czwartek, 14 czerwca 2012

05. Nie licz na konia w spodniach


Początkowo byłam na tyle zdezorientowana i oszołomiona, że miałam niemały problem z określeniem miejsca mojego pobytu. Ewelina zrobiła minę tak przerażoną, jakby usłyszała odgłosy apokalipsy, alarm o zagrożeniu czasu wojny, czy inny złowieszczy dźwięk.
Mlasnęłam niewyraźnie, starając się nie zamknąć na powrót powiek. Ewelajn zaczynała o czymś mówić, ale jej słowa dziwacznie mi umykały, tonęły i zagłuszane były przez mój głośny, niewybudzony mózg. Dopiero drugi huk znacznie mnie orzeźwił.
Oni tam mają stadninę koni?! ― krzyknęła oburzona.
Bardzo prawdopodobne. ― Oczy zwężone do szparek i warczenie oznaczało pogorszenie nastroju.
Chciałam zacząć wrzeszczeć, ale w tym momencie się uspokoiło, co, na nasze nieszczęście, zaintrygowało nas jeszcze bardziej.
Dziwne ― oznajmiła Ewelina, ale po chwili przestała z uporem wsłuchiwać się w ciszę i położyła się z powrotem. ― Ale w sumie leję na nich sikiem prostym, więc idę spać, nie wiem, jak ty.
Choć miałam nieodpartą ochotę wyrazić w wysoce niecenzuralny sposób swoje zdanie na temat ich haniebnego zachowania, poszłam w ślady koleżanki i po chwili znów zanurzałam się w ciemności, usiłując wrócić do snu. Mój pobudzony do ponownego działania mózg nie chciał się jednak na to godzić.
Trudno spokojnie spać, gdy ma się tę przerażającą świadomość, że od jutra wypracowuje się drogę do sławy. Możliwe, że bardzo krótkiej, ale jednak sławy. A zamieszanie stało dopiero przed nami; byłyśmy niemal pewne, że polskie media (raczej szmatławce, ale zachowajmy poprawność polityczną) prędzej czy później dowiedzą się, że dwie niepełnoletnie Poleczki dostały się do brytyjskiego X-Factora i wystąpią live. Szansa stawała się tym większa, że już na ten tydzień zaplanowana została premiera pierwszego odcinka z przesłuchań. Z tego, co wiedziałam, miałyśmy się w nim pojawić… Czasem ciężko było mi z tą myślą, a czasem czułam się kompletnie szalona i zastanawiałam, czy to aby na pewno dobry pomysł. Ewelina, jako że uchodziła zawsze za tę lepiej nastawioną ode mnie, powtarzała, że co ma być to będzie, a nie może dziać się źle. Chociaż bardzo chciałam, nie potrafiłam wierzyć w jej słowa.
Te mętne, cyklicznie pojawiające się rozważania spowodowały we mnie samej senność (strzeżcie się, którzy to czytacie!), liczyłam więc, że może wreszcie odpłynęłam. Jak nam jednak wszystkim wiadomo: umiesz liczyć, licz na siebie. Mniej więcej kilka sekund później było tak:
BUM!
A potem jakoś w tym stylu:
POWYRYWAM IM JĄDRA!
I, tak, to ja byłam autorką tej groźby. Co gorsza, wcale nie żartowałam.
Czym prędzej zerwałam się z łóżka i cała napięta, tupiąca głośno i poirytowana do cna, wyszłam z pokoju z zamiarem wprowadzenia reżimu, poprzedzonego cudowną przecież wizją terroru. Efekt był taki, że znalazłam poplecznika o nieco mniej drastycznych planach, ale popierającego moją teorię wyrażenia jasno i dobitnie własnego zdania. Na korytarzu panowała ciemność jak w murzyńskim zadzie i wszystko spowiła dziwna cisza. Mimo to hałasy zza ściany były słyszalne.
Z impetem szarpnęłam za klamkę ich sypialni, na czym nie ucierpiały jedynie drzwi.
MORDY W KUBEŁ!
ale także tynk.
Wśród mieszkańców pomieszczenia zapadła cisza i tylko kilka piór spadło na podłogę. Nikt nawet nie odważył się głośniej odetchnąć, wszyscy wpatrywali się w rozsierdzonego byka, który w tej chwili stał w progu.
W NOCY SIĘ ŚPI, A NIE UJEŻDŻA JEDNOROŻCE!
Cała piątka spojrzała po sobie, wciąż zachowując milczenie. Przez tych ulotnych kilka sekund sądziłam, że być może dotarłam do ich zakutych makówek, ale myliłam się. Jakże bardzo się myliłam! Oni wcale nie zamilkli ze strachu. No, może trochę… Nie odbyło się to jednak tak, jak sobie pani dyktator Borejko wymyśliła.
Jeden z nich, chudy (jak i pozostali), z czarnymi lokami i zielonkawymi oczami, nagle się wyprostował, eksponując wątłą klatkę piersiową. Wypiął ją dumnie, klęcząc pośród zmąconej pościeli w samych majtkach, po czym przyłożył dwa palce do skroni, nabrał powietrza w płuc i krzyknął łamanym niemieckim akcentem:
Ja wohl, mein Kommandant!
Pozostała czwórka parsknęła szalonym śmiechem, a ja poczułam, że palą mnie policzki z dwóch aż powodów ― ze złości i wstydu. Nie chciałam jednak za żadne skarby tracić rezonu, zatem nie pozwoliłam swojej twarzy wyrazić za dużo i odparłam:
Jak jesteś taki mądry, to spróbuj coś powiedzieć po polsku. ― Założyłam ręce na piersi, starając się przy tym wyglądać inteligentnie, co ― jak znam siebie ― pewnie mi nie wyszło.
Chłopcy spojrzeli po sobie zdziwieni, aż znowu Pan Salutujący przemówił ponownie:
Po polsku? Co to za język? Pokrewny do suahili?
Cały zespół, jak mniemam, wybuchnął kolejną salwą rozrywającej radości. Czy ja naprawdę miałam coś takiego śmiesznego w twarzy czy to oni byli spaczeni umysłowo?
Puściłam jego mało zabawną uwagę mimo uszu.
Wiem, że macie problemy z głowami i być może z trudem docierają do was pewne treści, proszę jednak, byście sobie raz na zawsze zapamiętali: JESZCZE JEDEN HUK, A WASZ CZAS NA PROKREACJĘ DOBIEGNIE KOŃCA! ― Kątem oka dostrzegłam, że jeden z nich ― prawdopodobnie szatyn z (nie do końca już) wyprostowanymi włosami ― przygląda mi się z takim uśmiechem, jakbym recytowała cudowny wiersz, a nie próbowała ich zastrzelić głosem. I nie było w tym nic z miłosnej fascynacji.
Po tych słowach dumnie odwróciłam się na pięcie i wyszłam, nie omieszkawszy rąbnąć z całej swej siły drzwiami. Miałam cichą nadzieję, że te spłaszczone półkule mózgowe coś zakodują… Ale człowiek to omylna istota. Chociaż już nie rąbali, do bitej piątej rano postanowili zachowywać się jak stado klonów Tarzana, krzycząc (Hey, people, look, I'm a pink unicorn!), rżąc ze śmiechu i śpiewając sprośne piosenki. Udało mi się zasnąć, z czego byłam dumna. Liczyłam, że nowy dzień wykończy ich do tego stopnia, że następnej nocy będą spali jak zabici. Byłam kiepska z matematyki, ale to wszystko zaliczało się do rachunku prawdopodobieństwa, tam nie ma nad czym dumać…

Wstałam o siódmej z oczami o wyglądzie piłek ping-pongowych. Do tego wory, nieprzytomność umysłowa i wielkie pragnienie SNU. Byłam wrakiem człowieka. Ewelina zresztą nie wyglądała wcale lepiej. Nawet nie miała siły uchylić chociaż jednej powieki, wisiała bezwładnie na łóżku z dyndającą w powietrzu ręką. Mnie udało się usiąść. Później prawie po omacku doszłam do łazienki, w której wybudził mnie lodowaty prysznic. Na krótko, bo niespełna pół godziny, ale ważne, że mogłam funkcjonować. To był spory sukces. W perspektywie przespanych całych dwóch godzin, była to rzecz zdecydowanie optymistyczna. Nie wiem nawet, jak wybrałam ubrania ― podejrzewam, że to zasługa krasnoludków.
Za dziesięć ósma stałam oparta o drzwi i czekałam na Ewelinę, czeszącą powolnymi ruchami włosy. Naprzeciw regału (w małej wnęce przed łazienką) stała komoda, nad którą wisiało lustro. Jeżeli nie wierzyliście, że można robić to, co Ewelajn na śpiąco, to właśnie musicie uwierzyć. Kubiak ledwo się trzymała na nogach z zamkniętymi oczami, nie patrząc w zwierciadło. Na jej widok sama przysypiałam, a nie wolno mi było, czekał na mnie pracowity dzień. Na nią zresztą też.
Mogłabyś przyspieszyć? ― jęknęłam. ― Znowu będziemy ostatnie.
Mhmmmm… ― W odpowiedzi mruknęła tylko przeciągle i odłożyła szczotkę.
Tętno mi podskoczyło, co spowodowało moje pobudzenie. Zaraz miałam zobaczyć ponownie te przeklęte drzwi. O dziwo, wcale się nie irytowałam, tylko… stresowałam.
Ledwo, bo ledwo, ale otworzywszy oczy, Ewelajna złapała mnie pod ramię i wspólnie ze mną opuściła pokój. Zamknęłam go na kluczyk, chowając ów do kieszeni jeansów.
Prawie natychmiast spojrzałam na sąsiednie drzwi, które były otwarte szeroko jak jakieś wrota. Nie wiedziałam, jak się zachować w razie, gdyby w środku jednak ktoś był, mimo że od godziny nikt stamtąd nie dawał znaku życia. Postanowiłam tradycyjnie pozostać dumną i honorową i nie pozwolić sobie na pokazanie, że się przejmuję. Ciekawość okazała się jednak silniejsza. Gdy mijałam to białe skrzydło, nie mogłam się powstrzymać i kątem oka zajrzałam do ich sypialni. Taka rozwartość wejścia ułatwiła odnotowywanie szczegółów. Jakie to zatem szczegóły? ― spytacie. I ja wam odpowiem: ŻADNE. Jednym wielkim detalem okazał się wszechobecny i przygniatający bałagan. Byłam w stanie obejrzeć prawie każdy element ich garderoby, a także kosmetyczki. Na podłodze, oprócz licznych opakowań po czipsach, batonach i czekoladach oraz butelek po napojach gazowanych, leżały takie niespodzianki jak: żel pod prysznic (trochę wylany), peeling do twarzy (!), bokserki w smoki, slipki z trąbą słonia w odpowiednim miejscu, biała skarpeta, która nie była już biała, niewielka ilość draży kokosowych, zepsuty, przedarty na piętach i złamany w pół trampek, kawałek pizzy, imiennie podpisane kubki (Zayn i Liam), wata, a obok niej rozdarty pluszak oraz całe mnóstwo pierza. Myślę, że można by tam nakręcić Jurassic Park bez obaw ― puszcza amazońska w miniaturowym wydaniu.
Wzdrygnęłam się, gdy ten okropny widok zszedł mi z oczu. Spojrzałam na swoją towarzyszkę, ale jej półprzytomne oczy świadczyły o myśleniu w stylu: DAAAAJCIE SPAAAAAAAĆ! Wolałam nawet nie pytać, czy też przeżyła mentalny zawał. Szkoda tylko że ― będąc blondynką ― nie zastanowiłam się nad jedną rzeczą…
Nie powiem, że nie, ale po wejściu do jadalni przeżyłam szok i zamurowanie.
Nie chodzi o to, że była tam już znaczna część uczestników ani o potrawy. Rzecz szła oto, że ONI już tam siedzieli ― wszyscy, co do joty. Pięć roześmianych, podłych facjat, na których widok śniadanie wydało mi się czymś tak niesmacznym, że nawet niegodnym uwagi. Gdyby nie ciągnąca mnie bezmyślnie Ewelajn, być może tkwiłabym w miejscu do dziś, a to sporo czasu.
Automatycznie przywróciłam siebie do poprzedniego stanu, udając Królową Śniegu, dla której ta piątka była jak niepotrzebne insekty. Spojrzałam na stół, przy którym jedyne podwójnie wolne miejsce znajdowało się… niedaleko nich. Chciałam coś powiedzieć na ten temat, ale zamroczona sennością Ewelina nie pozwoliła mi na to. Jej mózg tego poranka działał jak maszyna ― wszystkie czynności były wykonywane po najniższej linii oporu, tak, by znaleźć najszybsze i najprostsze rozwiązanie.
Gdy siadałam, naturalnie udałam ślepą, całkowicie i pozornie ignorując ich obecność. Kątem oka i tak udało mi się dojrzeć, jak na moment przestają się wygłupiać, wymieniają porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechają się wymownie. Coś mi tu nie grało, mimo to nadal wyobrażałam sobie, że oni wcale nie siedzą obok mnie (jeden siedział przy krótszym boku, reszta na wprost od mojej twarzy; ja zaś byłam przy tym pierwszym). Chciałam jednak jakoś uświadomić i obudzić pannę K., więc kopnęłam ją w kostkę.
Reakcja wyspanego człowieka: JESTEŚ NORMALNA?! Chcesz mi złamać kostkę czy po prostu cię mama nie kocha?!
Reakcja Eweliny: Ej, tam pod stołem coś łaaaaaziiii, chyba pieeeees…
W tej chwili nie ruszało ją raczej nic i nikt. Po upływie jednak kilku długich sekund podniosła ciężkie od zmęczenia powieki i przeniosła wzrok na naszych bliskich sąsiadów. Natychmiast się obudziła i znowu musiałam ją zdzielić po nodze, żeby nie robiła głupiej miny. Prędko się poprawiła i pokazała: Uważam, że ten tost jest wysoce estetyczny, decyduję się więc na jego skonsumowanie. Dziwne śniadania w ogóle jedzą ci Anglicy ― żadnych sałat, chleba, tylko jakieś tosty, dżem i marna imitacja Nutelli… I jak oni mają być szczupli?
Odważyłam się przelotnie na nich zerknąć i przypomniało mi się, że ten z burzą czarnych loków to gość od niemieckich oznajmień, rozróżniłam też jasnowłosego Nialla, a poza tym wszyscy wydawali mi się obcy. Ach, nie, jeszcze ten ciemny blondyn z wyprostowanymi włosami kogoś mi przypominał… Ale kogo ― pozostawało dla mnie tajemnicą.
Pochylone nad talerzami, spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo. Właśnie w tym momencie jeden z nich się odezwał.
Wiecie co, chłopaki? Popatatajałbym.
O dziwo, po podniesieniu wzroku dostrzegłam, że to pan Ja-Wohl-Mein-Kommandant.
Ten, który z kimś mi się kojarzył, czytał akurat jakiś dziennik, skończywszy najwyraźniej jeść.
To kup sobie konia ― mruknął.
Jeden z nich miał na głowie szarą czapkę. On właśnie dodał:
Bo na tego w spodniach nie masz co liczyć!
Z wielkim trudem opanowałam wybuch śmiechu, czego nie można powiedzieć o nich. Zaczęłam się krztusić, a Ewelina chichotać jak niemądra. Sam zaatakowany miał minę raczej nietęgą.
Buhahaha, padam na ryj ze śmiechu ― wymamrotał niezbyt zadowolony z żartu. ― Za karę nie pożyczę ci mojego żółtego jednorożca!
Byłyśmy mocno zdziwione, co natychmiast wylało się na naszych twarzach i zostało wzajemnie przekazane.
Weź, ale z ciebie cham! ― krzyknął Pan Gazeciarz. ― To sobie wezmę niebieskiego od Zayna!
Zayn? Słyszałam wiele dziwnych angielskich zlepek imiennych, ale to pobiło na głowę wszystkie…
Jeśli dowiezie nas na próbę za piętnaście minut, to pozwalam! ― Wywnioskowałam, że ów spoglądający na zegarek Araber jest tym całym Zaynem.
Kurza morda, żryjcie szybciej, bo nas Kotecha powystrzela jak Żydów! ― Pan Żartowniś Od Konia w Spodniach spowodował, że po jego słowach wszyscy zaczęli się w sumie zbierać do wyjścia.
A właściwie to dlaczego jak Żydów? ― Nasz Sonderkommando był szczerze zaciekawiony tym faktem, wsuwając kolejnego tosta.
Jeszcze w życiu nie widziałam tak synchronicznego pokerfejsa. Naprawdę, nikt nigdy na moich oczach nie zrobił tak prędko i tak równo kamiennej twarzy jak tych czterech.
No co?! ― krzyknął, nie rozumiejąc niczego.
Biedak, nie mógł dokończyć jedzenia, bo jego koledzy uciekli i musiał w popłochu ich dogonić.
Gdy na siebie spojrzałyśmy, myśl była tylko jedna: CHODU!

* * *

Na podjeździe samochód już czekał zwarty i gotowy, by nas odwieźć na spotkanie z naszą panią trener głosu. Byłam pełna obaw, ale i radości w związku z tym. Teoretycznie pani Yvie Burnett nie wyglądała groźnie, ale książki czasem miewają mylne okładki… A ja znałam siebie i swoje szybko męczące się struny. Bałam się bardzo nagany, krzyku, słów: Skoro masz chore gardło, to co ty tutaj w ogóle robisz?! Nie wiem, czy byłabym w stanie to zdzierżyć… Ewelina nic sobie z tego nie robiła, zasypiając i budząc się co chwila w producenckim vanie. Na miejscu byłam bardziej nerwowa, a ona senniejsza. Ledwo ją dowlokłam do sali prób (sama musiałam pytać o drogę i szybko łapać się w zabójczej, angielskiej gadce). Przed drzwiami wzięłam głęboki wdech i wydech, licząc ― być może trochę naiwnie ― że to choćby odrobinę pomoże.
Nacisnęłam klamkę i po chwili zobaczyłam mniejszą wersję przeciętnej sali baletowej w szkole tańca. Całą jedną ścianę szczelnie pokrywały lustra, przecinała je nawet w połowie obręcz. Otaczał nas przyjemny, jasny odcień zieleni, a stąpałyśmy po panelach podłogowych imitujących drewno.
Zauważyłam, że Ewelajn się nieco rozbudziła i rozglądała po pomieszczeniu. Z wielkich okien naprzeciw wejścia rozpościerał się niezbyt porywający widok na całe miasto, ale one stanowiły jedyny dopływ światła dziennego. Tradycyjny kolor tego oświetlenia w Anglii był biały i taki też zastałyśmy.
Niedaleko zwierciadeł stała przyjaźnie uśmiechnięta, wysoka, średniej budowy blondynka, ubrana w luźną, czarną koszulę i proste, eleganckie spodnie. Grzywkę odgarnęła opaską. Spokojnie czekała, aż się przyzwyczaimy do nowego miejsca i milczała. Gdy ją spostrzegłyśmy, kąciki jej ust powędrowały jeszcze wyżej.
Co to za baba? ― spytała na głos i (NA CAŁE JEJ SZCZĘŚCIE!) po polsku Ewelina, patrząc na kobietę jakby była pijana i miewała zaniki pamięci.
Kompletnie się zmieszałam, ale pani Burnett nie zmieniła mimiki twarzy ani na sekundę; cieszyłam się, że nie zrozumiała mojej koleżanki ― inaczej musiałabym zastosować radykalne środki postępowania. W końcu jednak nasza trener głosu włączyła się do działania i podeszła do nas z wyciągniętą ręką, mówiąc melodyjnym głosem:
Cześć, jestem Yvie Burnett, wasza wokalna niania na najbliższe co najmniej trzy tygodnie, ale miejmy nadzieję, że więcej. ― Puściła nam oczko, a ja szybko uścisnęłam jej dłoń. Ewelajna się opamiętała i czym prędzej poszła w moje ślady, pozbywszy się tej nic nie rozumiejącej, rozespanej miny. ― Wy to Restless, tak?
Tak ― odpowiedziała Kubiak, czarując Yvie swoim uśmiechem. ― Ewelina Kubiak.
Karolina Borejko.
Puściłyśmy dłonie i zaraz potem nastąpiły aktywne ćwiczenia.
Nie robiłyśmy niczego, co nie byłoby mi przedtem znane; to znaczy: najpierw rozgrzewka dla przepony, potem przygotowywanie aparatu mowy do użytku, rozśpiewanie i śpiew właściwy. Miałyśmy na to wszystko trzy godziny czasu, więc nie spieszyłyśmy się. Zdążyłyśmy jednak dokładnie opracować tylko pierwszą zwrotkę i część refrenu. Do perfekcji wiele nam brakowało, ale brak snu też dał o sobie znać…
Poza tym dostałyśmy zakaz jedzenia rzeczy ostrych i takich, które nas narażają na wydzielanie kwasów żołądkowych, w tym słodyczy. Ewelina wyglądała na bardzo niezadowoloną, ale ja miałam ochotę roześmiać się w stylu: Bitch, please… Nie mogłam jednak. Wzorce kulturowe, normy zachowania, itede, itepe. Sranie w banie, ale obowiązuje, co zrobić.
Zastanawiałam się w sumie, dlaczego my zajmujemy cały czas do obiadu, skoro uczestników jest tylu, a my jedynie dwie. Dowiedziałam się później od Konnie, że to dlatego, że zespołom poświęca się najwięcej uwagi, jako że jest tam dużo materiału do przerobienia. W momencie, kiedy my mamy czas wolny lub inne zajęcia związane z wokalistyką, reszta ma godzinne spotkanie z panią Burnett lub z panem Kotechą.
Yvie (poprosiła nas, żeby się zwracać do niej po imieniu) była w stu procentach szczera, bo od jej opinii zależał nasz występ na żywo. Obiecała nam także sporą dawkę krytyki po każdym takim. Czułam więc, że Wielka Siostra Patrzy. Pewna doza presji stała się elementem koniecznym do dobrej współpracy. Bez tego trzeba by nas zaganiać do roboty.
Zwykle przy tak niskiej ilości snu odbijała mi palma. Tego jednak dnia byłam spokojna i ― uwaga, uwaga! ― NORMALNA. Gdyby nie fakt, że moja koleżanka prawie lunatykowała, pewnie rzuciłaby w tej sprawie kąśliwy komentarz i sama się zdziwiła. Stąd może takie obniżenie poziomu żartu…

Po przyjeździe do domu zastałyśmy istny ul. Wszyscy gdzieś uciekali, panikowali, krzyczeli, śmiali się i byli zaaferowani ― i to nie bynajmniej naszym powrotem, tylko pewnie wizją zbliżających się warsztatów. Albo obiadem. Też bym na ich miejscu świrowała. No bo jeśli ubiorę tę niebieską koszulę, to czy spodobam się kurczakowi? A jeżeli na obiad będzie kaczka?! Przecież kaczki nie lubią tego koloru! SZLAG!
Uśmiechnęłam się jednak mimowolnie na ten widok. My najgorsze miałyśmy praktycznie za sobą. Teraz pozostało nam czekać na emisję głosu, a potem teoretycznie powinny się odbyć jakieś wywiady, ale dla nas był to raczej czas snu zimowego… Bardzo, BARDZO głębokiego.
W tej wielkiej gonitwie nikt nas nie zauważył, więc prawie chyłkiem dostałyśmy się do naszego pokoju, w którym łóżko zdawało się cieszyć na mój widok. Musiałam je jednak obejść szerokim łukiem, inaczej następnego ranka Yvie czekałaby do dwunastej tylko po to, żeby się nie doczekać. Ewelina się nie cackała, padła jak zastrzelona z błogim wyrazem twarzy, najwyraźniej nie zamierzając opuszczać swojego wozu do momentu, aż stanie się to konieczne. Choć nie. Jej mina mówiła: W razie pożaru proszę wynosić z łóżkiem.
Nie śpij, niedźwiedziu ― mruknęłam, czując, że senna atmosfera i wystrój sypialni mnie dobija, czyniąc jeszcze bardziej nie do życia.
Mfkghtmnh… ― doszedł do mnie stłumiony bełkot gdzieś z poduszki koleżanki.
Aha, ale nie rozgaduj tego nikomu, bo może się zrobić afera ― wymamrotałam, składając rozwalone ubrania w kostkę.
Ewelajn wpadła w tak dziki śmiech, że odniosłam wrażenie, że mieszkańcy Syberii też się zaśmiali, choć nie usłyszeli żartu. Wyglądała, jakby miała zaraz się udusić, spaść i więcej nie wstać, ale póki co zwijała się na swoim wyrze, trzymając ręce na brzuchu. To chyba wszystko wina tego zmęczenia… Zdecydowanie. Wykluczam porycie bani, panna K. jest na to zbyt porządna. Za to jeżeli wynaleźliby wykrywacz takiej charakterystycznej wady mózgowej, to przy mnie by sam się zrył…
A tak właściwie to dlaczego ośmiornice mają macki, a nie kopyta?
Zabieraj bagażnik, idziemy na wyżerkę, łiii… ― bąknęłam bez entuzjazmu.
Łiii… ― zawtórowała mi beznamiętnie Ewelajn.
Ledwo, bo ledwo, ale zwlokła się z przyjemnego legowiska i, powłócząc nogami, posnuła się za mną.
Przy stole jak zwykle panował gwar jak na słowiańskim stadionie*; część siedziała, część ciągle coś donosiła, przychodziła, odchodziła… Trochę mi to przypominało rodzinne sceny z Kevina samego w domu, gdy liczna familia gromadziła się przy stole albo przynajmniej próbowała to zrobić. Naszych Pięciu Wspaniałych nadal nie było, co pozytywnie wpłynęło na moje samopoczucie. Nawet mi mdłości przeszły i zachciało się jeść! To dopiero było coś!
Ale w momencie, w którym nakładałam sobie niebotyczną porcję frytek, dało się słyszeć głośne śmiechy, których właściciele ewidentnie zbliżali się do miejsca naszego pobytu. Teraz zawartość mojego talerza wydała mi się tak nieatrakcyjna, że prawie niejadalna. Jak smarki trolla, o!
Niestety bądź stety, nasi jednorożcowi troglodyci-lowelasy zdawali się nas w ogóle nie zauważać. Szli radośni jak prosięta w deszcz*, czując się zapewne panami świata i wielkimi zdobywcami żeńskich serc. Cóż, najwyraźniej chorobą narodową Anglii jest nadmierna ślepota… Ja-Wohl-Mein-Kommandant miał takie kudły, że jeszcze trochę, a zarosłyby mu na całej twarzy i musiałby chodzić z GPSem; Araber czesał się na Presleya i istniały obawy, czy zmieści się w drzwiach; podobno mieli już wołać murarza, żeby rozbił trochę ściany od góry; zęby Nialla mogłyby śmiało zawisnąć na Wiocha.pl, gdyby poproszono go o wyszczerz do aparatu. No, chyba że ortodontycznego; Pan Żartowniś Od Konia w Spodniach zawsze nosił na wszarzu jakiegoś rodzaju czapkę ― nieważne, czy to była uszatka czy mitra, ważne, że pozwalał nikomu tknąć kłaków. Kto wie, może miał obsesję na tym punkcie? Poza tym łaził ciągle w spodniach na szelkach (och, och, cóż za retro! Naprawdę doceniam ten styl, ale jemu chyba przysparzało to gejowskich adoratorów…), zwykle podwiniętych do połowy łydki; ostatni wreszcie, ten ciemny blondyn/szatyn/diabli wiedzą co: ten to mógłby byś śmiało spalony na stosie za PRÓBĘ NAŚLADOWANIA BIEBERA! Wody, WODY OGNISTEJ! Byłam prawie pewna, że normalnie nie ma takiej prostej czupryny, a loki jak stąd do Berlina. A może po prostu uwielbiałam facetów w lokach i chciałam, żeby on tez miał? NIE. Inaczej dawno padłabym do stóp temu pseudo-Szwabowi.
Usiedli daleko, przy drugim końcu stołu. Nasze utrapienie było z kolei inne ― Konnie Huq wpadła rozentuzjazmowana i pełna optymizmu na obiadek, zapewne licząc, że uda jej się wcisnąć w czyjś grafik.
Prędko przyciągnęłam do siebie serwetki, świece i inne wysokie rzeczy, byleby tylko się nie rzucać w oczy. Choć obie z Ewelajn nie byłyśmy żadnymi żyrafami, uznałyśmy, że lepiej będzie zastosować dodatkowe środki ostrożności. Przezorny zawsze bezpieczny.
Na szczęście, nasza ukochana prezenterka Xtra Factora upatrzyła sobie inne ofiary. Tak, zgadza się, dobrze myślicie. Pięciu Wspaniałych miało teraz na głowie o wiele większy problem niż przeszkadzanie sąsiadom w środku nocy. Aż chciało nam się przybić głośno high-five!
Kiedy żołądki jęknęły z przeładowania, odeszłyśmy od stołu. Istniała tylko jedna pozytywna myśl, która mogła nam krążyć po łbach. Tak, nasze wozy tym razem nie pozostały samotne.

* * *

Wstawaj, bamboszu, bo zaraz przyjdzie babka i rozedrze mordę, że nas nie ma.
Mhm…
Ewelinka jest posłusznym dzieckiem, dopóki ma całą noc przespaną. Później staje się murem, do którego trudno dotrzeć. Co prawda z chęcią bym poszła w jej ślady, ale ktoś tam na dole poświęcał swój czas, żebyśmy nie zrobiły z siebie idiotek na antenie, więc musi ciężko pracować. Należało wykazać choć odrobinę chęci.
No dalej, bo zrobią z nas pasztet!
Jęknęła przeciągle, ale dźwignęła zad.
Tradycyjnie wzięłam ją pod rękę i ruszyłyśmy korytarzem. I tym razem była zamroczona, choć chyba już nie tak bardzo, jak jeszcze dwie godziny temu. Z dołu dochodził przyjemny dla ucha gwar ― trochę rozmów, trochę telewizji, trochę brzękania sztućców z kuchni. Znaczna część naszych współlokatorów właśnie miała próby. Nawet lżej się czułam ze świadomością, że jest nas mniej w domu… Nie towarzyszyło mi to wrażenie chaosu, jakie dotąd odnosiłam.
Eveline!
Tak, ten głos, który pojawił się znienacka i prawie doprowadził mnie do zawału, skądś znałam. I to na sto procent. Słyszałam go przynajmniej raz w życiu i dziwnie wrył mi się w pamięć…
Doszło nas tupanie na schodach i już po ułamku sekundy w naszym kierunku biegł kolega Niall. Kiedy spojrzałam na Ewelinę, była wniebowzięta, zauroczona, w pełni władz umysłowych i fizycznych, no i bardzo zadowolona z życia. Kiedy spojrzałam na siebie… chciałam kogoś zamordować.
W zasadzie z wizualnej strony nie dało się znaleźć ani jednego powodu, żeby go zabić. Był przecież tym uroczym, niewysokim, uśmiechniętym blondynkiem o niebieskich oczach, ale co z tego, skoro informacje docierały do niego z trudem i nie mógł zapamiętywać prostych rzeczy? To już lepiej, żeby był kumaty niż urodziwy. Chociaż pewnie trudniej by mu było w życiu… Nieistotne. Istotne, że Ewelajn już w ogóle na nic nie zwracała uwagi i patrzyła w zbliżającego się znajomego jak w obrazek i w tym jej nie poznawałam.
Powiedz mu, że jesteś Ewelina albo go strzelę w łeb! ― wycedziłam przez zęby, ale ona zdawała się tego w ogóle nie usłyszeć.
Nieważne… ― westchnęła.
Chłopak w końcu do nas dotarł i, niczego nieświadomy, wciąż był kontent.
Hej ― przywitał nas pogodnym tonem.
Hej! ― prawie krzyknęłam, zanim moja koleżanka zdążyła powiedzieć cokolwiek innego. ― Wiesz, że ona jest EWELINA, a nie EVELINE? ― Posłałam mu sztuczny uśmiech, który wbił go w podłogę.
Zmieszał się; zaczął mierzwił swój nieokrzesany, półdługi fryz i rozglądać wszędzie, byle tylko nie musieć mi spojrzeć w oczy. A nie mówiłam? Dyktator Borejko nie da się zniszczyć tak łatwo i jeszcze kiedyś sterroryzuje otoczenie, przejmując władzę. Ach, aż się chciało wypiąć klatę i oznajmić głośno: Jakiż to cudowny dzień, by wytępić wszystkich bezmózgich!
Niestety, moje szczęście trwało zaledwie kilka sekund, bo po ich upływie pewien łokieć wbijał mi się boleśnie w żebra. Wwiercał się do tego stopnia, że prawie wginał je do wewnątrz. Powinnam była się krzywić ile wlezie, ostatecznie jednak zachowałam kamienną twarz, jakby nic się nie stało. Na moment zignorowałam obecność gościa.
Ach, jaa… ten, przepraszam, za-zapomniałem… ― bąknął nadal niezbyt pewny siebie.
Nie szkodzi ― wcięła się Kubiak, starając się naprawić atmosferę. ― A czego tak właściwie chciałeś?
Niestety bądź stety, wrócił mu dawny nastrój. A niech to wszystko szlag!
Właściwie to… ― Jak na mój gust wyglądał na kogoś szukającego wymówki. ― Właściwie to przyszedłem spełnić obietnicę.
Jak na komendę podniosłyśmy jedną brew.
No wiecie, obiecałem, że z wami później pogadam ― wyjaśnił takim tonem, jakby to było oczywiste. ― Nie pamiętacie?
Pokręciłyśmy jednocześnie głowami, odpowiadając:
Nie.
Aaa, czyli nie chcecie rozmawiać, mam sobie iść? ― Skierował palce wskazujące za siebie, na schody.
Nie! ― zaprzeczyłyśmy stanowczo i znów chóralnie, po czym cała nasza trójka się roześmiała.
Wreszcie poczułam, że napięcie ulega stopniowemu rozluźnieniu.
Jak po nocy? ― spytał zupełnie swobodnie. ― Bardzo się nie wyspałyście?
Zaczęłyśmy przedłużać angielskie no, a on natychmiast zrozumiał, że to dość spora dawka ironii. Znowu nie mogłyśmy się powstrzymać od śmiechu.
Przepraszam w imieniu swoim i reszty, nietrudno ukryć, że zachowywaliśmy się trochę jak zwierzęta.
Trochę?! ― wykrzyknęłam. ― My za ścianą miałyśmy ZOO!
A my starą Juliusza Cezara. ― Pewnie wam się wydaje, że powiedział to Niall. Macie rację, wydaje się wam.
Obok naszego gawędzącego tria przeszedł ten czarny, lokaty chudzielec, który świeci kościstą klatą, salutując w języku niemieckim. Zapewne jakiś chrześniak Lucyfera, czy ktoś w tym rodzaju. Może nawet jego osobisty wysłannik na Ziemi! Wyglądał na takiego. Jakiś niebezpieczny błysk w zielonkawych oczach nie pozwalał mieć o nim dobrego zdania dłużej niż dwie sekundy od pierwszego spojrzenia.
Nikt cię nie prosił o komentarz, Styles ― warknął nasz blondwłosy koleżka, choć nie było w tym nic nienawistnego.
Chłopak akurat zmierzał do swojego pokoju, więc zdążył pokazać Niallowi język w szparze między drzwiami a framugą i zaraz potem zniknął.
Nerwowo wyjęłam komórkę z kieszeni i spojrzałam na godzinę, ale cyferki jakoś nieszczególnie mi się utrwaliły. Potrzebowałam całych dwóch sekund, żeby wpaść w panikę. Oczy, naturalnie, zrobiły mi się wielkie jak piłki palantowe. Pociągnęłam Ewelajn gwałtownie za rękaw.
Jesteśmy spóźnione o dziesięć minut! ― wykrzyknęłam przerażona.
Mina panny K. sugerowała coś identycznego.
Miło było, ale musimy lecieć, CZE-EŚĆ! ― Oto, co rzuciłyśmy na odchodnym.
Po chwili rąbały już tylko schody i słychać było naszą rozmowę z panią instruktor.

Nie wiem jakim cudem, ale przetrwałyśmy te zajęcia. Odbyły się w salonie, więc nie miałyśmy długiej drogi. Potem znów chciałyśmy wrócić do naszej porywającej czynności, ale ostatecznie tylko ona poszła się poprzytulać z wyrem, a ja postanowiłam zaczerpnąć świeżego powietrza. Od wczoraj nie miałam po temu okazji.
Ogród był ciekawy, przestrzenny i przyjazny dla oka. Chciało się w nim przebywać. Posiadał specjalnie „wyjałowiony” z ozdobnych roślin kawałek ziemi, który służył jako boisko do prawie wszystkich dyscyplin sportu. (Dowiedziałam się pokątnie, że w piwnicy jest sprzęt). Obok tego prowizorycznego obiektu sportowego znajdowała się romantyczna i bajeczna wręcz ścieżka, wzdłuż której ciągnęły się ławki. Jedną z takich zajęłam tego dnia. Od czasu do czasu zerkałam naprzeciw, gdzie rozgrywał się jakiś mecz, ale nie byłam nim szczególnie zainteresowana, choć sport lubiłam. Tylko to zmęczenie, niewyspanie, stres… Człowiek stawał i czuł się zombie.
W zasadzie poczułam się bardzo sennie, mimo że mróz powinien mnie choć trochę pobudzać. Nic z tego, świat zapadał się dla mnie szybko, znikał w ciemnościach, a ja stawałam się ociężała ― na tyle, by nie odejść i wrócić do pokoju. Sen zatrzymywał ciepło w ciele, więc w sumie nie odczuwałam temperatury otoczenia… Mimo siedzenia w t-shircie i jeansach. Myśli dziwnie mi się rozbiegały, przestawały mieć jakikolwiek sens; pojawiały się na zasadzie skojarzeń, stąd częste zmiany tematu. A tu wspomnienie, tu co by było, gdyby, tam obraz z serii Moje chore fantazje, następnie coś o ekologii i papierach, a potem to już nic nie pamiętam, bo zrobiło mi się błogo.
Nagle ŁUP! ― coś uderzyło z niewielką siłą obok mnie. Czułam ciepło, którego być tam nie mogło. Gwałtownie otworzyłam oczy i okazało się, że nie siedziałam już sama.
Co prawda, z gałami wielkości pięciozłotówek musiałam wyglądać bardzo komicznie, ale w takich momentach nawet nie ma się czasu na zastanawianie. Poza tym robienie z siebie idiotki to poniekąd moja specjalność. A co, umiejętnościami trza się chwalić!
Obudziłem cię?
Znacie ten motyw z komedii, kiedy zdarza się wypadek lub ogółem rzecz nieoczekiwana, a jedna ze stron, mimo przemowy drugiej, mruga nierozumnie, patrząc na nią? A zatem ja zachowałam się identycznie.
Chłopak, ta dziwna istota o kolorze włosów na przełomie ciemnego blondu i brązu, najpierw zmarszczyła brwi, a po chwili na jej facjacie ukazał się szeroki uśmiech. Dodane dźwięki utwierdziły mnie w przekonaniu, że coś sobie przypomniał. Już miał zapewne mi to oznajmić, kiedy ja się wcięłam z kompletnie różnym od dotychczasowego wyrazem twarzy ― jakbym ożyła, stała się nagle kimś innym ― i swobodnym, nieco żartobliwym tonem powiedziałam:
Naprawdę zakładacie tę hodowlę jednorożców? Bo ja bym z chęcią jednego zamówiła.
Gość absolutnie oniemiał i zgłupiał. Otworzył zdezorientowany i zaskoczony usta, poruszał nimi bezgłośnie, trzepotał bezsensownie rzęsami, przestając wiązać wreszcie tego biednego trampka.
Więc to ty jednak! ― krzyknął olśniony i, o dziwo, pogodny jak przeciętna pogodynka.
Nie wiedzieć czemu, poczułam niewytłumaczalną dumę. Aż wypięłam odrobinę pierś (a jest co wypinać!).
We własnej osobie. ― Po chwili jednak spojrzałam na człeka i zmieniłam nastawienie. ― A ty to kto? ― Właściwie potraktowałam go jak wesz. Obrzuciłam lustracyjnym spojrzeniem z góry na dół ze szczyptą obrzydzenia, choć było to z lekka nieuzasadnione.
Ach, kocham te swoje eufemizmy.
Nie pamiętasz mnie? ― W tym pytaniu, oprócz zdziwienia, dało się wyczuć odrobinę zawodu.
Nie. ― A ja też się nie speszyłam.
Plebs to plebs, wszędzie go pełno… Musiałabym prawie każdego zapamiętać.
Zmarszczył czoło.
Przecież powiedziałaś o jednorożcach, więc musiało ci zostać cokolwiek w głowie! ― No tak, nadzieja matką głupich… Ale każda matka kocha swoje dzieci, wszyscy wiemy, jak to jest…
Masz ładne conversy ― wypaliłam.
Moje opowiadanie nietrzymających się kupy bzdur wynikało z o wiele bardziej złożonych powodów niż zwykłe szaleństwo. Za tym kryło się coś, o co być może nikt normalny nie mógłby mnie posądzać.
Zdaje się, że w chwili, w której chłopak miał coś rzec, zrobiło się spore zamieszanie i nie chodzi tu bynajmniej o zwykłe hałasy na boisku. Tu chodzi o to, że stamtąd ktoś coś krzyknął, a ja poczułam ból. Aha, no i potem znów była ciemność, ale nietypowa, kilkusekundowa…
Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ktoś nade mną nie mówi w moim języku. I dlaczego nie ma tam kobiet. I dlaczego słyszę aż tyle różnych głosów. I dlaczego mam mokro i zimno pod plecami. I dlaczego powietrze jest inne, takie obrzydliwie wilgotne. I dlaczego jest tak cholernie chłodno, a ja jestem w bluzeczce. I dlaczego się przegadują. I dlaczego usłyszałam spaczenie wymówione Ewelina z lina całkiem niepolskim.
Uchyliłam powieki i zobaczyłam pięć męskich (no, powiedzmy) facjat, zawieszonych centralnie nad moją. Zrozumiałam też (na widok drzew), że jestem w jakimś parku czy innym lesie oraz że wyleguję się na mokrej, brudnej ziemi, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi.
It's your fault, you had to show, that you're „so funny guy”!
Mózg z trudem tłumaczył te słowa, aczkolwiek zarejestrował, że wykrzyczał to znany mi blondyn. Ni… Na… Noe?
No, it's not true! ― zapierał się chudy brunet z burzą loków. ― I just wanted to make him faster because you both wanted to restart the game!
So couldn't you just go to him and talk? Of course you couldn't 'cause Harry Styles is so funny, so great guy…
Moglibyście skończyć pierdolić? Łeb mnie boli od tej waszej gadki.
Czasami naprawdę żałuję, że w niektórych momentach swojego życia nie miałam przy sobie aparatu, bo gdybym chociaż WTEDY pstryknęła zdjęcie, opublikowane w internecie w mig zrobiłoby furorę. O, umieściłabym je na Demotywatorach, podpis byłby taki: Ten niezręczny moment, kiedy powiesz w towarzystwie coś, czego nikt nie skuma… Mniejsza o to, wszystkich zamurowało.
A-are you OK? ― Blondyn nagle okazał się być jednym z Troskliwych Misiów i bardzo się zaniepokoił, reszta posłusznie milczała.
I'm fine ― odparłam, w duszy przeklinając swój okropny akcent.
Mimo to nie ruszyłam się nawet o centymetr.
Can you stand up?
Spojrzałam na chłopaczynę, który jeszcze kilka minut temu zawiązywał przy mnie swoje białe conversy. Podał mi dłoń, którą bez większego namysłu chwyciłam. Dzięki temu stanęłam na nogi.
Do you want somebody to escort you? ― spytał znów jasny.
I can do that myself, thanks, Noe ― odpowiedziałam, otrzepując swoje ubranie.
I'm Niall.
Whatever.
Po tym słowie odeszłam w postawie Piotrusia Pana, choć z trudem przychodziło mi przybieranie odpowiedniej miny (mimo że widzieli jedynie moje plecy), bo czułam coraz wyraźniej z każdą minutą pulsujący ból w okolicy czoła. Odruchowo złapałam się za bolące miejsce i syknęłam. Jakbym tam miała drut kolczasty, a nie kuku.
Ledwo doszłam do domu (w drodze cały czas czułam na sobie ich wzrok), choć zagadką pozostaje dla mnie sposób, w jaki do niego trafiłam i odnalazłam swój pokój. W nim Ewelina już nie spała, ale widocznie niedługi czas, bo wciąż ziewała i miała okropne wory pod oczami. Kiedy weszłam, przyjrzała mi się ze zdziwieniem, ściągając przy tym brwi.
Gdzie ty byłaś?
W ogrodzie ― odpowiedziałam spokojnym tonem, jakbym mówiła o tym, że Barack oba ma, a nie jedno jądro.
Stałam tyłem do niej, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze nad komodą we wnęce prowadzącej do łazienki. Twarz miałam taką jak rano ― zmęczoną i wołającą głośno o sen, ale policzki lekko zaróżowione, zapewne dzięki dawce świeżego tlenu. Nad lewym okiem zauważyłam widoczne zaczerwienie, które rosło z każdą sekundą. Pomacałam je po raz drugi i okazało się, że boli mnie jeszcze bardziej.
O matko, ale masz guza!
Niestety, pochłonięta bez reszty obserwowaniem swojej niezbyt urodziwej facjaty, nie spostrzegłam, że oprócz mnie w zwierciadle odbija się ktoś jeszcze, ktoś bardziej w głębi i że jest to moja współlokatorka. Wystraszyła się tego rosnącego cosia bardziej niż ja swojego odbicia.
Prędko zakryłam go dłonią (co było najzwyczajniej w świecie idiotyczne) i odwróciłam się tyłem do komody, patrząc z niemałym przestrachem na Ewelinę.
Pokaż go!
Bez większych oporów, trzymana za nadgarstek, odsunęłam rękę, pokazując okazałą palmę, która wybiła z mojego czoła niemal automatycznie, osiągając przy tym niebotyczny rozmiar. Choć Ewelajn starała się ją wybadać najdelikatniej jak można, to i tak co chwilę stękałam i syczałam.
Musisz iść do pielęgniarki, powinna tu być chociaż jedna…
Nie, nie, wystarczy, że poprosisz w kuchni o lód. ― Chwyciłam stojący za mną na komodzie dezodorant w aluminiowym pojemniku i przyłożyłam go sobie na guza. Przyjemne zimno ograniczyło dyskomfort. ― Pójdziesz?
Przytaknęła, a wychodząc nie spuszczała ze mnie wzroku, jakby się bała, że zaraz eksploduję. Jeśli tak, to najpierw wybuchnęłaby moja głowa, w którą ― jak mi się wydawało ― oberwałam obuchem…
Cały późniejszy czas leżałam w łóżku z termoforem (dobre kucharki pobiegły do higienistki, bo Ewelina wszystko wypaplała) na czole. Nie zeszłam nawet na kolację, więc zdana byłam na relację koleżanki. Przyniosła mi dwa tosty z imitacją Nutelli. Kiedy je pożerałam jak przeciętna świnia, ona mi opowiadała, co właściwie zdarzyło się przy stole.
Znów jedyne wolne miejsce było obok nich ― zaczęła z wyrzutem chyba do losu ― więc usiadłam, nie miałam za bardzo wyboru. Na początku, wiesz, jak zwykle udawałam, że nie istnieją. Ukradkiem zobaczyłam, że wymieniają się spojrzeniami i patrzą w moim kierunku wymownie. Potem ktoś chrząknął i Araber powiedział: Hej, jesteś Ewelina, tak? Potwierdziłam. On do mnie: I mieszkasz z tą blondyną? Tak mnie zamurowało, że nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa! Bo my w sumie chcieliśmy się dowiedzieć, ciągnął, czy się czuje już lepiej. No i fajnie by było, gdybyś przekazała gorące przeprosiny od Harry'ego Stylesa, który obiecał nigdy więcej nie wołać przyjaciół, rzucając w nich piłką do nogi. Nie wiedziałam, że oberwałaś właśnie od nich! W ogóle NIC nie wiedziałam!
Zależało mi na tym, żeby szybko, rzeczowo i wiarygodnie się wytłumaczyć.
Jak cię boli wielka piramida na łbie, to nie myślisz o tym, żeby opowiadać, jak to się stało, że ją masz! ― warknęłam.
Och, no dobra, powiedzmy, że przyjmuję ― oznajmiła, niby to z łaską, jednak po chwili się uśmiechnęła. ― Słuchaj dalej. Po tym, ja Araber skończył, odezwał się ten z czarną szopą barana na głowie, kojarzysz? Ten od Ja wohl, mein Kommandant.
Przytaknęłam lekkim skinieniem, a i tak się skrzywiłam.
Więc on: Mów za siebie, Malik, ja niczego nie obiecywałem! I prawdę mówiąc, średnio czuję się winny. Ale reszta przygniotła go takim spojrzeniem, że zwykły śmiertelnik by się zamknął, ale on na to: No co? Ona pewnie i tak tego nie rozumie. Ha, i wtedy mu pokazałam, gdzie raki zimują! Słuchaj tego! Odezwałam się: Na twoim miejscu nie byłabym tego taka pewna. Zbladł. Gdybyś widziała, jak on zbladł! Chłopakom zrobiło się tak głupio, że uciekali wzrokiem na wszystkie strony. Przekażę Karolinie, co trzeba, mówię. Jeżeli jest to wciąż aktualne… Tak, ciągle jest, zapewnił mnie Niall. I przekaż ode mnie pozdrowienia, dodał. Ode mnie też, dorzucił jakiś ciemny blondyn, czy jasny szatyn. Ostatecznie wyszło na to, że mam cię pozdrowić od nich wszystkich, prócz tego pseudo-Niemca. OK, pozdrowię od wszystkich, tylko nie od Stylesa, powiedziałam. Ale miał zdziwko, że już zapamiętałam jego nazwisko! Szkoda, że piękni to tacy idioci.
Ale co dalej? ― niecierpliwiłam się.
Dalej tylko wstałam od stołu, bo skończyłam jeść. Aha, na odchodne rzuciłam im dobranoc i odpowiedzieli.
Westchnęłam, ale to i tak mnie zabolało.
Podziękowałam Ewelajn, która skinęłam głową i odeszła do łazienki. Miałam czas, żeby zastanowić się nad „swoimi sprawkami”, co okazywało się trudne z ogromnym wzgórzem na czole, które pulsowało i chciało rozsadzić czaszkę. W zasadzie myślałam nad jakąś sensowną zemstą, ale lekkie zawirowania ostatnich kilku godzin nie pozwoliły mi się skupić na czymśk0lwiek dłużej niż pół minuty, więc w sumie byłam skazana na niepowodzenie. Z jękiem, ale przystałam na ten układ.
W naszym pokoju paliły się tylko lampki nocne ― obie nie przepadałyśmy za mocnym oświetleniem, a to nadawało pokojowi przyjemny klimat. Zauważyłam uchylone drzwi i wiedziałam, że muszę je zamknąć, ale wewnętrzny leń i obolałość skutecznie przykuły mnie do łóżka. Wyciągnęłam tylko w ich kierunku rękę i pomarudziłam i postękałam pod nosem, po czym zrezygnowałam. Co prawda byłam zmuszona za kilka minut wstać, ale i tak się nie ruszyłam.
Kiedy tak obserwowałam nasze wejście, przez moment mignęła mi w nim czyjaś głowa. Początkowo uznałam to za omam, jakiś skutek uboczny ciosu piłki, ale mrugnęłam kilka razy, utwierdzając się w przekonaniu, że nie mogłam mieć halucynacji. I nie myliłam się.
Parę sekund później próg sypialni przekroczył Niall, a za nim ten z nieokreślonym kolorem włosów. Obaj tak ładnie, stylowo ubrani i świeży jak gazeta z zamrażalnika. Uśmiechali się, jakby mieli trwały paraliż twarzy.
Hej ― przywitali się chórem.
Nadal patrzyłam na nich oniemiała.
Czujesz się chociaż trochę lepiej? ― Niall wykonał mały krok w moim kierunku, ale nadal stał ze swoim kolegą niedaleko drzwi. Sprawiał wrażenie szukającego szybkiego wyjścia w razie pobudki bazyliszka.
Niewiele, na czole mam palmę daktylową. ― O dziwo, powiedziałam to z lekkim śmiechem, który oni podchwycili.
Niezidentyfikowane Włosy spoglądał na mnie ukradkiem i czułam się z tym dziwnie, bo ― wbrew pozorom ― nie były to TE spojrzenia. Raczej chciał wybadać, czy jestem społecznie bezpieczna i czy mogę pretendować na światowej sławy szaleńca.
Właśnie miałam zadać im pewne schematyczne pytanie, kiedy stuknęły drzwi łazienki. Zrobiło mi się gorąco, nawet bardzo.
Wołam cię od pięciu minut i prawie głos straciłam, a ty…
Ewelina zatrzymała się w pół kroku w samym niebieskim ręczniku. Z ciała i włosów skapywała jej woda. Prezentowała się dość smakowicie, przynajmniej dla nich. Dla siebie samej była chodzącą porażką. Nie musiałam jej o to pytać ― spąsowiała na twarzy jak dorodna piwonia i szukała wzrokiem po podłodze chyba mrówek, no bo czego innego?
My… My już wychodzimy! ― oznajmił gorączkowo Bezimienny, rozpaczliwie rzucając się ku wyjściu.
Miło było, na razie! ― rzucił na odchodnym Niall.
Kubiak już miała na mnie się drzeć, kiedy nad moją głową zabłysnęła jasnym światłem żarówka, dzięki której mój mózg się aktywował. Ta współpraca uciszyła ją zawczasu.

* * *

Dochodziło nas czyjeś głośne pochrapywanie. Głośne na tyle, by nas drażnić i irytować. Głośne, bo jedyne. A może jedyne, bo głośne? Nieważne, ofiara została już wybrana, teraz wystarczyło wziąć do ręki broń i zapolować.
Popatrzyłyśmy na siebie z Ewelajn z niekrytą satysfakcją. Przytaknęłam głową i ruszyłyśmy w stronę drzwi.
Na zegarku właśnie wybiła siódma i słońce zdążyło wzejść wysoko (!). Uzbrojone po zęby, przylegając do ściany najbardziej jak się da, po cichu i w pełnym, profesjonalnym wymiarze, sunęłyśmy kilka kroków dalej. Ledwo oddychałam.
Zatrzymałyśmy się dopiero u celu. Spojrzałam na swoją towarzyszkę. Był taki piękny dzień!
Na trzy ― szepnęłam.
Dała znak, że zrozumiała.
Raz… Dwa…
Serce mi szybko biło, ale razem z tym coś łechtało zabawnie przeponę.
TRZY!
Drzwi rąbnęły z hukiem i szczękiem, poszło ciche: What the fuck?!, ktoś kaszlnął, skończyło się to okropne rzężenie. TAK! FORTECA WROGA PRAWIE PRZEJĘTA!
Widziałam, jak Ewelina nabiera powietrza w płuca i…
*Ponowne odwołanie do filmu Asterix i Obelix ― Misja Kleopatra
*Odwołanie do: Jan Twardowski, Oda do rozpaczy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz