― CHYBA
JESTEŚ SZALONA! ― zagrzmiała pani Borejko aż się rozniosło po
obszernym salonie.
Karolina
skrzywiła się cała, masując ucho od głośności. Choć z reguły
bywała sto razy głośniejsza, to matka i tak potrafiła ją przebić
o jakieś pięćdziesiąt decybeli.
― Dlaczego?!
― zapytała zrozpaczona. ― Zawsze mi mówiłaś, że mam ładny
głos…
― ALE
CZY JA CI SIĘ KAZAŁAM PCHAĆ DO BRYTYJSKIEGO X-FACTORA?! W OGÓLE
DO TELEWIZJI?!
Westchnęła;
na Annę nie było mocnych. Kiedy Borejkówna robiła coś, co
wykraczało poza standardy małomiasteczkowej społeczności, zawsze
kończyło się to kłótnią i rezygnacją. Teraz ona bardzo się
bała, ale na pewno nie do tego stopnia, żeby odejść. Nie mogła
zagwarantować, że przejdzie dalej i szczerze w to wątpiła, ale
skoro los zesłał gwiazdkę z nieba, to dlaczego by z tego nie
skorzystać? Czy naprawdę było jej pisane, żeby do
sześćdziesiątego roku życia pracować jako edytor tekstów? Czy
nie mogła chociaż spróbować spełnić swoich zakurzonych (już)
marzeń? Grunt to się odważyć, a ona znalazła w sobie potrzebną
cechę i pierwszy etap zaliczyła. Przyszłość stała pod znakiem
zapytania, była jednak dobrej myśli.
― Wiesz,
co sobie ludzie pomyślą?! ― syknęła Borejkowa, znacznie
ściszając głos.
W
Karolinie się zagotowało, aż zacisnęła szczękę. Wiele
obrzydliwych słów cisnęło jej się na usta, ale wycedziła
jedynie przez zęby:
― A
wiesz, że mam to głęboko w przegrodzie nosowej?
Matka
w kamerce internetowej rozeźliła się jeszcze bardziej.
― Gdyby
nie to, że jesteśmy setki kilometrów stąd, zdzieliłabym cię
teraz za pyskowanie ― warknęła cicho i gniewnie.
― Wiem
― ucięła maminą groźbę ponurym tonem.
Zapadła
cisza. Panna B. spuściła głowę, przypatrując się palcom.
Splatała je ze sobą, wyginała, przecierała paznokcie. Poczuła
dziwny wstyd i upokorzenie. Ewelina, stojąca przy dużym oknie, za
którym noc rozwinęła się w pełnej okazałości, natychmiast
popatrzyła na plecy koleżanki, ale nie skomentowała niczego. Nie
rozumiała, co powodowało panią Borejko, ale gdzieś w głębi
wydała westchnienie ulgi, że jej rodzicielka taka nie jest.
― Co
masz zamiar zrobić?
Blondynka
podniosła głowę i spojrzała przelotnie w kamerkę. Wyglądała na
hamującą złość.
― Na
pewno nie rezygnuję. ― Choć twarz miała chłodną, w klatce
piersiowej rozpętała się prawdziwa burza. Ręce drżały, a oddech
był niespokojny.
― Dlaczego?!
― Pomimo swojego pytania, Anna zdziwiła niemiło. ― Czy nie
dotarło do ciebie, że ja sobie…
― NIE
INTERESUJE MNIE, CZEGO TY SOBIE ŻYCZYSZ ALBO NIE! ― wybuchnęła
niespodziewanie Karolina, Kubiak aż podskoczyła, łapiąc się za
serce. ― Nie mogłabyś chociaż pomyśleć, czego JA bym chciała?!
Z jakiej racji mam ci się ciągle podporządkowywać?! Daj mi choć
raz zrobić coś, co MNIE uszczęśliwi!
― Musisz
mi się podporządkowywać ― rzekła Dariuszowa Borejko tonem
spokojnym, ale z nutą perfidnej satysfakcji ― póki mieszkasz pod
moim dachem i jesteś niepełnoletnia.
― Nie
zrezygnuję ― warknęła cicho, patrząc na nią spod byka. ― Czy
ci się to podoba czy nie.
Głośno
klapnęła monitorem i zerwała się z miejsca z wilgotnymi oczami.
Po chwili trzasnęły drzwi wejściowe, a ona słyszała tylko szum
padającego deszczu.
Im
dalej szła w życie, tym gorzej radziła sobie z emocjami; kiedy
złości towarzyszyła bezsilność, automatycznie zaczynała płakać.
Brakowało sił, żeby ciągle zmagać się ze rygorem rodziców, ich
filisterską moralnością, zacofanym myśleniem i chorymi
obowiązkami. Kiedy mama Eweliny pomogła jej w poszukiwaniu stroju
retro na Dzień Nauczyciela, matka Karoliny mruknęła: To
twoja sprawa.
Dawała minimalny wkład przy wymaganiu maksymalnego poświęcenia.
Ojciec wciąż powtarzał, że jest potworną egoistką, że nie
troszczy się o nic, prócz własnych spraw, że żyje w swoim
wyimaginowanym świecie, że jest gruba i nie ma talentów. Cokolwiek
by się nie stało, zawsze to ona ponosiła winę. Brat też nie
szczędził dla niej ostrych słów. Gubiła się wśród ścieżek
lasu, błądziła, a teraz, kiedy znalazła się w krytycznym
momencie, opadła na przewrócony pień, patrząc na ścieżkę,
którą miała dalej iść. Nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek
ją obierze…
Przysiadła
na czymś w rodzaju podwyższonej płyty betonowej, ukrywając twarz
w dłoniach. Była przemoczona do suchej nitki, ale jej fizyczność
w tym momencie nie istniała. Skupiała się na własnym bólu, który
pożerał i palił ją od środka. Łzy nie wyróżniały się na tle
mokrej twarzy. Siedziała i miała ochotę krzyknąć z całej siły
swoich płuc, żeby wyrzucić z siebie to wszystko, żeby oczyścić
myśli. Dom Zuzanny znajdował się w cichej dzielnicy Manchesteru,
na pogrążonym w wiecznym spokoju osiedlu, więc jakież byłoby
zdziwienie sąsiadów, gdyby powłokę ciszy przebił rozdzierający
wrzask…
Do
tego wszystkiego dochodziły osobiste kompleksy, które nieraz nie
dawały jej spać po nocach. Nie czuła się ani trochę atrakcyjna,
pogrążał ją w przygnębieniu fakt, że za dwa miesiące miała
skończyć osiemnaście lat, a nigdy nie była w związku, kiedy
koleżanki opowiadały o coraz to nowszych chłopakach…
Gdy
o tym pomyślała, zaczęła spazmatycznie oddychać, szybko i jakby
nie mogąc złapać powietrza. Gwałtownie zerwała się z betonu,
stając jak skończona ofiara; naciągała rękawy ciężkiej od wody
bluzy, którą nałożyła po kąpieli na piżamę, zgarbiona,
zakatarzona, pociągająca nosem, w samych skarpetkach, użalająca
się w duchu nad samą sobą.
Na
moment uchyliła zaciśnięte powieki i zobaczyła przechodnia,
chłopaka wyższego od niej na oko o dziesięć centymetrów, który
wpatrywał się z nią całkowicie zaskoczony i oniemiały. Mimo
mroku rozpraszanego jedynie przez mdłe światła latarni ulicznych,
dostrzegła jego szeroko otwarte oczy. Spod szarej czapki wystawały
mu proste, brązowe włosy, zwijające się w loki, im dłużej
przebywał w ulewie. A zwolnił kroku, patrząc przez ramię, co robi
ta dziwna
kreatura dziewczyny.
― No
i czego się gapisz, idioto?! ― krzyknęła do niego po polsku.
Chłopak
się przestraszył, ale przestał ją obserwować i przyspieszył
kroku.
Znowu
dyszała, tym razem z wściekłości zmieszanej ze smutkiem. Długo
obserwowała, jak widz się oddala, aż tupnęła nogą, kiedy
zniknął w cieniu drzew i mroku nocy.
― Karo,
wracaj do domu!
Odwróciła
się. W drzwiach stała Ewelina, obejmując się ramionami z zimna.
― Przeziębisz
się! ― argumentowała.
Karolina
milczała przez chwilę; ciężko oddychając, wpatrywała się
jeszcze w jakiś punkt w ciemnicy kilka metrów dalej, jakby
zastanawiając się, jak może dopaść Bogu ducha winnego świadka
swojej słabości. Zaciskała mocno pięści, aż knykcie zbielały,
ale nie zważała na to, nawet nie czuła bólu wbijanych paznokci
(może dlatego, że je obcięła). Ostatecznie jednak obróciła się
na pięcie, a Kubiak odczuła sporą ulgę. Natychmiast zrobiła
miejsce w drzwiach koleżance, kręcąc głową.
― Ty
to jesteś mądra, wiesz? ― zaczęła żartobliwym tonem. ― W
nocy wybiegasz w piżamie i bluzie, kiedy za oknem leje jak z cebra.
Teraz musisz się…
Urwała,
bo Borejko wcale nie słuchała. Minęła ją obojętnie, jakby w
ogóle do niej nie mówiono, i cicho wspięła się na górę po
schodach.
― …wykąpać
drugi raz. ― Ewelina zrobiła tylko pokręconą minę, która miała
być dyskretnym komentarzem do jej zachowania, przekręciła klucz w
zamku i posnuła się za koleżanką.
Gdy
weszła do sypialni, ta wyjmowała z szafki duży t-shirt, luźne
rybaczki i suchą bieliznę. Bez słowa porwała z wieszaka ręczniki
i wyszła, starając się robić jak najmniej hałasu. Nie uroniła
ani jednego słowa.
Panna
K. zaraz wyłożyła się jak długa na swoim łóżku, zakładając
ręce za głowę. Przewijając w wyobraźni sceny sprzed dwudziestu
minut, poczuła coś w rodzaju bezpieczeństwa, pewności. Miewała
spory z matką, ale nigdy nie urastały one aż do takiej rangi.
Zupełnie nie rozumiała zachowania pani Anny, ale też nie mogła
pojąć emocjonalnej reakcji Karoliny. Przypuszczała, że takie
rygorystyczne traktowanie ciągnęło się od miesięcy, jeśli nie
od lat.
Z
wolna zapadała w przyjemny sen, odwodzący ją daleko od
współczesnych problemów i dopiero wtedy poczuła siłę swojego
zmęczenia. Takie wydarzenie! To kosztowało sporo jej nerwy, tak
przecież powściągane na co dzień. Myślenie o egzotycznej plaży
z białym piaskiem, krystalicznie czystym morzu i gorącym słońcu
powolnym dryfem przenosiły ją do Krainy Morfeusza… Tam nie
istniał X-Factor ani telewizja, ani nawet Londyn, czy Bytom… Przed
oczami wyobraźni minęły jej… LOKI?!
Natychmiast
otworzyła oczy, krzywiąc się. Skąd loki w wizji idealnych
wakacji?
Po
piętnastu minutach przerwy znów zaczęło się uporczywe bębnienie
w szyby i dach. Właśnie w tym momencie do sypialni wróciła równie
milcząca co przedtem Karolina z mokrymi ubraniami i ręcznikami,
przewieszonymi przez ręce. Miała na sobie łaciatą piżamę z
nadrukiem krowy (były to rzeczy wyjęte uprzednio z szafki).
Odwiesiła ciuchy na kaloryfer i bez słowa położyła się do
łóżka, odwrócona plecami do koleżanki.
Długo
nie morzył jej sen, długo też słyszała, jak współlokatorka
także nie może zasnąć. Nie wiedziała już, czy to z emocji
związanych z występem czy wściekłością na mamę. A
może jedno i drugie?
― pomyślała. Gniew wolno z niej uchodził, dając miejsce
charakterystycznej, dziwnej pustce i smutkowi, towarzyszącym zawsze
w takich chwilach. Przez jedną, głupią rozmowę nie potrafiła się
cieszyć przeżytym doświadczeniem.
W
pewnym momencie poruszyła się, odwracając w stronę Eweliny, która
nadal nie spała. Podniosła telefon ze stolika nocnego i sprawdziła
godzinę. Dochodziła północ i była tym faktem bardzo zaskoczona.
― Jak
myślisz, to z emocji czy pogody? ― zapytała Kubiak, a słowa
stłumiła podciągnięta pod nos kołdra.
Borejko
westchnęła.
― Z
matki ― mruknęła.
Zapadła
chwilowa cisza.
― Wiesz,
na twoim miejscu bym się tak nie przejmowała i zrobiła, jak chcę.
Teraz i tak nie mamy wyboru, a… A to może być dobra zabawa.
Karolina
spojrzała na nią podejrzliwie.
― Nawiedzili
cię kosmici?
Ewelina
podniosła jedną brew.
― Nie?
― zdziwiła się.
― Bo
jeszcze jakieś dwanaście godzin temu twierdziłaś uparcie, że mam
nie po kolei w głowie, chcąc wystąpić w tym programie.
Jej
rozmówczyni uśmiechnęła się.
― Pomyślałam,
że to nie takie złe ― odparła. ― Co ma być, to będzie.
Możemy nawet odpaść, ale się tym nie przejmiemy, a jeżeli się
dostaniemy dalej, to będziemy się cieszyć. Dobry układ.
― Ale
wiesz, że jeśli przejdziemy do występów na żywo, to będziemy
musiały zaniedbać szkołę?
― Nie
przesadzaj, na pewno tak nie będzie. Zostawią nas na tym etapie.
Z
tak mieszanymi uczuciami Karolina zasnęła, wierząc, że wszystko
samo się rozwiąże.
Następny
poranek był, o dziwo, bardzo słoneczny, ale dziewczynom się
spieszyło, więc nie miały czasu na zachwyt. Naprędce zjadły
śniadanie i wsiadły do samochodu, znowu kierując się do Londynu.
Tego dnia odbywała się przyjemniejsza część zwiedzania, bo Zuza
zmieniła plany ― chciała obejrzeć centra handlowe, a właściwie
jedno wybrane. Karolina miała o wiele lepszy nastrój niż przed
zaśnięciem, choć gryzło ją sumienie względem matki ― że nie
okazała jej należnego szacunku, że może przereagowała. Starała
się jednak odganiać ciemne chmury znad swojej głowy i czerpać
radość z przeżywanego dnia.
A
było z czego. Nie dość, że mogły obejrzeć Londyn w słonecznej
odsłonie, to dodatkowo trafiała się im okazja zrobienia w nim
zakupów ― chociażby symbolicznych, ale jednak w wielkim mieście.
Czuły, jak rośnie w nich podekscytowanie, a jednocześnie jakiś
wewnętrzny spokój ducha, zapomnienie zła.
Na
miejscu okazało się, że zaparkowanie samochodu graniczy z cudem.
Rzędy aut ciągnęły się w nieskończoność i wypatrzyć spośród
nich wolne miejsce powinno otrzymać status rekordu świata.
Błądzenie między alejkami nic nie dawało, a tylko powodowało
nieuchronny upływ czasu. Wpadły więc na pomysł, żeby wjechać do
garaży w budynku. Tam sytuacja była lepsza, ale niewiele ― z
ledwością wcisnęły się w skrawek przestrzeni między ścianą a
czarnym, lśniącym, sportowym BMW. (A potem spróbuj wyjść tak,
żeby nie zarysować tego błyszczącego lakieru). Jakież było ich
zaskoczenie, kiedy na placu przed wejściem zobaczyły tłum,
rozmiarem przypominający ten z poprzedniego dnia! Zaraz odświeżyły
się wspomnienia i tętno przyspieszyło. Nawet nie patyczkowały się
specjalnie z powtarzaniem sorry
jak ze zdartej płyty gramofonowej ― po prostu chamsko przepychały
się między ludźmi, dążąc do celu prawie po trupach. Wewnątrz
poprawa była stosunkowo niewielka, ale gęstość zaludnienia
utrzymywała wysoki poziom tylko w pewnej części budynku ― cała
reszta działała sprawnie.
Excel
Exhibition Centre
było budynkiem masywnym, przypominającym w pewnym stopniu
warszawskie Złote
Tarasy, a
więc zgubić się nie stanowiło tu wielkiej sztuki. Żeby nie
zabłądzić po drodze, dziewczyny kurczowo trzymały się Zuzy i
wychodziły prawie ze skóry, żeby jej nie stracić z oczu. Ta nie
wyglądała na zdezorientowaną w żadnym wypadku i odważnie, z
pewnością siebie, kroczyła sklepowymi alejkami.
Dziewczyny
wpadły w szał, kiedy weszły do H&M. Tutaj ceny wyglądały
zupełnie inaczej, w Polsce byłyby ze trzy razy wyższe (choć może
to kwestia przeliczenia funta na złotego). Karolina upolowała
genialną bluzkę, przewiewną, mająca delikatny klimat retro ― w
kolorze na granicy bieli i beżu, w drobniutkie, różowe kwiaty.
Miała krótkie, bufiaste rękawy, była zapinana na biuście (raczej
prowizorycznie) na trzy guziki i posiadała przy nich małe
szczypanki. W całą resztę stanowił luźny materiał, co bardzo
jej odpowiadało ― nie lubiła swojego ciała i była przekonana,
że nigdy się ono nie zmieni. Ewelina również złowiła bluzkę ―
w hiszpańskim stylu, z wiązaniem przy szyi, gumką u dołu, a przy
mankietach dodatkowo z koronką. Całą niebieską, wzorzystą.
Obejrzały
jubilera (ceny zwaliły je z nóg), obuwnicze, zoologiczne, a nawet
spożywcze. Cudowny spacer między sklepami powoli dobiegał końca,
więc żołądki robiły się coraz próżniejsze. Zamiast
nieszczęsnego McDonald'sa, wybrały małą kawiarenkę, w której
serwowano przyzwoite posiłki i napoje. Kafejka naprawdę była
niewielka, a jej ściany tworzyły szyby, więc siedzący w środku,
jak i przechadzający się na zewnątrz, widzieli się wzajemnie.
Popijając zieloną herbatę w gustownej filiżaneczce, Karolina
rozsiadła się w fotelu, z pewną refleksją wpatrując się w
ludzi. Każdy tak spieszył, że nie zauważał nikogo, prócz samego
siebie… To dawało wrażenie rozbieganego mrowiska. Obserwowanie
tego z boku skłaniało do wniosku o tempie naszego życia. Za
szybko, zbyt gwałtownie; czy nie lepiej usiąść na chwilę i
uspokoić nerwy?
Zmarszczyła
brwi. A jeśli ona też była zbyt impulsywna? Może mama miała
rację? Wątpliwości nie pozwalały je korzystać z dnia, ciągle
plątały się po głowie, to łagodniejąc, to się nasilając.
― Pomyśl
― odezwała się nagle po dłuższym milczeniu, przerywając
rozmowę kuzynek ― a co, jeżeli podjęłyśmy złą decyzję? Co,
jeśli za bardzo „zaszalałyśmy”?
Ewelina
westchnęła ciężko.
― Wiem,
że bardzo cię męczą słowa mamy, ale uważam, że musisz po
prostu przeczekać ― odparła bardzo stonowanie. ― Odezwij się
do niej dopiero po boot
campie.
Jestem pewna, że do tego czasu jej przejdzie.
― A
kiedy mamy boot
camp? ―
zapytała Borejko, ściągając brwi.
Mały
widelczyk wysunął się z dłoni i upadł z brzękiem na podłogę,
wzbudzając zainteresowanie klientów.
― W
sobotę ― wymamrotała.
Potem
było tylko jedno: panika.
Natychmiast
pozbierały rzeczy, pospiesznie zapłaciły i wypadły jak dzikie z
malutkiego lokaliku. Teraz były jak ci przechodnie ― wiecznie
zabiegane. Szybko przemierzały sklepowe alejki, wymijały z
dokładnością i refleksem spacerujących, rozpaczliwie poszukując
wyjścia. Zuzanna, ubrana w kozaki na wysokim obcasie, ledwo za nimi
nadążała. Z wysiłkiem starała się je dogonić, taszcząc swoje
pełne torby. Głośne błagania w stylu:
Jezus, poczekajcie!
albo Nie
mogłybyście zwolnić?!
były marnotrawstwem czasu. W pewnym momencie Trojanowska
zrezygnowała i tylko udzielała wskazówek kierunkowych, dzięki
którym udało im się dotrzeć do celu… po dwudziestu minutach.
Musiały się jednak zatrzymać.
Twarz
Karoliny przybrała taki wyraz, że sam Lord Voldemort by się
wystraszył, a żądza mordu przewyższała jego własną
kilkakrotnie.
Wejście
było całe zapchane całkowicie przez kilka tysięcy ludzi, a drzwi
do małej sali widowiskowej oblegane, jakby stał w nich co najmniej
bożyszczem nastolatek, a nie kawałek drewna. Obcałowana klamka
świeciła dziwnym blaskiem.
Panna
B. zaklęła siarczyście.
― Co
to ma być?! ― warknęła. ― Nową ścianę płaczu otworzyli,
czy co?!
― Dobra,
olej to, jakoś damy radę ― powiedziała spokojnym tonem Ewelina.
Borejko
wzięła kilka wdechów i ruszyła w stronę tłumu, starając się
powściągnąć gniew.
Zagłębiła
się w tę gęstwinę, czując, jakby się poruszała w olbrzymiej,
niestężałej galarecie. Ocierała się o cuchnących, spoconych,
pryszczatych, ale i tych pachnących, ładnych ludzi. Większość
mężczyzn (a właściwie chłopaków) nie narzekała ― kto by nie
chciał się ściskać z miseczką D! Przez chwilę zrobił się
korek, więc musiała stanąć na moment. Uroczy szatynek posłał
jej uśmiech, ale ona szybko odwróciła wzrok, przerażona. Kontakt
wzrokowy z nieznajomymi był dla niej traumą. W ramach programu
przełamywania postanowiła to jednak odwzajemnić, ale kiedy
spojrzała w to miejsce, chłopak już stał tyłem. Kolejna
ofiara mojej fobii społecznej,
mruknęła w myślach.
Po
wyjściu ze zgromadzenia nagle okazało się, że można oddychać!
― Co
za cudowne uczucie! ― oznajmiła głośno.
Szybko
przemieściły się do podziemnych garaży i dopadły czarnego
peugeota 307. Czym prędzej dały dyla z tego miasta dziwnych zlotów.
*
* *
― Co
takiego?! Nie, odpada! ― Ewelina z rozmachem skreśliła z listy
kolejny utwór.
Karolina
jęknęła żałośnie, kładąc się na wznak na podłodze w
sypialni. Poszukiwania piosenki, do której prezentacji pozostało
niecałe pięć dni, przebiegały w tempie co najmniej żółwim. A
jeszcze ją przećwiczyć, jeszcze się nauczyć… Przed nimi
majaczyła długa droga, a czasu było krytycznie mało.
― To
ja nie wiem! ― burknęła, zakładając ręce na piersi.
Panna
K. mocno zmarszczyła brwi, drążąc w mózgu najrozmaitsze nazwy
utworów. Nic jednak nie przychodziło na myśl, a presja rosła z
sekundy na sekundę.
Gdzieś
u sąsiadów dało się słyszeć dźwięki pianina i śmiech dzieci.
Stukająca uporczywie w mały stolik Kubiak nie słyszała tego, ale
Borejko pozostała czujna. Wolna melodia i kojące dźwięki z czymś
jej się kojarzyły… Gdzieś to słyszała, na pewno, ale bardzo
dawno temu… Tylko jak temu szło? Dokładnie odtworzyła intro, ale
znalezienie słów okazało się orzechem nie do zgryzienia. Długo,
długo szukała tekstu refrenu, gdy nagle…
― Listen
to your heart!
― wykrzyknęła prawie jak Archimedes Eurekę,
podnosząc się do pozycji siedzącej. ― Możemy to zaśpiewać!
Nie ma szaleństwa w wysokości, więc powinnyśmy sobie poradzić!
― Ale
zaraz ― zastanowiła się K., nie nadążając za tokiem myślenia
koleżanki. ― Masz na myśli to od DHT?
Przytaknęła
ochoczo głową.
― To
dobre! Bierzemy się do roboty!
Najpierw
spędziły dwie godziny na szukaniu wersji instrumentalnej i kolejne
pół na wprowadzające ćwiczenia wokalne. Ewelina nigdy nie
śpiewała na tyle profesjonalnie, co jej współlokatorka, więc
musiała się szybko nauczyć podstaw, a te zaczynały się od
kontroli oddechu i „znalezienia” przepony. Wielu nie zauważa
istnienia tego ważnego mięśnia gładkiego. Potem krótkie
wokalizy, rozgrzewka i… próby, próby, próby i jeszcze raz próby.
Aha, no i próby. Ciągnęły się czasem godzinami, aż w końcu je
przerywano dla kilku godzin milczenia, by dać strunom się
zregenerować.
Śpiewano
w łazience, w kuchni, w jadalni, w salonie, w ogrodzie, w Muzeum
Historii Naturalnej, przy zwiedzaniu zabytków, podczas jazdy
autobusem (wtedy ciszej, dla siebie), przed spaniem powtórka tekstu.
Momentami chciało się wymiotować wszystkimi kolorami tęczy na
myśl o kolejnych ćwiczeniach, ale nie dało się przestać. Nawet
robieniu notatek z obejrzanych miejsc towarzyszyło nucenie. Potem
wzajemne pytania, dopracowywanie synchronów, dopieszczanie. A to i
tak wciąż było mało.
Pięć
dni ― to tak katastrofalnie niewiele, by wypracować dobry utwór.
Żeby w ogóle wystąpić, trzeba najpierw latami pobierać lekcje,
wciąż praktykować, dbać o najmniejszy szczególik. Wyzbyć się
maniery, jeżeli takowa jest, uważać na „podjazdy” i „wstążki”,
zapomnieć o sztucznym vibrato, poszerzać skalę, pamiętać o
przeponie (o niej przede wszystkim!) i dobrej artykulacji, pilnować
dźwięków i uderzać w nie odpowiednio, wyć na przemian
legato i
staccato,
rozluźniać mięśnie, nie jeść fast foodów i słodyczy, nie pić
coli i soków, ograniczyć trunki, z alkoholu zupełnie zrezygnować…
Ogół twierdzi, że śpiewanie to kwestia znajomości utworu, słuchu
muzycznego, wyjścia na scenę i złapania za mikrofon, ale każdy
profesjonalista, a nawet już wtajemniczony amator, powie, że bez
opanowania pewnych norm występ jest największym bezsensem.
Znajomość utworu? Przecież z każdą piosenką da się osłuchać.
Słuch muzyczny? To równie dobrze można być gitarzystą. Wyjść
na scenę? Wystarczy zrobić krok zza kulis. Złapanie mikrofonu? A
czy drżącymi ze stresu dłońmi da się cokolwiek złapać?
Panowanie nad emocjami i zmianami w głosie to także część całej
sztuki wokalnej. Potem przychodzi umiejętność dobrania repertuaru,
oswojenie ze sprzętem akustycznym. Tak wiele dla niecałych czterech
minut. Paradoks!
W
ten sposób upłynął cały ten planowany, rozkoszny tydzień w
Wielkiej Brytanii. Dzień wyjazdu nadal jednak pozostawał aktualny ―
miała to być niedziela, boot
camp zaś
odbywał się w sobotę, więc w razie niepowodzenia wszystko mogło
się jeszcze potoczyć w zwykłym trybie. W każdym innym wypadku
plany się sypały i pojawiała się potrzeba ich korekty. Misja
jednak została zakończona pomyślnie ― obejrzały Big Bena, Pałac
Królewski, centrum handlowe, obiekty sportowe ― mogły śmiało
pisać wypracowanie na angielski. Mimo to, miały mieszane uczucia ―
w razie niepowodzenia wracały do domu i szarej, polskiej
rzeczywistości, nie musiały nadrabiać straconego semestru, ale
omijała je sposobność wystąpienia w wielkim show. Przy odrobinie
szczęścia zrobiłyby może światową karierę, ciągnąc za sobą
niestety przykre zaległości… I były rozerwane ― co nazwać
sprzyjaniem, a co przeciwnością losu?
A
napięcie rosło. Już w piątek wieczorem Karolina nie mogła
znaleźć sobie miejsca, a Ewelina w kółko powtarzała, że ma
tremę. Zuza reagowała na to wymownym westchnieniem. Tyle zachodu
dla ulotnej chwili! I godzin czekania…
Starannie
umyte ciało i włosy, dwa rodzaje tuszu do rzęs, ubrania, buty,
obmyślona fryzura, wyliczony czas snu, podręczny tekst, dłuższa
próba ― wszystko przygotowane i zapięte na ostatni guzik. Prócz
nich samych. Karolina była po pięciu melisach i nadal nie wyglądała
na ani trochę spokojniejszą. Ewelina w pewnym momencie otępiała,
leżąc na wznak na łóżku i patrząc w sufit, później znów
wszczęła nerwowość. Szukała jakichś specyfików na uspokojenie,
ale na darmo. Ale melisy nie tknęła, o nie. Borejko nawet niewiele
zjadła, żeby nie zwrócić w razie naprawdę olbrzymiego stresu…
To na nic, bo o północy leżały i gadały jak najęte. Czas
nieuchronnie upływał, a one, świadome tego, tym bardziej się
denerwowały. Narastały wątpliwości, zaczęto nawet obliczać
prawdopodobieństwo przedostania się szczebel wyżej, ale szybko się
rozmyślono. Przyszło na myśl pytanie, czy nadal zależy im
wyłącznie na ubawie czy to już walka o coś więcej. Traktowały
to przecież z przerażającą powagą.
Zapadła
chwilowa cisza. Deszcz wreszcie ustał, ale z zewnątrz doszło
szuranie butów i rozmowa.
― Tomorrow's
not an good idea.
Spojrzały
po sobie. Jak na komendę zerwały się z miejsc i doskoczyły do
okienka. Karolina rozpoznała parę sprzed kilku dni.
― Widziałam
ich w nocy z niedzieli na poniedziałek ― wyszeptała.
― Tak?
― zdumiała się Ewelina. ― Gdzie?
― No
tutaj. Nie mogłam spać, a usłyszałam, jak gadają, więc się im
przyjrzałam.
Zamilkły,
a wtulona w chłopaka dziewczyna oderwała się od niego.
― Why?
― I'm
going to boot camp auditions.
Dziewczyny
znów na siebie popatrzyły, robiąc wielkie, zdziwione oczy i
otwierając szeroko usta. Z wrażenia przestały się przysłuchiwać.
Mimo milczenia mówiły sobie wszystko.
― Oh,
you're right, I forgot! So I'm going with you.
― Przylgnęła do jego ręki. Nie wyglądał na uszczęśliwionego
tym faktem.
― I'm
not sure… Do you really want to? We will have to stand and wait few
hours…
― Nevermind.
I want.
― Oh,
OK, it's your choice…
Rozmowa
robiła się coraz nudniejsza, więc sobie odpuściły filisterską
rozrywkę i wróciły do łóżek.
― Weź,
znamy już jednego z naszych przeciwników ― oznajmiła Karolina.
― Ja
tam sokolego wzroku nie mam, ale wydawał się całkiem, całkiem.
W
jej stronę poleciała poduszkę, Ewelina się roześmiała.
― Ważne
jest, jak śpiewa, a nie, czy ładną twarz!
― Wiem
przecież, ale… Co my się przejmujemy, miałyśmy się dobrze
bawić i potraktować to jak przygodę.
― Wierzysz
w to?
Kubiak
zamilkła, zasępiając się.
Już
po chwili w pokoju słychać było tylko ciche, równomierne oddechy.
*
* *
W
przestronnym holu przed salą koncertową na terenie obiektu Wembley
Arena zgromadziło się tyle narodu angielskiego, że można by
sądzić, iż przybyli tam wszyscy mieszkańcy Londynu. Różny kolor
skór, czasem różne pochodzenie, różne dialekty i akcenty ― to
wszystko dawało wrażenie dusznego kotła jakiejś wstrętnej,
wrednej czarownicy. Istotnie, było w tym ziarenko prawdy, bo ścisk
panował nieprawdopodobny, a gwar głośny jak na słowiańskim
targu.*
Zewsząd rozlegał się donośny śpiew (warto dodać, że czasem
kakofoniczny), ludzi widywano bladych, spoconych i zestresowanych na
amen, niektórych czynnie biegających do licznych ubikacji. Z tremą
radzono sobie na rozmaite sposoby ― jedni bardzo się skupiali,
słuchając swoich utworów z odtwarzaczy, drudzy nałogowo
powtarzali tekst, a jeszcze inni klepali ozorami na potęgę, głównie
po to, by dać ujść napięciu. Dwie Poleczki (a w zasadzie
Ślązaczki) z uporem maniaka, ale skrzętnie i po cichu rozgrzewały
głosy, przerabiały wszystko od początku. Karolina nie mogła
przesadzać, znając fatalną, największą wadę swoich chorych
strun ― szybko się przemęczały. Z umiarem więc, ale odpowiednio
rozśpiewała się, zostawiając resztkę sił na sam występ. Ciągle
spijała wodę (i przyłączała się tym samym do łazienkowych
sprinterów), starała się nie wysuszać gardła, wiedząc, że to
może mieć katastrofalne skutki. Ewelina, mimo stresu, ciągle się
uśmiechała, ale przestępowała z nogi na nogę, starając się
zapanować nad szybkimi uderzeniami serca. Rozglądała się przy
okazji dookoła, mając nadzieję na odnalezienie Chłopaka Spod
Okna. Była jednak świadoma, że to graniczy z cudem ― w ciemnicy
na wzór murzyńskiego zadu wyłapała zaledwie zarysy twarzy.
Kiedy
przyjechały, a na zegarku wybiła wówczas godzina dziesiąta rano,
spodziewały się kilku osób. Musiały jednak przyznać, że takie
liczenie na cud to cecha prawdziwych głupców ― mimo że do
przesłuchania pozostały dwie godziny, przed budynkiem, jak i w
środku, tłum urósł do rozmiarów kilkutysięcznego. Gdzieś
wewnątrz samych siebie miały ochotę się pochlastać, byle mocno i
boleśnie.
Cały
poranek zresztą był szalony. Gdyby nie trzeźwość i czujny (w
drodze wyjątku) sen Eweliny, dawno leżałyby martwe. Zerwała się
z łóżka jak Tarzan z liany, z podobną zresztą fryzurą,
potrząsnęła Karoliną jak koktajlem i dała się do krzyku.
Obudzona, ale rozespana Zuza, aż spytała z dołu, czy pomyliły
gniazdko z włącznikiem, że wszczynają wrzask o ósmej rano, na co
one powiedziały, że ujarzmiają orangutany (konkretnie powiedziała
to Borejko, robiąc aluzję do boogie
uczesania swojej koleżanki, za co oberwała z Przedwiośnia
z młodym Mateuszem Damięckim na okładce, a nie była do cieniutka
lektura). Kubiak, nie do końca jeszcze kojarząc fakty, odparła:
Chyba ty!
Ja poluję na dzikie bawoły jak kiedyś pierwotni.
Zaraz potem zakryła dłonią usta i spytała: To
naprawdę JA powiedziałam?
Panna B. ze śmiechu spadła z hukiem z łóżka, a Homo
sapiens neanderthalensis
pobiegło do łazienki, po drodze porywając starannie przygotowane
rzeczy. W tym czasie Homo
sapiens sapiens
pozbierało się z podłogi, pościeliło barłóg i zaczęło się
stresować. Przez sen zupełnie wypadło musi z głowy, że musi
śpiewać przed SAMYM SIMONEM COWELLEM. Poranna rzeczywistość
okazała się brutalna jak sam Bruce Lee. Jak
piękna zaraz stamtąd nie wyjdzie, to zrobię dziś
Przyczajonego krasnala, ukryte zombie, pomyślała. Przysiadła
jeszcze na moment na brzegu swojego wozu,
popadając w letarg. Ciekawe,
czy taki Stalone potrafi śpiewać, skoro jest aktorem
― zaczęła wywód. ― Raczej
nie. Pewnie wypatrzyli go, jak opowiadał małym Azjatom
Czerwonego Kapturka w
wersji hinduskiej, czyli…
Czerwone Sari?
Wzdrygnęła
się. Borejko,
ty wariatko co to są za przemyślenia? BIERZ SIĘ DO OGARNIANIA
TWARZY, BAMBOSZU!
Mimo silnej determinacji, i tak się nie ruszyła. Zmusiła się
jednak i wyszła z pokoju, podążając krótkim korytarzykiem pod
drzwi z łazienki. Okładając je pięściami, krzyknęła:
― Kubiak,
utopiłaś się tam czy co?!
― Nie,
ale mogę ci to załatwić!
Drzwi
się otworzyły i wyszła z nich uśmiechnięta, przywrócona do
normalnego stanu Ewelina z turbanem na głowie.
― Zamierzasz
zostać szejkiem?
Koleżanka
się roześmiała.
― Po
co drugi raz myłaś włosy?
― A
tak jakoś mi się nie układały. I… cuchnęły cebulą.
Słaniając
się ze śmiechu, Karolina weszła do pomieszczenia. Pospieszenie
zrzuciła z siebie wszystko, po czym inteligentnie zdała sobie
sprawę z tego, że nie wzięła rzeczy. Z braku laku owinęła się
ręcznikiem i wróciła do sypialni. Na jej widok panna K. parsknęła
tak dzikim śmiechem, że o mało się nie popłakała. B. nie
wyglądała za to na zadowoloną z życia.
Kiedy
wchodziła pod prysznic, zza ściany dochodził szum suszarki.
Po
wszystkich potrzebnych czynnościach zbiegły do kuchni, w której
przy stole siedziała ubrana, umyta i uczesana, acz ledwo żywa
Zuzia. Patrzyła smętnie w swoje płatki, podpierając głowę ręką.
Nawet nie starała się w nich gmerać łyżką. Ziewała, nie
przejmując się, że przez to wszyscy widzieli jej wątrobę. Włosy
zasłaniały całą twarz, ale nikt na tym nie stracił ― nic poza
zmęczeniem nie dało się z niej wyczytać.
― Co
ty dziś taka ospała? ― zapytała Ewelina, siadając tyłem do
okien. Ciągnął się za nią zapach jaśminu, który Karolina
opacznie zidentyfikowała.
― Żarłaś
krówki? ― spytała, wciąż pociągając nosem, by dokładniej
zbadać woń.
Kubiak
aż odrzuciło, tak się zszokowała.
― Co?
Co ty gadasz?!
― Coś
mi tu pachnie krówkami ― odparła Borejko. ― Dobra, może
przegięłam z kokosowym mleczkiem pod prysznic.
― Chyba
z marychą! Weź zmień dilera, proszę cię! To jest JAŚMIN,
zapamiętaj to sobie, lala!
― Pracowałam
nad projektem ― odezwała się nagle Zuza, ledwie poruszając przy
tym ustami.
Dziewczyny
się roześmiały z jej refleksu.
Panna
B. nawet nie tknęła niczego, co mogłoby się w jakikolwiek sposób
związać z jedzeniem, ale wypiła szklankę soku pomarańczowego, za
to panna K. pochłonęła dwa tosty z dżemem i kanapkę z serem,
szynką i sałatą. Później szybko umyły zęby i wskoczyły do
czarnego peugeota 307 kuzynki Trojanowskiej.
W
drodze Zuzia nie mogła zasnąć, nawet gdyby chciała ― dziewczęta
wciąż rozmawiały jak najęte, ani trochę nie czując zmęczenia.
Ich humor nabierał dopiero rozpędu. A to im się coś przypomniało,
a to miały pomysł, co powiedzą, a to się zastanawiały, jakie
utworzą się grupy… Być może w ten sposób zapobiegły
wypadkowi.
Chociaż
wystartowały punkt dziewiąta, na miejscu znalazły się dopiero
godzinę później. Potworne londyńskie korki opóźniały WSZYSTKO,
dlatego o wszelkich wyjazdach do stolicy należało myśleć na wiele
czasu przed samym spotkaniem. Kiedy Karolina zobaczyła budynek,
przykleiła się zadem do siedzenia i nie chciała wyjść, niemo
kręcąc głową przy namowach Eweliny i ciągnięciu za rękę. W
końcu Zuza kazała się pospieszyć, bo inaczej się spóźni do
pracy. Dopiero wtedy klej puścił.
A
teraz siedziały już drugą godzinę w tym samym miejscu, mimochodem
myśląc o samobójstwie. O tym, że przyjście tak wcześnie nim
było.
― Ale
przynajmniej dostałyśmy czterocyfrowy numer ― doszukiwała się
pozytywów Kabajak.
Boridżkoł
spiorunowała ją wzrokiem.
― No
co? Szukam plusów!
Konwersacja
jednak została przerwana, bo wszyscy zgromadzeni w sali wszczęli
dziwny gwar, niepodobny do dotychczasowego. Głowy odwracały się w
jednym kierunku.
Przez
próg przestępował właśnie starszawy, siwiejący brunet w
okularach przeciwsłonecznych. Sylwetka, naturalnie, idealna,
ukształtowana jak należy, ubiór bardzo fashionable,
podkreślający atuty, zakrywający niedoskonałości. Szedł w
obecności czterech ochroniarzy, wokół błyskały jak opętane
flesze aparatów, padały pytania, gość milczał. Za nim ciągnęły
się dwie piękne kobiety i zupełnie już siwy facet, który miał
minę jak
prosię w deszcz**.
Odnosiło się wrażenie, że cieszą go utytłane kafelki podłogowe.
― Idzie
nasz Mistrz
Yoda ―
mruknęła Karolina.
Ewelina
zachichotała jak dzika.
― …i
jego Jedi! ― dorzuciła.
Tym
razem obie zaczęły dusić w sobie śmiech.
Miłościwie
Nam Panująca Czwórka zniknęła za drzwiami hali koncertowej, a
wraz z tym wydarzeniem wróciły dawne rozmowy. Panna K. w końcu
zajęła miejsce na jednej z sof. Jej koleżanka rozładowywała
stres na stojąco. A napięcie rosło. Choć daleko było do ich
występu, serca biły szybko i trema wzmagała się z każdą minutą.
Czas zdawał się wlec jak stara baba z siatkami zakupów albo
polskie pociągi, a czekanie było najgorsze. Zmieniano pozycje,
chodzono w kółko, mówiono dużo i bez większego sensu.
― W
sumie, jak na zabawę, to bardzo się denerwujemy ― zauważyła
inteligentnie Ewelina.
― Wcale
nie! ― zaperzyła się Karolina. ― No, może trochę…
Westchnęła,
chowając ręce w kieszeniach spodni.
― Ja
i tak mam stres ALL
DAY ―
zaczęła się drzeć ― ALL
NIGHT… WHAT THE FUCK?!
Nieświadomie
dokończyła razem z jednym z uczestników, który akurat przechodził
obok i roześmiał się po skończonej frazie. Na początku się do
niego przyłączyła, aż zniknął wśród tłumu, ale po chwili
zrozumiała, że właśnie zaśpiewała z Chłopakiem Spod Okienka.
Rozdziawiła gębę, wytrzeszczyła oczy i spytała równie
zszokowanej koleżanki:
― Czy
ty też to widziałaś?!
Nie
miały jednak czas dłużej się nad tym pastwić, bo kolejne
dziesięć numerów (w tym ich) zostało poproszonych o ustawienie
się w pobliżu kulisów. Tam, czekając na swoja kolej, plotkowały
dalej, gdybając, jak się nazywa i gdzie mieszka. Bo wiadomym było,
że nie kojarzy tej dwójki. Przypuszczały, knuły intrygi,
wyciągały wnioski.
W
momencie, którym Borejko rozwijała swój wykład na temat koloru
włosów, sprzeczając się z Kubiak, że ewidentnie były
ciemnobrązowe, kiedy ktoś kilkakrotnie stuknął ją w ramię.
Odwróciła się i zobaczyła jakiegoś człowieczka, który oznajmił
im, że za
pięć minut wchodzą.
Wtedy rozsiała się panika. Dermot O'Leary nie zaszczycił wtedy
widzów swoją obecnością, więc istniał przynajmniej jeden plus
całego zamieszania.
― Cry
me a river…
Dziewczyny
z trwogą spoglądały na wprost, na scenę, zajmowaną przez
ciemnego blondyna. Trudno zaprzeczyć, był genialny. Czy mogły
zatem liczyć, że ich dwa ledwie dosłyszalne głosiki przebiją się
ponad tym przyjemnie brzmiącym tenorem? Kiedy powiedział Thank
you, serce
Karoliny drgnęło. Mówiony baryton mile połechtał jej uszy. Gość
zszedł z drugiej strony, a one zostały wypchnięte na środek.
Mruknęły
coś na przywitanie, jury odmruknęło.
― Nazywacie
się? Ach, chwila. ― Mistrz Yoda zadumał się nad swoją kartką.
― To wy jesteście tym polskim duetem?
Potwierdziły.
― A
umiecie mówić po polsku?
Spojrzały
po sobie, jakby rozmawiały ze zbiegiem kliniki psychiatrycznej.
― Wydaje
nam się oczywiste, że skoro jesteśmy Polkami, mieszkającymi od
prawie osiemnastu lat w kraju, to potrafimy mówić w ojczystym
języku ― odparła odważnie Boridżkoł.
― Prawda?
― Dobrze
więc ― rzekł z innej beczki, ignorując poprzednią wypowiedź. ―
Co nam zaśpiewacie?
― Listen
to your heart
od DHT ― odparła panna B.
Z
głośników popłynęła wolna melodia, wygrywana na pianinie.
Dziewczyny wymieniły spojrzenia jak poprzednim razem, chcąc jakby
się wzajemnie zdopingować. Postawiły wszystko na jedną kartę,
nie wiedząc, ile je to może kosztować. Bo co, jeśli wypadną
najgorzej z całego boot
campu i
staną się pośmiewiskiem świata? Czy cały ten program to gra
warta świeczki? Zarówno jedna, jak i druga usunęły z głów
wszelkie myśli, zostawiając wyrwę, pustkę na skupienie nad
techniką i muzyką.
Miały
trochę problemów z czystością (tonacja okazała się jednak ciut
za wysoka), ale jakoś z nich wybrnęły i wyszły z całego
zamieszania z twarzą. Nie dając po sobie poznać, że cokolwiek
poszło nie tak, zakończyły zgrabnie utwór. Chciały się nim
rozkoszować, ale cały ten boot
camp
okazał się rollercoasterem, w którym wszystko jest mieszanką
rozmazanych barw i kształtów, więc ledwo wybrzmiała ostatnia
nuta, a Simon Cowell grzecznie im podziękował. Odeszły z
zaskoczone, ale też dziwnie obojętne.
― Ja
zawsze wiedziałam, że ten cały Mistrz Yoda jest przereklamowany
jak Colgate
3D White.
Ewelina
zachichotała.
Znów
siedziały przez dwie godziny, aż je bagażniki zaczęły boleć od
tego tkwienia w miejscu. Chodziły więc między ludźmi, typując,
kto przejdzie, a kto wyjdzie z płaczem. Czekanie na werdykt było
torturą… Nikt o zdrowych zmysłach nie zdecydowałby się na coś
równie nudnego, szalonego i bezsensownego jednocześnie. Dziewczyny
długo roztrząsały tę kwestię, a ostateczna konkluzja była taka,
że one w takim razie muszą być przebadane psychiatrycznie. Póki
co, nie spieszyło im się do wizyty u lekarza. Tymczasowo zależało
im tylko na wynikach i uniknięciu śmierci ze znużenia. A do tego,
jak się wydawało, było im całkiem niedaleko.
Szukały
tematów do rozmów nawet w ostatnim sprawdzianie z matematyki, ale
co mogły wiedzieć o tak ścisłym przedmiocie dwie urodzone
humanistki! Padła propozycja omówienia życia seksualnego
hipopotamów, aczkolwiek nie posiadano zbyt wielkiej wiedzy
biologicznej, zatem zrezygnowano. Przybierały dziwaczne pozycje,
nuciły, liczyły prawdopodobieństwo, starały się przypomnieć
sobie datę wstąpienia Adolfa Hitlera do DAP, słuchały muzyki,
szukały mrówek i innych drobnych owadziątek, a to i tak nie
pomogło. Czas, jak na złość, wlókł się niemiłosiernie. To
było jak kolejne niezbite prawo fizyki ― prędkość wskazówek
zegara jest odwrotnie proporcjonalna do chęci przemijania.
― Mogłam
wziąć Granicę
― mruknęła Karolina, zwisając głową w dół z kanapy.
― To
byś zasnęła prędzej niż ustawa przewiduje ― odparła Ewelina,
obserwując wszechobecnych ludzi. Jakiś blondyn właśnie wyjął
gitarę i zaczął uderzać w struny szybkim biciem, ale melodia
rozpłynęła się pośród wielu innych i została zagłuszona w
hałasie rozmów…
Borejko
zamyśliła się chwilowo, zastanawiając się nad sposobem
wykonywania morfologii moczu, po czym spojrzała na zapatrzoną
koleżankę.
― Co
tam widzisz?
Kubiak
odwróciła wzrok, wypadając z transu, i odpowiedziała:
― Nic.
Tak jakoś odpłynęłam…
Znów
zamilkły, pogrążając się w osobistych rozważaniach. Panna K.
natychmiast pomyślała o tym, co robią teraz jej mama i siostry i
jak zareagowali znajomi, kiedy się o tym dowiedzieli… Czy
ktokolwiek poza rodziną to wie? Może obiecały sobie nie zapeszać
sprawy i nie rozbudzać niepotrzebnej euforii przed faktem? Oby
im nic nie było…
― przemknęło jej z troską, siłą woli odpychając wracające
okropne wspomnienia.
Panna
B. z kolei analizowała swoje ostatnie zachowanie, tymczasowo
odchodząc od ogłupienia umysłu. Ostatnia nerwowość była
niepokojąca, ale jednocześnie nie widziała innego sposobu na
zniesienie wszystkich żelaznych zasad rodziców. Nie było rozmów,
ugód, kompromisów, negocjacji. Panowała za to twarda despocja,
bezwzględny autorytaryzm. Nie znosiła tego. Irytowała ją
świadomość, że ― pomimo grzeczności, kultury, przestrzegania
prawa, wewnętrznej powagi duchowej ― ojcowie traktowali ją jak
roztrzepaną, nieposłuszną, imprezującą trzynastolatkę, której
w głowie Miley Cyrus, spijanie alkoholu litrami, palenie po kątach,
przemożna chęć zaimponowania rówieśnikom. Krótka smycz i ciasna
obroża bardzo uwierały. To
jakaś pieprzona zemsta za błędy młodości
― pomyślała z gniewem, nieświadomie zaciskając szczękę i
napinając całe ciało. ― Zdaje
się, że oni sądzą, że ludzie to pierwotniaki, bezmyślnie
klonujące swoje DNA. Najpierw wybielają przeszłość, a potem i
tak przesadnie chronią tym, czego i tak nie masz zamiaru robić.
Mają chore wyobrażenia, że będziesz uległy jak baranek,
wyrażający zgodę na każdy rodzaj tyranii. Podejmują za ciebie
decyzje w twoich sprawach, bez konsultacji z kimkolwiek…
Musiała przymknąć powieki i opanować nierówny oddech. Za szybko
się denerwowała. Zaczęła myśleć o tym, że chce być już w
Manchesterze, wziąć prysznic, zjeść coś słodkiego i pogadać o
przeżyciach, planach i całej reszcie z Eweliną.
― Numers
from one to ten ― on the stage, please!
Natychmiast
wyrwała się z letargu, obserwując grupkę osób, zmierzającą do
dziwacznego człowieczka z zestawem mikrofonowo-słuchawkowym na
głowie. Koleżanka spojrzała na nią zestresowana na nowo. Chociaż
do ich numeru było bardzo daleko, senność ustąpiła.
― Zeżrą
nas ― oznajmiła przerażona Borejko pięć minut później, kiedy
część osób wyszła w nastrojach samobójczych, a część mogła
góry przenosić. ― Połkną, przetrawią i wydalą!
Ewelina
roześmiała się na głos.
― To
chyba utkniemy w ściekach…
Tym
razem obie parsknęły śmiechem.
Kolejny
kwadrans upłynął na opowiadaniu najbardziej znanych sobie
sucharów. W ich mniemaniu znalazły jedyny sposób na uspokojenie
tętna i nerwów. Potem doszło do wspominania poprzednich lat
szkoły, najzabawniejszych etiud na edukacji teatralnej, najbardziej
absurdalnych odpowiedzi na lekcjach… A to wszystko, by zabić
nieśmiertelny czas. On
gra na cheatach,
stwierdziła z oburzeniem B.
― Przepraszam,
nie wiecie, która seria numerów teraz poszła? ― Przed nimi
wyrósł jak spod ziemi młody brunecik o łagodnych rysach twarzy,
takich niewinnych i dziewczęcych. Niesfornie plątające się po
jego głowie loki dodawały mu anielskiego uroku.
Kolejna
ruszyła znacznie do przodu i kolejne grupy były szybko zaznajmiane
z werdyktem.
― Chyba
siedemdziesiąt do osiemdziesiąt ― odparła Ewelina, przyglądając
mu się uważnie.
― Dzięki.
― Uśmiechnął się niemrawo i odszedł.
Kubiak
zmarszczyła brwi.
― O
czym myślisz?
Pokręciła
głową.
― O
niczym.
Została
spiorunowana wzrokiem, a sama wywróciła oczami.
― Wiem,
co mi zaraz powiesz: Nie
można myśleć o niczym, ale…
― UWAGA!
Dziewczyny
prędko pochyliły głowy, a coś nad nimi przeleciało z cichym
świstem. Pomyśleć, że mogły tym oberwać! Przez ułamek sekundy
nie wiedziały co się dzieje, ale na czas ochroniły się przed
uderzeniem.
Kiedy
się wyprostowały, zobaczyły roześmianego, biegnącego w ich
kierunku Chłopaka Spod Okienka. Największą uwagę zwracał fakt,
że się trochę rozjeżdżał na kafelkach, bo na stopach miał
jedynie białe skarpetki. Zdecydowana część ludzi w holu
przyglądała mu się z uwagą, reszta się śmiała.
Spojrzały
na siebie zszokowane.
― Tom,
idioto! ― krzyknął, nie mogąc powściągnąć rechotu, a
odwracając głowę do tyłu.
Ktoś
z daleka chichrał się jak niemądry.
― Przepraszam
― powiedział z uśmiechem, wpychając się między nie i sięgając
za kanapę. Już po chwili w dłoni trzymał parę ładnych,
czerwonych converse'ów wysokich za kostkę. ― Mój brat ma
spaczone poczucie humoru.
― Mój
ma gorsze, możesz mi wierzyć ― mruknęła pod nosem Borejko.
― Nie
szkodzi, ważne, że nie oberwałyśmy ― odparła Ewelina,
odwzajemniając gest.
― SŁOŃCEEEEEEEEE!
Przeraził
się nagle i zbladł potwornie. Zaczął dygotać, rozglądać się
dokoła.
― Ja
już muszę lecieć, pa! ― I tyle go widziały.
Tym
razem pogrążyły się w szczegółowej rozmowie na temat każdego
gestu i drgnięcia mięśnia twarzy znajomego z wieczornych
przechadzek. A taki miał ładny perfum, i conversy gustowne. A tutaj
się podrapał, a wtedy zmierzwił włosy. Jego wiek prawdopodobnie
oscylował w okolicach osiemnastki.
― Starszy
nie może być ― stwierdziła tonem specjalistki panna B.
Nie
wiadomo, jak przetrwały kolejną godzinę, ale stać się to mogło
wyłącznie za pomocą cudu albo wstawiennictwa świętej Rity od
spraw beznadziejnych. Czekanie było o wiele bardziej męczące niż
ruch. W zasadzie to myślały przez moment nad rozpoczęciem
codziennego biegania w ramach programu odchudzającego (Karolina
potrzebowała go od zaraz), ale stwierdziły, że z tak zmienną
prędkością kolejki lepiej nie ryzykować. A
poza tym, cuchnęłybyśmy potem,
uargumentowała Ewelina. A
nie teraz?,
spytała Borejko. (Nie trzeba tłumaczyć, że turlały się potem ze
śmiechu przez bity kwadrans.) Już nawet liczenie mrówek zrobiło
się nieciekawe…
― One
wszystkie są takie same ― burknęła Karolina, zakładając ręce
na piersi, zwisając znów głową z dół.
Kubiak
westchnęła ciężko i przeciągle.
― To
miejsce jest piekłem ― wypaliła nagle.
― Smażą
się w nim dusze bezbronnych wokalistów ― dorzuciła pierwsza.
Ukojenie
przyszło po następnym kwadransie. Wówczas mały człowieczek z
zestawem słuchawkowo-mikrofonowym przydreptał po raz enty i
zawołał:
― Numbers
from four thousand and two hundred to four thousand and two hundred
and ten ― please, follow me!
Prędko
się pozbierały i znalazły obok facecika, który wiódł całą ich
grupę do sali widowiskowej. Jury siedziało za długim stołem
zmęczone, ale nieprzerwanie uśmiechnięte.
― Zobacz,
wciąż mają policzki ― mruknęła Karolina do ucha koleżance. ―
Jeszcze im nie odpadły!
Ewelina
zachichotała.
Żarty
jednak szybko się skończyły, a powrócił stres. Przestało być
zabawnie, kiedy mina Cowella wskazywała na wynik negatywny i
odstrzał wszystkich zebranych. Aż przeszywał nieprzyjemny dreszcz.
― Moi
drodzy, wszyscy byliście świetni, bez wyjątku ― zaczął tonem
oficjela. ― Naprawdę, wasza siła i energia przechodzi na nas,
czujemy wasze emocje, ale przecież nie możemy zabrać was
wszystkich.
― Tylko
ze względu na reguły programu ― wtrąciła Nicole Scherzinger.
― A
ta tutaj skąd? ― szepnęła B., patrząc na piosenkarkę.
K.
wzruszyła ramionami. Czuła za to, że jej klatka piersiowa zaraz
eksploduje, a ona sama zemdleje.
― …Bethany,
Loraine ― wywołał. ― Byłyście znakomite, ale zabrakło nam
ruchu, ekspresji. Przykro nam, ale musimy was pożegnać.
Karolina
obawiała się o własne serce. Na moment uciekła się w rozważania
o tym, że posiada ono autonomiczny układ pobudzający i jakby to
było, gdyby nawet nim sterował mózg. A
co powie mama, co z mamą?!
― krzyknął w jej głowie jakiś głos. ― Co
z rodziną?!
― …Barry,
Leena, Adrian ― wy także potrzebujecie jeszcze mnóstwa pracy, ale
cieszymy się, że mogliśmy was poznać.
Trzy
osoby opuściły pomieszczenie. Na polu walki pozostało tylko
pięcioro ludzi. Pięcioro tak przerażonych, żywiących gorącą
nadzieję i zmęczonych czekaniem, że ledwo stało o własnych
siłach.
― Z
całej waszej piątki tylko trójce możemy dać szansę.
Zapadła
głucha cisza. Słowa Mistrza Yody potoczyły się echem po obszernej
sali. Panna B. słyszała wyłącznie głuche uderzenia tętna.
― Wybór
był trudny. Pomyślicie sobie: Zawsze
tak gadają,
ale tym razem to nie telewizyjna ściema. Byliśmy rozdarci pomiędzy
dwoma przepięknymi, słowiczymi sopranami, wybitnym tenorem a dwoma
mezzosopranami z zalążkiem potencjału. Oczywiście, wydawać by
się mogło, że odpowiedź jest prosta ― trzy utalentowane wysokie
głosy. Tymczasem… Mary, proszę, podejdź.
Wysoka
szatynka wystąpiła z szeregu. Wyglądała, jakby miała zaraz
wybuchnąć donośnym płaczem, po czym wyłożyć się na podłodze
i błagać jurorów, by zmienili decyzję.
Uśmiech
Simona wszystko wyjaśnił, aż ona rozciągnęła szeroko usta.
― Tak,
ty jesteś jedną z tych farciar.
Podziękowała
sędziom, wystrzeliła jak z procy z sali, a po chwili dało się
słyszeć jej donośny wrzask.
― Adam,
Kate.
B.
ścisnęła potajemnie dłoń K. Czuły, obie czuły, że to koniec.
Piękna przygoda z muzyką właśnie się skończyła. Serca, dotąd
tak trwożliwe, teraz biły żałośnie. Rodziła się świadomość,
że to nie była zabawa. W oczach wzbierały łzy. Karolina gryzła
wargę z całych sił, byleby tylko nie uronić ani kropli, póki
werdykt nie został ogłoszony. Teoretycznie nadzieja wciąż
istniała, ale skoro poprzednią uczestniczkę poprosił na środek,
to teraz…
Spojrzały
po sobie z rezygnacją. Tak, ten scenariusz bolał.
Skupiona
na sobie Borejko nie zauważyła, że dwie osoby zeszły wolno sprzed
jej oczu. Dopiero przypadkowe trącenie łokciem przez towarzyszkę
wybudziło ją z transu i z oszołomienia nie potrafiła zamknąć
ust.
― Nie
mogłem się powstrzymać ― zaśmiał się Mistrz Yoda. ― Polski
duet? Tego jeszcze nie było!
Panna
K. mrugała intensywnie, szczerząc zęby w najszerszym uśmiechu na
ziemi.
― Naturalnie,
gdyby chodziło tylko o wyjątkowe sytuacje, nigdy w życiu bym się
nie zgodził, nie w tym tkwi sens tego programu. Mimo że nie macie
jakiegoś wybitnego talentu wokalnego, to jest w was więcej uczucia
niż w tych wyuczonych śpiewakach. ― Chociaż zaskoczyła je
bezpośredniość tych słów, roześmiały się serdecznie. Cieszyły
się zresztą z wszystkiego. ― Mam nadzieję, że wybierzecie
wkrótce jednak nieco żywszy repertuar. I, błagam ― złożył
ręce jak do modlitwy ― wymyślcie sobie nazwę, bo od wypowiadania
waszych imion można zasnąć, a przy okazji i połamać sobie język.
Jeszcze
głośniej wybuchnęły śmiechem.
Podziękowaniom
nie było końca; uściśnięto dłonie, powiedziano trylion razy
Bardzo,
bardzo dziękujemy, jesteśmy wdzięczne,
a później wyskoczono z hukiem z sali, potrącając następną grupę
czekających z wrzaskiem: ŚWIAT
JEST NASZ!
Skakały jak opętane, tuliły się, płakały, śmiały się i
śpiewały (nie wiedzieć czemu) Waka
waka,
zarażając zebranych optymizmem. W Wielkiej Brytanii wielu się
uśmiechało, podczas w Polsce byłoby to nie do pomyślenia. Nie
liczyło się nic i nikt poza nimi.
Jako
nagrodę wyznaczyły sobie po kubku gorącej czekolady z automatu.
Karolina dopchała się na pierwsze miejsce, więc wrzuciła kwotę i
czekała. W międzyczasie z sali widowiskowej wypadło trzech
chłopaków, którym łzy ciekły ciurkiem po twarzy. Mimo ogólnej
euforii, serce jej zmiękło i chciała jakoś mentalnie ich
wesprzeć, ale wiedziała, że tutaj wyszczerz byłby głupotą do
potęgi entej. Blondyn podniósł leżącą na podłodze w pokrowcu
przy jakiejś kobiecie gitarę i zaczęli się przytulać. Pozostała
dwójka rozeszła się gdzieś po kątach, dobijając się w
samotności.
Usiadły
na plastikowych krzesełkach, obserwując tłum z daleka, z
perspektywy przyjętego. Popijały wolno swój specjał,
zastanawiając się, czy nie wyglądałyby podobnie, gdyby coś nie
wyszło…
― Bardzo
możliwe ― przytaknęła Ewelina, po czym wzięła łyk z kubeczka.
― Ja
bym się chyba załamała ― powiedziała pierwsza, patrząc
martwymi, niewidzącymi oczyma na jakiś punkt w oddali. ― Nie
wiem, czy byłabym w stanie normalnie funkcjonować.
― Eee,
przestań! ― Kubiak zrobiła minę, która nie wierzyła słowom
koleżanki.
― Naprawdę.
Po powrocie do Polski rzuciłabym się pod jeden z radzionkowskich
traktorów.
Szatynka
podniosła kącik ust, zamyślona.
― Trzeba
będzie powiedzieć rodzinom ― oznajmiła ucieszona.
Wstała,
zgniotła w dłoni papierowy pojemniczek, to samo zrobiła Jasnowłosa
Bez Trzech Misiów. Wyrzuciły papierki do kosza.
― To
ja wolę jednak traktor ― mruknęła druga.
Kiedy
wychodziły, zabawny człowieczek wołał jakieś osoby z prośbą o
powrót na scenę, ale nie słyszały nazwisk, nawet nie chciałyby ―
wszystko zagłuszył śmiech.
*
* *
― Myśl!
― Myślę,
ale nie popędzaj mnie, bo nie pomagasz!
― Och,
nie żartuj, że u ciebie taki proces przebiega!
― Przebiega,
ale wymaga czasu.
― Akurat!
― Nie
mam dyndaka między nogami, żeby myśleć tylko nim jak faceci.
― Ale
masz cycki. Kto ma cycki, ten ma władzę.
― Więc
bierzemy Ping-Pongi.
― Yyy,
znaczy, kto
ma pilota, te ma władzę w Ence!
Karolina
westchnęła ciężko, opadając na łóżko na wznak.
― Powinnyśmy
się raczej nazywać Chodzące
Nieszczęścia
― powiedziała, wątpiąc we własne możliwości kreatorskie.
― Ale
to niezbyt sceniczne ― odparła koleżanka.
Zaśmiały
się krótko.
Po
niedługiej dalszej wymianie zdań postanowiły wreszcie się
wykąpać. Wedle tradycji, pierwsza łazienkę dorwała Borejko,
zamykając się w niej na czterdzieści pięć minut. W tym czasie
Ewelina przywróciła pokój do względnego porządku, nadając mu
schludny wygląd. Nie było papierków, notatek, bezsensownych
rysunków, rozrzuconych ubrań ani skotłowanej pościeli. Drzwiczki
szafek zostały zamknięte, choć w środku straszyło. Zamiotła
okruszki po ciastkach z czekoladą, biszkoptach, czipsach i
kanapkach, wyniosła śmieci z pełnego kosza. Zajrzała do kuchni, w
której żwawo urzędowała Zuza, energicznie przemieszczając się
pomiędzy blatami.
― Robisz
kurczaka? ― spytała Kubiak, wkładając ręce do kieszeni i
opierając o lodówkę.
― Tak
― odparła kuzynka, szczerząc białej zęby. W trakcie dnia
widocznie się ożywiła. ― Z frytkami ― dodała, zaglądając do
piekarnika.
― To
dobrze, bo umieramy z głodu!
― Przykro
mi, musicie przetrwać jeszcze pół godziny.
Mimo
fatalnej wieści, zaraz pojawiła się nowa:
― Ewelajn,
masz wolny kibel!
Szybko
pognała schodami na górę.
Tego
wieczora nie mogły uleżeć spokojnie w łóżku. Wierciły się i
prawie skakały z emocji. Gadały jak najęte, pięć razy więcej
niż zwykle. Rodzice wciąż nie wiedzieli, a Karolina zawsze
pochmurniała na wzmiankę o nich. Nie miała pojęcia, w jaki sposób
oznajmić mamie kolejną „tragiczną” dla niej wiadomość. Czy w
ogóle zdobędzie się na odwagę, żeby jej to przekazać? Nie było
wyboru, prędzej czy później któraś ze stron się odezwie. Czy da
sobie radę ― nie tylko z mamą, ale także w dalszym etapie?
― To
nas czeka wycieczka na Barbados! ― wykrzyknęła panna K.
― Taaak…
A co zaśpiewamy?
Po
minie Kubiak można było wnioskować, że ten element pominęły.
Dorwały
prędko laptop Zuzi i zaczęły się głęboko zastanawiać nad
doborem repertuaru. Do opracowania pozostała im zaledwie doba. Skoro
miały być żywsze, potrzebowały takiej muzyki ― która zmusza do
tańca, daje energię, nie usypiającej jak kołysanka i
rozpatrującej możliwość podcięcia sobie żył. Padła propozycja
Lady Gagi, ale szybko ją obustronnie wyśmiano. Poszukiwania były
żmudne i nie dawały żadnych efektów, mimo drugiej nocy i czterech
godzin surfowania po internecie w celu znalezienia natchnienia. To
jednak nie nadchodziło.
Na
zegarze dochodziło wpół do trzeciej. W szybę zaczęły bębnić
krople deszczu, w szparach świstał wiatr. Noc była mokra, zimna i
ponura ― idealna, by dobrze i długo spać.
Drzwi
stuknęły cichutko i podparte rękami, zrezygnowane dziewczyny
spojrzały na nią spod zmarnowanych powiek.
― Nadal
szukacie piosenki? ― Trojanowska oparła się o framugę.
Odpowiedział
jej przeciągły pomruk.
― Mam
pytanie ― chodzicie do kościoła?
― Tak
― odparły zgodnie.
― To
radzę wam się położyć, bo o siódmej trzeba wstać. Na ósmą
mamy mszę, a idziemy piechotą, bo w sumie jest niedaleko.
― Jeszcze
tylko pół godzinyyyy ― jęknęła Karolina, ledwie przy tym
otwierając usta.
Zuzanna
się zaśmiała.
― Wy
to chyba nigdy nie odpoczywacie…
Chociaż
Barbados jest niezwykle malowniczą wyspą, dziewczyny nie miały
okazji go zwiedzać. Podstawiony samolot producentów wylądował w
pobliżu domu Simona Cowella, lot zresztą nie był długi.
Podrzuciły na szybko podkład technicznym i czekały na swoją kolej
na parterze domu. Na górze, na tarasie, odbywało się samo
przesłuchanie. Były jednym z dwóch duetów, całą resztę
stanowiły trzy grupy. Skąd mogły mieć pewność, że zostaną
wybrane? Pozostali posiadali lepsze umiejętności, większe
doświadczenie.
Stały
w środku, w dziwnym, oszklonym salonie, z otwartymi obustronnie
drzwiami, patrząc na krajobraz, rozciągający się przed ich
oczami. Krystaliczna woda, czysty piasek, palmy i tylko kilkoro
ludzi. Wiał dość silny wiatr, ale przygrzewające słońce nie
dało poczuć jego chłodu. Karolina była zmuszona zdjąć swój
czarny kardigan, zostawiając na wierzchu białą bokserkę (jej mina
świadczyła o tym, że pokazywanie własnych przesadnych krągłości
nie należy do jej ulubionych zajęć). Założyła na nos okulary
przeciwsłoneczne w lekko fioletowym kolorze i co chwila odgarniała
włosy z twarzy, jako że stały w przeciągu. Ewelina dzielnie
tkwiła w miejscu, cała zwrócona ku wielkiej ziemskiej żarówce.
Miała na sobie bluzkę, którą dorwała w centrum handlowym. Upał
nie stał dla niej na przeszkodzie do ubierania luźnych rzeczy.
Reszta porozsiadała się na kanapach, uciekając daleko w cień. Nie
rozmawiano ze sobą; pozostali uważali się wzajemnie za wrogów,
których należy jak najprędzej wyeliminować. One były (póki co)
spokojne i nie panikowały. Choć stały o krok od przełomu, to nie
uginały się pod ciężarem presji. Wobec tak wielu uzdolnionych
przeciwników czuły znikomość swoich szans.
W
salonie znajdowało się łącznie szesnaście osób, choć w sumie
było ich osiemnaście. Wiek nie przekraczał dwudziestu pięciu lat;
siedzieli tam przedstawiciele różnych kolorów skóry i osobowości.
Panował względny gwar, po czasie zaczęto prowadzić ze sobą ciche
konwersacje, ale ogólny stres przytłaczał i hamował gorące
dysputy. Tylko dziewczyny stały i spoglądały na siebie niepewnie,
co jakiś czas zerkając na zegarek.
Dwóch
mężczyzn zeszło ze spiralnych schodów z nieciekawymi minami. Po
kilu słowach zamienionych z zaprzyjaźnionymi uczestnikami
dziewczyny zrozumiały, że nie dostali przepustki na szczebel wyżej.
― Restless!
― rozległo się z góry.
Znów
na siebie popatrzyły, ale tym razem tętno niepokojąco podskoczyło.
W oczach miały strach.
Stąpały
ostrożnie, nie chcąc niczego zepsuć, odprowadzane wzrokiem reszty.
Przeszły cicho przez salon na piętrze i przemieściły się na coś
w rodzaju nadziemnego tarasu. Tam siedział Simon Cowell z jakąś
kobietą, której dziewczyny nie rozpoznały.
― Witam
― przywitał się wesołym tonem, przywdziewając uśmiech.
Odpowiedziały
mu.
― Co
dziś zaśpiewacie?
― Gypsy
od Shakiry ― odparła Karolina.
W
tym momencie człowiek od sprzętu nagłaśniającego podszedł do
nich z tyłu i podał mikrofony.
― O,
widzę, że zasugerowałyście się moją radą. ― Wyszczerzył
szerzej kły.
― Ile
można śpiewać o smutku? ― spytała retorycznie Borejko.
Z
głośników popłynęła dość energiczna, pogodna melodia, która
następnie zjednoczyła się z głosami duetu. Ten kawałek śpiewało
im się o wiele lżej i łatwiej, bo nie ciążyła na nich presja
wytwornej emocjonalności, cierpiętniczego bólu na twarzy ani
pięknego vibrato. Tu pozwoliły sobie na słodką swobodę, zabawę
i uśmiech. Całość miała niespełna dwie minuty, co dało im pole
do popisu ― nie musiały różnicować zwrotek, żeby Mistrz Yoda
nie zasnął.
Nie
czuły jednak samozadowolenia, raczej chęć gruntownej samokrytyki.
A tutaj coś uciekło, a tam niepotrzebnie ciągnięta samogłoska,
tam źle akcent wstawiony, a jeszcze gdzie indziej nie należało
robić wibracji… Własny brak perfekcji szczególnie drażnił
Karolinę. Czasem bezskutecznie złościła się na samą siebie, że
tak zniszczyła sobie struny, że jest taka, a nie inna, że tak
wygląda. Złościła się zresztą o najdrobniejsze rzeczy, ale
brakowało jej siły, żeby je zmienić. Teraz jednak wbijała
skoncentrowany wzrok w swojego mentora.
― Co
by tu powiedzieć… ― zadumał się, gdy wybrzmiała ostatnia nuta
utworu. ― Odnoszę dziwne wrażenie, że było o niebo lepiej,
chociaż znów nie dałyście wybitnych popisów wokalnych. Czułem
radość, zabawę muzyką, czyli wykonałyście zadanie, jak mi się
zdaje. ― Uśmiechnął się, a w sercu panny B. zasiało się
ziarno nadziei, aż sama podniosła kąciki ust.
Jego
twarz przypominała tego dnia kalejdoskop ― natychmiast
spoważniała. Znów podskoczyło jej tętno.
― Nie
wiem tylko, jak zareagują na was widzowie ― oznajmił, jakby
bardziej do siebie, przykładając palec do ust w geście
zastanowienia.
Na
kilka sekund zapadła dziwna cisza.
― Wydajecie
się sympatyczne i raczej nieszkodliwe, ale musiałybyście dużo
popracować nad osobowością sceniczną… ― Z każdym słowem
schodził do mamrotu, aż w końcu go nie zrozumiały.
Facet,
decyduj się albo ci wsadzę ten mikrofon w gardło!
― warknęła w myślach Borejko, błagając Boga, żeby emocje nie
wymalowały się na twarzy.
― Ach,
trudno! Niech stracę! Przechodzicie do występów na żywo!
Niestety,
Mistrz Yoda nie otrzymał od nich żadnej reakcji.
Obie
miały tak kamienne twarze, że można było się ich przestraszyć.
A może nie kamienne, tylko zastygłe w przerażeniu i
niedowierzaniu. Długi stały jak dwa słupy soli, nie mogąc
wypowiedzieć ani słowa.
― Powiedziałem
coś nie tak? ― zapytał, tracąc rezon.
― Ach,
nie ― odparła Karolina, budząc się nagle i susząc kły. ― Aż
nas zatkało z wrażenia. Dziękujemy!
Podali
sobie dłonie, zamienili kilka miłych słów, a potem Restless
odwróciły się na pięcie i zeszły na dół, na schodach mijając
pięciu chłopaków ― jeden z zaproszonych zespołów.
Następnie
dziewczyny pogrążyły się w euforycznej, polskiej rozmowie na
temat sukcesu (jakież było ich zaskoczenie, kiedy pojawiły się
uradowane piętro niżej, a pozostali je przytulili!). Nie mogły
przestać się tym ekscytować i nadziwić, że dały radę. Że mimo
braku widocznego talentu dostały niezwykłą przepustkę do świata
kamer, prasy i całej reszty mediów. Rozpatrywały za i przeciw,
ostatecznie wnioskując, że to może być najpiękniejsze,
najciekawsze i najbardziej emocjonujące doświadczenie ich życia, a
może i najkrótsze, jak sądziła panna B.
― Pewnie
odpadniemy po pierwszy livie ― szacowała szanse.
Ewelina
się zamyśliła na kilka sekund.
― Możliwe
― przytaknęła. ― Ale nie wolno się negatywnie nastawiać. Damy
radę. ― Uśmiechnęła
się.
Po
upływie łącznie dwudziestu kolejnych minut, Simon Cowell zszedł w
towarzystwie tajemniczej celebrytki i zaczął gruntownie objaśniać,
co i jak. Rozwodził się nad szczegółami dotyczącymi dat, godzin
i miejsc. Momentami chciało się go zatrzymać, zanotować swoje i
włączyć ciąg dalszy. Nie było potrzeby się martwić o męczenie
dojazdami Zuzy, bo samochody miały być podstawione.
― Samolot
już czeka ― dodał na zakończenie uradowany, składając dłonie
jak do bicia braw. ― Do zobaczenia za tydzień… z hakiem.
Wszyscy
się zwrócili w kierunku schodów tarasu na parterze.
― Restless!
Oprócz
dziewczyn, głowę odwróciło kilka osób.
― Na
pewno zrozumiałyście wszystko?
― Na
pewno ― zapewniła Ewelina. ― Do widzenia.
W
samym samolocie, jeszcze przed startem, Kubiak wyjęła swój
dotykowy telefon i zalogowała się na Facebooka. Długo wczytywała
się w coś na ekranie, kilkakrotnie powtarzając czynność, a jej
mina nabierała coraz poważniejszego wyrazu. Faktem tym
zaintrygowana była Karolina, która ― paplając non stop z emocji
― zauważyła, że koleżanka nie reaguje, co się rzadko zdarzało.
Dźgnęła ją łokciem w bok i zadarła głowę w górę, jakby na
migi pytając, o co chodzi.
K.
odwróciła wyświetlacz przed twarz współwokalistki.
Borejko
zamarła.
*Podobne
porównanie pojawiło się w filmie Asterix i Obelix ― misja
Kleopatra.
*Jan
Twardowski ― Oda do rozpaczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz