczną porcję frytek,
dało się słyszeć głośne śmiechy, których właściciele
ewidentnie zbliżali się do miejsca naszego pobytu. Teraz zawartość
mojego talerza wydała mi się tak nieatrakcyjna, że prawie
niejadalna. Jak smarki trolla, o!
Niestety
bądź stety, nasi jednorożcowi troglodyci-lowelasy zdawali się nas
w ogóle nie zauważać. Szli radośni jak prosięta w deszcz*,
czując się zapewne panami świata i wielkimi zdobywcami żeńskich
serc. Cóż, najwyraźniej chorobą narodową Anglii jest nadmierna
ślepota… Ja-Wohl-Mein-Kommandant
miał takie kudły, że jeszcze trochę, a zarosłyby mu na całej
twarzy i musiałby chodzić z GPSem;
Araber
czesał się na Presleya i istniały obawy, czy zmieści się w
drzwiach; podobno mieli już wołać murarza, żeby rozbił trochę
ściany od góry; zęby Nialla
mogłyby śmiało zawisnąć na Wiocha.pl,
gdyby poproszono go o wyszczerz do aparatu. No, chyba że
ortodontycznego;
Pan Żartowniś Od Konia w Spodniach
zawsze nosił na wszarzu jakiegoś rodzaju czapkę ― nieważne, czy
to była uszatka czy mitra, ważne, że pozwalał nikomu tknąć
kłaków. Kto wie, może miał obsesję na tym punkcie? Poza tym
łaził ciągle w spodniach na szelkach (och, och, cóż za retro!
Naprawdę doceniam ten styl, ale jemu chyba przysparzało to
gejowskich adoratorów…), zwykle podwiniętych do połowy łydki;
ostatni wreszcie, ten ciemny blondyn/szatyn/diabli wiedzą co: ten to
mógłby byś śmiało spalony na stosie za PRÓBĘ NAŚLADOWANIA
BIEBERA! Wody, WODY OGNISTEJ! Byłam prawie pewna, że normalnie nie
ma takiej prostej czupryny, a loki jak stąd do Berlina. A może po
prostu uwielbiałam facetów w lokach i chciałam, żeby on tez miał?
NIE. Inaczej dawno padłabym do stóp temu pseudo-Szwabowi.
Usiedli
daleko, przy drugim końcu stołu. Nasze utrapienie było z kolei
inne ― Konnie Huq wpadła rozentuzjazmowana i pełna optymizmu na
obiadek, zapewne licząc, że uda jej się wcisnąć w czyjś grafik.
Prędko
przyciągnęłam do siebie serwetki, świece i inne wysokie rzeczy,
byleby tylko się nie rzucać w oczy. Choć obie z Ewelajn nie
byłyśmy żadnymi żyrafami, uznałyśmy, że lepiej będzie
zastosować dodatkowe środki ostrożności. Przezorny zawsze
bezpieczny.
Na
szczęście, nasza ukochana prezenterka Xtra Factora upatrzyła sobie
inne ofiary. Tak, zgadza się, dobrze myślicie. Pięciu
Wspaniałych
miało teraz na głowie o wiele większy problem niż przeszkadzanie
sąsiadom w środku nocy. Aż chciało nam się przybić głośno
high-five!
Kiedy
żołądki jęknęły z przeładowania, odeszłyśmy od stołu.
Istniała tylko jedna pozytywna myśl, która mogła nam krążyć po
łbach. Tak, nasze wozy
tym razem nie pozostały samotne.
*
* *
― Wstawaj,
bamboszu, bo zaraz przyjdzie babka i rozedrze mordę, że nas nie ma.
― Mhm…
Ewelinka
jest posłusznym dzieckiem, dopóki ma całą noc przespaną. Później
staje się murem, do którego trudno dotrzeć. Co prawda z chęcią
bym poszła w jej ślady, ale ktoś tam na dole poświęcał swój
czas, żebyśmy nie zrobiły z siebie idiotek na antenie, więc musi
ciężko pracować. Należało wykazać choć odrobinę chęci.
― No
dalej, bo zrobią z nas pasztet!
Jęknęła
przeciągle, ale dźwignęła zad.
Tradycyjnie
wzięłam ją pod rękę i ruszyłyśmy korytarzem. I tym razem była
zamroczona, choć chyba już nie tak bardzo, jak jeszcze dwie godziny
temu. Z dołu dochodził przyjemny dla ucha gwar ― trochę rozmów,
trochę telewizji, trochę brzękania sztućców z kuchni. Znaczna
część naszych współlokatorów właśnie miała próby. Nawet
lżej się czułam ze świadomością, że jest nas mniej w domu…
Nie towarzyszyło mi to wrażenie chaosu, jakie dotąd odnosiłam.
― Eveline!
Tak,
ten głos, który pojawił się znienacka i prawie doprowadził mnie
do zawału, skądś znałam. I to na sto procent. Słyszałam go
przynajmniej raz w życiu i dziwnie wrył mi się w pamięć…
Doszło
nas tupanie na schodach i już po ułamku sekundy w naszym kierunku
biegł kolega Niall.
Kiedy spojrzałam na Ewelinę, była wniebowzięta, zauroczona, w
pełni władz umysłowych i fizycznych, no i bardzo zadowolona z
życia. Kiedy spojrzałam na siebie… chciałam kogoś zamordować.
W
zasadzie z wizualnej strony nie dało się znaleźć ani jednego
powodu, żeby go zabić. Był przecież tym uroczym, niewysokim,
uśmiechniętym blondynkiem o niebieskich oczach, ale co z tego,
skoro informacje docierały do niego z trudem i nie mógł
zapamiętywać prostych rzeczy? To już lepiej, żeby był kumaty niż
urodziwy. Chociaż pewnie trudniej by mu było w życiu…
Nieistotne. Istotne, że Ewelajn już w ogóle na nic nie zwracała
uwagi i patrzyła w zbliżającego się znajomego jak w obrazek i w
tym jej nie poznawałam.
― Powiedz
mu, że jesteś Ewelina albo go strzelę w łeb! ― wycedziłam
przez zęby, ale ona zdawała się tego w ogóle nie usłyszeć.
― Nieważne…
― westchnęła.
Chłopak
w końcu do nas dotarł i, niczego nieświadomy, wciąż był
kontent.
― Hej
― przywitał nas pogodnym tonem.
― Hej!
― prawie krzyknęłam, zanim moja koleżanka zdążyła powiedzieć
cokolwiek innego. ― Wiesz, że ona jest EWELINA, a nie EVELINE? ―
Posłałam mu sztuczny uśmiech, który wbił go w podłogę.
Zmieszał
się; zaczął mierzwił swój nieokrzesany, półdługi fryz i
rozglądać wszędzie, byle tylko nie musieć mi spojrzeć w oczy. A
nie mówiłam? Dyktator Borejko nie da się zniszczyć tak łatwo i
jeszcze kiedyś sterroryzuje otoczenie, przejmując władzę. Ach, aż
się chciało wypiąć klatę i oznajmić głośno: Jakiż
to cudowny dzień, by wytępić wszystkich bezmózgich!
Niestety,
moje szczęście trwało zaledwie kilka sekund, bo po ich upływie
pewien łokieć wbijał mi się boleśnie w żebra. Wwiercał się do
tego stopnia, że prawie wginał je do wewnątrz. Powinnam była się
krzywić ile wlezie, ostatecznie jednak zachowałam kamienną twarz,
jakby nic się nie stało. Na moment zignorowałam obecność gościa.
― Ach,
jaa… ten, przepraszam, za-zapomniałem… ― bąknął nadal
niezbyt pewny siebie.
― Nie
szkodzi ― wcięła się Kubiak, starając się naprawić atmosferę.
― A czego tak właściwie chciałeś?
Niestety
bądź stety, wrócił mu dawny nastrój. A niech to wszystko szlag!
― Właściwie
to… ― Jak na mój gust wyglądał na kogoś szukającego wymówki.
― Właściwie to przyszedłem spełnić obietnicę.
Jak
na komendę podniosłyśmy jedną brew.
― No
wiecie, obiecałem, że z wami później pogadam ― wyjaśnił takim
tonem, jakby to było oczywiste. ― Nie pamiętacie?
Pokręciłyśmy
jednocześnie głowami, odpowiadając:
― Nie.
― Aaa,
czyli nie chcecie rozmawiać, mam sobie iść? ― Skierował palce
wskazujące za siebie, na schody.
― Nie!
― zaprzeczyłyśmy stanowczo i znów chóralnie, po czym cała
nasza trójka się roześmiała.
Wreszcie
poczułam, że napięcie ulega stopniowemu rozluźnieniu.
― Jak
po nocy? ― spytał zupełnie swobodnie. ― Bardzo się nie
wyspałyście?
Zaczęłyśmy
przedłużać angielskie no,
a on natychmiast zrozumiał, że to dość spora dawka ironii. Znowu
nie mogłyśmy się powstrzymać od śmiechu.
― Przepraszam
w imieniu swoim i reszty, nietrudno ukryć, że zachowywaliśmy się
trochę jak zwierzęta.
― Trochę?!
― wykrzyknęłam. ― My za ścianą miałyśmy ZOO!
― A
my starą Juliusza Cezara. ― Pewnie wam się wydaje, że powiedział
to
Niall.
Macie rację, wydaje się wam.
Obok
naszego gawędzącego tria przeszedł ten czarny, lokaty chudzielec,
który świeci kościstą klatą, salutując w języku niemieckim.
Zapewne jakiś chrześniak Lucyfera, czy ktoś w tym rodzaju. Może
nawet jego osobisty wysłannik na Ziemi! Wyglądał na takiego. Jakiś
niebezpieczny błysk w zielonkawych oczach nie pozwalał mieć o nim
dobrego zdania dłużej niż dwie sekundy od pierwszego spojrzenia.
― Nikt
cię nie prosił o komentarz, Styles
― warknął nasz blondwłosy koleżka, choć nie było w tym nic
nienawistnego.
Chłopak
akurat zmierzał do swojego pokoju, więc zdążył pokazać Niallowi
język w szparze między drzwiami a framugą i zaraz potem zniknął.
Nerwowo
wyjęłam komórkę z kieszeni i spojrzałam na godzinę, ale cyferki
jakoś nieszczególnie mi się utrwaliły. Potrzebowałam całych
dwóch sekund, żeby wpaść w panikę. Oczy, naturalnie, zrobiły mi
się wielkie jak piłki palantowe. Pociągnęłam Ewelajn gwałtownie
za rękaw.
― Jesteśmy
spóźnione o dziesięć minut! ― wykrzyknęłam przerażona.
Mina
panny K. sugerowała coś identycznego.
― Miło
było, ale musimy lecieć, CZE-EŚĆ! ― Oto, co rzuciłyśmy na
odchodnym.
Po
chwili rąbały już tylko schody i słychać było naszą rozmowę z
panią instruktor.
Nie
wiem jakim cudem, ale przetrwałyśmy te zajęcia. Odbyły się w
salonie, więc nie miałyśmy długiej drogi. Potem znów chciałyśmy
wrócić do naszej porywającej czynności, ale ostatecznie tylko ona
poszła się poprzytulać z wyrem, a ja postanowiłam zaczerpnąć
świeżego powietrza. Od wczoraj nie miałam po temu okazji.
Ogród
był ciekawy, przestrzenny i przyjazny dla oka. Chciało się w nim
przebywać. Posiadał specjalnie „wyjałowiony” z ozdobnych
roślin kawałek ziemi, który służył jako boisko do prawie
wszystkich dyscyplin sportu. (Dowiedziałam się pokątnie, że w
piwnicy jest sprzęt). Obok tego prowizorycznego obiektu sportowego
znajdowała się romantyczna i bajeczna wręcz ścieżka, wzdłuż
której ciągnęły się ławki. Jedną z takich zajęłam tego dnia.
Od czasu do czasu zerkałam naprzeciw, gdzie rozgrywał się jakiś
mecz, ale nie byłam nim szczególnie zainteresowana, choć sport
lubiłam. Tylko to zmęczenie, niewyspanie, stres… Człowiek stawał
i czuł się zombie.
W
zasadzie poczułam się bardzo sennie, mimo że mróz powinien mnie
choć trochę pobudzać. Nic z tego, świat zapadał się dla mnie
szybko, znikał w ciemnościach, a ja stawałam się ociężała ―
na tyle, by nie odejść i wrócić do pokoju. Sen zatrzymywał
ciepło w ciele, więc w sumie nie odczuwałam temperatury otoczenia…
Mimo siedzenia w t-shircie i jeansach. Myśli dziwnie mi się
rozbiegały, przestawały mieć jakikolwiek sens; pojawiały się na
zasadzie skojarzeń, stąd częste zmiany tematu. A tu wspomnienie,
tu co by
było, gdyby,
tam obraz z serii Moje
chore fantazje,
następnie coś o ekologii i papierach, a potem to już nic nie
pamiętam, bo zrobiło mi się błogo.
Nagle
ŁUP! ― coś uderzyło z niewielką siłą obok mnie. Czułam
ciepło, którego być tam nie mogło. Gwałtownie otworzyłam oczy i
okazało się, że nie siedziałam już sama.
Co
prawda, z gałami wielkości pięciozłotówek musiałam wyglądać
bardzo komicznie, ale w takich momentach nawet nie ma się czasu na
zastanawianie. Poza tym robienie z siebie idiotki to poniekąd moja
specjalność. A co, umiejętnościami trza się chwalić!
― Obudziłem
cię?
Znacie
ten motyw z komedii, kiedy zdarza się wypadek lub ogółem rzecz
nieoczekiwana, a jedna ze stron, mimo przemowy drugiej, mruga
nierozumnie, patrząc na nią? A zatem ja zachowałam się
identycznie.
Chłopak,
ta dziwna istota o kolorze włosów na przełomie ciemnego blondu i
brązu, najpierw zmarszczyła brwi, a po chwili na jej facjacie
ukazał się szeroki uśmiech. Dodane dźwięki utwierdziły mnie w
przekonaniu, że coś sobie przypomniał. Już miał zapewne mi to
oznajmić, kiedy ja się wcięłam z kompletnie różnym od
dotychczasowego wyrazem twarzy ― jakbym ożyła, stała się nagle
kimś innym ― i swobodnym, nieco żartobliwym tonem powiedziałam:
― Naprawdę
zakładacie tę hodowlę jednorożców? Bo ja bym z chęcią jednego
zamówiła.
Gość
absolutnie oniemiał i zgłupiał. Otworzył zdezorientowany i
zaskoczony usta, poruszał nimi bezgłośnie, trzepotał bezsensownie
rzęsami, przestając wiązać wreszcie tego biednego trampka.
― Więc
to ty jednak! ― krzyknął olśniony i, o dziwo, pogodny jak
przeciętna pogodynka.
Nie
wiedzieć czemu, poczułam niewytłumaczalną dumę. Aż wypięłam
odrobinę pierś (a jest co wypinać!).
― We
własnej osobie. ― Po chwili jednak spojrzałam na człeka i
zmieniłam nastawienie. ― A ty to kto? ― Właściwie
potraktowałam go jak wesz. Obrzuciłam lustracyjnym spojrzeniem z
góry na dół ze szczyptą obrzydzenia, choć było to z lekka
nieuzasadnione.
Ach,
kocham te swoje eufemizmy.
― Nie
pamiętasz mnie? ― W tym pytaniu, oprócz zdziwienia, dało się
wyczuć odrobinę zawodu.
― Nie.
― A ja też się nie speszyłam.
Plebs
to plebs, wszędzie go pełno… Musiałabym prawie każdego
zapamiętać.
Zmarszczył
czoło.
― Przecież
powiedziałaś o jednorożcach, więc musiało ci zostać cokolwiek w
głowie! ― No tak, nadzieja matką głupich… Ale każda matka
kocha swoje dzieci, wszyscy wiemy, jak to jest…
― Masz
ładne conversy ― wypaliłam.
Moje
opowiadanie nietrzymających się kupy bzdur wynikało z o wiele
bardziej złożonych powodów niż zwykłe szaleństwo. Za tym kryło
się coś, o co być może nikt normalny nie mógłby mnie posądzać.
Zdaje
się, że w chwili, w której chłopak miał coś rzec, zrobiło się
spore zamieszanie i nie chodzi tu bynajmniej o zwykłe hałasy na
boisku. Tu chodzi o to, że stamtąd ktoś coś krzyknął, a ja
poczułam ból. Aha, no i potem znów była ciemność, ale
nietypowa, kilkusekundowa…
Zaczęłam
się zastanawiać, dlaczego ktoś nade mną nie mówi w moim języku.
I dlaczego nie ma tam kobiet. I dlaczego słyszę aż tyle różnych
głosów. I dlaczego mam mokro i zimno pod plecami. I dlaczego
powietrze jest inne, takie obrzydliwie wilgotne. I dlaczego jest tak
cholernie chłodno, a ja jestem w bluzeczce. I dlaczego się
przegadują. I dlaczego usłyszałam spaczenie wymówione
Ewelina z
lina
całkiem
niepolskim.
Uchyliłam
powieki i zobaczyłam pięć męskich (no, powiedzmy) facjat,
zawieszonych centralnie nad moją. Zrozumiałam też (na widok
drzew), że jestem w jakimś parku czy innym lesie oraz że wyleguję
się na mokrej, brudnej ziemi, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi.
― It's
your fault, you had to show, that you're „so funny guy”!
Mózg
z trudem tłumaczył te słowa, aczkolwiek zarejestrował, że
wykrzyczał to znany mi blondyn. Ni… Na… Noe?
― No,
it's not true! ―
zapierał się chudy brunet z burzą loków. ― I
just wanted to make him faster because you both wanted to restart the
game!
― So
couldn't you just go to him and talk? Of course you couldn't 'cause
Harry Styles is so funny, so great guy…
― Moglibyście
skończyć pierdolić? Łeb mnie boli od tej waszej gadki.
Czasami
naprawdę żałuję, że w niektórych momentach swojego życia nie
miałam przy sobie aparatu, bo gdybym chociaż WTEDY pstryknęła
zdjęcie, opublikowane w internecie w mig zrobiłoby furorę. O,
umieściłabym je na Demotywatorach,
podpis byłby taki: Ten
niezręczny moment, kiedy powiesz w towarzystwie coś, czego nikt nie
skuma…
Mniejsza o to, wszystkich zamurowało.
― A-are
you OK?
― Blondyn nagle okazał się być jednym z Troskliwych Misiów i
bardzo się zaniepokoił, reszta posłusznie milczała.
― I'm
fine
― odparłam, w duszy przeklinając swój okropny akcent.
Mimo
to nie ruszyłam się nawet o centymetr.
― Can
you stand up?
Spojrzałam
na chłopaczynę, który jeszcze kilka minut temu zawiązywał przy
mnie swoje białe conversy. Podał mi dłoń, którą bez większego
namysłu chwyciłam. Dzięki temu stanęłam na nogi.
― Do
you want somebody to escort you?
― spytał znów jasny.
― I
can do that myself, thanks, Noe
― odpowiedziałam, otrzepując swoje ubranie.
― I'm
Niall.
― Whatever.
Po
tym słowie odeszłam w postawie Piotrusia Pana, choć z trudem
przychodziło mi przybieranie odpowiedniej miny (mimo że widzieli
jedynie moje plecy), bo czułam coraz wyraźniej z każdą minutą
pulsujący ból w okolicy czoła. Odruchowo złapałam się za bolące
miejsce i syknęłam. Jakbym tam miała drut kolczasty, a nie kuku.
Ledwo
doszłam do domu (w drodze cały czas czułam na sobie ich wzrok),
choć zagadką pozostaje dla mnie sposób, w jaki do niego trafiłam
i odnalazłam swój pokój. W nim Ewelina już nie spała, ale
widocznie niedługi czas, bo wciąż ziewała i miała okropne wory
pod oczami. Kiedy weszłam, przyjrzała mi się ze zdziwieniem,
ściągając przy tym brwi.
― Gdzie
ty byłaś?
― W
ogrodzie ― odpowiedziałam spokojnym tonem, jakbym mówiła o tym,
że Barack oba ma, a nie jedno jądro.
Stałam
tyłem do niej, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze nad
komodą we wnęce prowadzącej do łazienki. Twarz miałam taką jak
rano ― zmęczoną i wołającą głośno o sen, ale policzki lekko
zaróżowione, zapewne dzięki dawce świeżego tlenu. Nad lewym
okiem zauważyłam widoczne zaczerwienie, które rosło z każdą
sekundą. Pomacałam je po raz drugi i okazało się, że boli mnie
jeszcze bardziej.
― O
matko, ale masz guza!
Niestety,
pochłonięta bez reszty obserwowaniem swojej niezbyt urodziwej
facjaty, nie spostrzegłam, że oprócz mnie w zwierciadle odbija się
ktoś jeszcze, ktoś bardziej w głębi i że jest to moja
współlokatorka. Wystraszyła się tego rosnącego cosia bardziej
niż ja swojego odbicia.
Prędko
zakryłam go dłonią (co było najzwyczajniej w świecie idiotyczne)
i odwróciłam się tyłem do komody, patrząc z niemałym
przestrachem na Ewelinę.
― Pokaż
go!
Bez
większych oporów, trzymana za nadgarstek, odsunęłam rękę,
pokazując okazałą palmę, która wybiła z mojego czoła niemal
automatycznie, osiągając przy tym niebotyczny rozmiar. Choć
Ewelajn starała się ją wybadać najdelikatniej jak można, to i
tak co chwilę stękałam i syczałam.
― Musisz
iść do pielęgniarki, powinna tu być chociaż jedna…
― Nie,
nie, wystarczy, że poprosisz w kuchni o lód. ― Chwyciłam stojący
za mną na komodzie dezodorant w aluminiowym pojemniku i przyłożyłam
go sobie na guza. Przyjemne zimno ograniczyło dyskomfort. ―
Pójdziesz?
Przytaknęła,
a wychodząc nie spuszczała ze mnie wzroku, jakby się bała, że
zaraz eksploduję. Jeśli tak, to najpierw wybuchnęłaby moja głowa,
w którą ― jak mi się wydawało ― oberwałam obuchem…
Cały
późniejszy czas leżałam w łóżku z termoforem (dobre kucharki
pobiegły do higienistki, bo Ewelina wszystko wypaplała) na czole.
Nie zeszłam nawet na kolację, więc zdana byłam na relację
koleżanki. Przyniosła mi dwa tosty z imitacją Nutelli. Kiedy je
pożerałam jak przeciętna świnia, ona mi opowiadała, co właściwie
zdarzyło się przy stole.
― Znów
jedyne wolne miejsce było obok nich ― zaczęła z wyrzutem chyba
do losu ― więc usiadłam, nie miałam za bardzo wyboru. Na
początku, wiesz, jak zwykle udawałam, że nie istnieją. Ukradkiem
zobaczyłam, że wymieniają się spojrzeniami i patrzą w moim
kierunku wymownie. Potem ktoś chrząknął i
Araber
powiedział: Hej,
jesteś Ewelina, tak?
Potwierdziłam. On do mnie:
I mieszkasz z tą blondyną?
Tak mnie zamurowało, że nie byłam w stanie wydusić z siebie
słowa!
Bo my w sumie chcieliśmy się dowiedzieć,
ciągnął, czy
się czuje już lepiej.
No i
fajnie by było, gdybyś przekazała gorące przeprosiny od Harry'ego
Stylesa, który obiecał nigdy więcej nie wołać przyjaciół,
rzucając w nich piłką do nogi.
Nie wiedziałam, że oberwałaś właśnie od nich! W ogóle NIC nie
wiedziałam!
Zależało
mi na tym, żeby szybko, rzeczowo i wiarygodnie się wytłumaczyć.
― Jak
cię boli wielka piramida na łbie, to nie myślisz o tym, żeby
opowiadać, jak to się stało, że ją masz! ― warknęłam.
― Och,
no dobra, powiedzmy, że przyjmuję ― oznajmiła, niby to z łaską,
jednak po chwili się uśmiechnęła. ― Słuchaj dalej. Po tym, ja
Araber
skończył, odezwał się ten z czarną szopą barana na głowie,
kojarzysz? Ten od Ja
wohl, mein Kommandant.
Przytaknęłam
lekkim skinieniem, a i tak się skrzywiłam.
― Więc
on: Mów
za siebie, Malik, ja niczego nie obiecywałem! I prawdę mówiąc,
średnio czuję się winny.
Ale reszta przygniotła go takim spojrzeniem, że zwykły śmiertelnik
by się zamknął, ale on na to: No
co? Ona pewnie i tak tego nie rozumie.
Ha, i wtedy mu pokazałam, gdzie raki zimują! Słuchaj tego!
Odezwałam się:
Na twoim miejscu nie byłabym tego taka pewna.
Zbladł. Gdybyś widziała, jak on zbladł! Chłopakom zrobiło się
tak głupio, że uciekali wzrokiem na wszystkie strony. Przekażę
Karolinie, co trzeba,
mówię. Jeżeli
jest to wciąż aktualne… Tak, ciągle jest,
zapewnił mnie Niall.
I
przekaż ode mnie pozdrowienia,
dodał. Ode
mnie też,
dorzucił jakiś ciemny blondyn, czy jasny szatyn. Ostatecznie wyszło
na to, że mam cię pozdrowić od nich wszystkich, prócz tego
pseudo-Niemca. OK,
pozdrowię od wszystkich, tylko nie od Stylesa,
powiedziałam. Ale miał zdziwko, że już zapamiętałam jego
nazwisko! Szkoda, że piękni to tacy idioci.
― Ale
co dalej? ― niecierpliwiłam się.
― Dalej
tylko wstałam od stołu, bo skończyłam jeść. Aha, na odchodne
rzuciłam im dobranoc
i odpowiedzieli.
Westchnęłam,
ale to i tak mnie zabolało.
Podziękowałam
Ewelajn, która skinęłam głową i odeszła do łazienki. Miałam
czas, żeby zastanowić się nad „swoimi sprawkami”, co okazywało
się trudne z ogromnym wzgórzem na czole, które pulsowało i
chciało rozsadzić czaszkę. W zasadzie myślałam nad jakąś
sensowną zemstą, ale lekkie zawirowania ostatnich kilku godzin nie
pozwoliły mi się skupić na czymśk0lwiek dłużej niż pół
minuty, więc w sumie byłam skazana na niepowodzenie. Z jękiem, ale
przystałam na ten układ.
W
naszym pokoju paliły się tylko lampki nocne ― obie nie
przepadałyśmy za mocnym oświetleniem, a to nadawało pokojowi
przyjemny klimat. Zauważyłam uchylone drzwi i wiedziałam, że
muszę je zamknąć, ale wewnętrzny leń i obolałość skutecznie
przykuły mnie do łóżka. Wyciągnęłam tylko w ich kierunku rękę
i pomarudziłam i postękałam pod nosem, po czym zrezygnowałam. Co
prawda byłam zmuszona za kilka minut wstać, ale i tak się nie
ruszyłam.
Kiedy
tak obserwowałam nasze wejście, przez moment mignęła mi w nim
czyjaś głowa. Początkowo uznałam to za omam, jakiś skutek
uboczny ciosu piłki, ale mrugnęłam kilka razy, utwierdzając się
w przekonaniu, że nie mogłam mieć halucynacji. I nie myliłam się.
Parę
sekund później próg sypialni przekroczył Niall,
a za nim ten z nieokreślonym kolorem włosów. Obaj tak ładnie,
stylowo ubrani i świeży jak gazeta z zamrażalnika. Uśmiechali
się, jakby mieli trwały paraliż twarzy.
― Hej
― przywitali się chórem.
Nadal
patrzyłam na nich oniemiała.
― Czujesz
się chociaż trochę lepiej? ― Niall
wykonał mały krok w moim kierunku, ale nadal stał ze swoim kolegą
niedaleko drzwi. Sprawiał wrażenie szukającego szybkiego wyjścia
w razie pobudki bazyliszka.
― Niewiele,
na czole mam palmę daktylową. ― O dziwo, powiedziałam to z
lekkim śmiechem, który oni podchwycili.
Niezidentyfikowane
Włosy
spoglądał na mnie ukradkiem i czułam się z tym dziwnie, bo ―
wbrew pozorom ― nie były to TE spojrzenia. Raczej chciał wybadać,
czy jestem społecznie bezpieczna i czy mogę pretendować na
światowej sławy szaleńca.
Właśnie
miałam zadać im pewne schematyczne pytanie, kiedy stuknęły drzwi
łazienki. Zrobiło mi się gorąco, nawet bardzo.
― Wołam
cię od pięciu minut i prawie głos straciłam, a ty…
Ewelina
zatrzymała się w pół kroku w samym niebieskim ręczniku. Z ciała
i włosów skapywała jej woda. Prezentowała się dość smakowicie,
przynajmniej dla nich. Dla siebie samej była chodzącą porażką.
Nie musiałam jej o to pytać ― spąsowiała na twarzy jak dorodna
piwonia i szukała wzrokiem po podłodze chyba mrówek, no bo czego
innego?
― My…
My już wychodzimy! ― oznajmił gorączkowo Bezimienny,
rozpaczliwie rzucając się ku wyjściu.
― Miło
było, na razie! ― rzucił na odchodnym Niall.
Kubiak
już miała na mnie się drzeć, kiedy nad moją głową zabłysnęła
jasnym światłem żarówka, dzięki której mój mózg się
aktywował. Ta współpraca uciszyła ją zawczasu.
*
* *
Dochodziło
nas czyjeś głośne pochrapywanie. Głośne na tyle, by nas drażnić
i irytować. Głośne, bo jedyne. A może jedyne, bo głośne?
Nieważne, ofiara została już wybrana, teraz wystarczyło wziąć
do ręki broń i zapolować.
Popatrzyłyśmy
na siebie z Ewelajn z niekrytą satysfakcją. Przytaknęłam głową
i ruszyłyśmy w stronę drzwi.
Na
zegarku właśnie wybiła siódma i słońce zdążyło wzejść
wysoko (!). Uzbrojone po zęby, przylegając do ściany najbardziej
jak się da, po cichu i w pełnym, profesjonalnym wymiarze, sunęłyśmy
kilka kroków dalej. Ledwo oddychałam.
Zatrzymałyśmy
się dopiero u celu. Spojrzałam na swoją towarzyszkę. Był taki
piękny dzień!
― Na
trzy ― szepnęłam.
Dała
znak, że zrozumiała.
― Raz…
Dwa…
Serce
mi szybko biło, ale razem z tym coś łechtało zabawnie przeponę.
― TRZY!
Drzwi
rąbnęły z hukiem i szczękiem, poszło ciche: What
the fuck?!,
ktoś kaszlnął, skończyło się to okropne rzężenie. TAK!
FORTECA WROGA PRAWIE PRZEJĘTA!
Widziałam,
jak Ewelina nabiera powietrza w płuca i…
*Ponowne
odwołanie do filmu Asterix i Obelix ― Misja Kleopatra
*Odwołanie
do: Jan Twardowski, Oda do rozpaczy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz