czwartek, 14 czerwca 2012

04. Harry, czy jakiś inny Lord Voldemort


Parę razy prześlizgnęłam oczami po tekście, ale kompletnie nie rozumiałam jego sensu, nie docierały do mnie słowa. To trochę tak, jak się pozoruje przed rodzicami naukę, w rzeczywistości pinkoląc na Fejsie.
Dobra, postanowiłam się ostatecznie skupić i przeczytać ten śmieszny zlepek wyrazów, a poziom mojego wczytania był wprost proporcjonalny do wzrostu wielkości moich gałek ocznych. W efekcie t y l e brakowało, żebym ich musiała szukać na podłodze.
Okej, koloryzuję, ale naprawdę się zszokowałam!
Co takiego?! ― wyrwało mi się. ― Przecież to jest jakaś PARANOJA, czy naszym mamom zabrakło języków w gębach?!
Cśśśśś! ― uciszała mnie Ewelajna, kładąc palec na ustach. ― Nie wrzeszcz, nie wszyscy muszą wiedzieć, że mamy problem!
I tak nie rozumieją ― mruknęłam na swoje usprawiedliwienie, zakładając ręce na piersiach (dwóch dużych).
A zapowiadał się taki miły lot! Niespełna cztery godziny, czyli kimanko, baton i jakiś sok, ewentualnie książka do tego, ale teraz to będzie stres, panika i histeria, serwowana z obgryzionymi paznokciami i nerwowym spijaniem wody. Tak, marzyłam o tym od dawien dawna. (Nawet się mnie archaizmy z tego powodu trzymają).
W tej sytuacji musimy jak najprędzej poinformować rodziny ― dodała, widząc moją minę.
Wiedziała, że mi to nie w smak, ale trudno było się z tym nie zgodzić. W końcu uważają nas za zaginione, HELOŁ!
Bo to wszystko wyglądało tak, że ludzie z klasy (a także, jak zauważyłyśmy, i szkoły), po naszym przedłużonym pobycie w Anglii i braku jakiejkolwiek odpowiedzi ze strony rodziców, pomyśleli, że coś nam się stało i ogłosili na Fejsbóku wielkie poszukiwania Eweliny Kubiak i Karoliny Borejko. Momentami się zastanawiam, czy na pewno nie pomyliłam klasy artystycznej z autystyczną.
Pomarszczyłam jeszcze chwilę czoło nad reakcją matki i coś mi się przypomniało.
Przecież one nie miały wyjścia ― oznajmiłam. ― Moja mama na bank nie chciała narobić sobie wstydu moim występem, a twojej kazałaś milczeć, pamiętasz? Takie są reguły programu.
Mina Eweliny poniekąd wyrażała aprobatę.
Ale i tak wypada zadzwonić. To nie byle co, no i trzeba podesłać jakąś oficjalną informację.
Ja postanowiłam popsuć sobie dzień dopiero po przylocie do Londynu, więc nie zadzwoniłam do szacownej pani Anny Borejki, co niewątpliwie mogłam zrobić, bo stewardessa oświadczyła, że odlot będzie za piętnaście minut, więc potrzeba trybu offline w telefonie jeszcze nie miała racji bytu.
Czasami było mi bardzo źle z moją rodziną, innym razem nie zamieniłabym jej na nic w świecie. Musiałam żyć według ściśle określonych zasad mojej rodzicielki, dostosowywać się do nich w każdej chwili życia. I mimo że ich przestrzegałam, nie otrzymywałam za to nic, prócz dziecinnego traktowania. Jakbym miała gąbkę zamiast mózgu albo była imprezowiczką numer jeden w mieście. Wcale bym im się nie dziwiła, gdybym chlała na potęgę, paliła jak smok i zaliczała pięciu chłopaków dziennie, ale ja byłam papierosową i alkoholową abstynentką, nie mówiąc już o seksie, do którego miałam chrześcijańskie (więcej, znikome wręcz) podejście. Niestety, do mojej ukochanej mamusi to nie docierało. O ojcu aż szkoda wspominać, bo miałam z nim na pieńku od kilku miesięcy, odkąd ubzdurał sobie (a może wcale nie?), że jest potworną egoistką, myślę tylko o sobie i wszystkich mam gdzieś. Odezwał się ten, którego nie obchodzi nic, woli iść się napić niż pomyśleć, że potem będziemy musiały oglądać go w spazmach.
Westchnęłam, zaciskając palce na nasadzie nosa.
W pewnym momencie przyszła jednak stewardessa z informacją, że należy wyłączyć telefony komórkowe i inne tego typu sprzęty, i zapiąć pasy, bo startujemy. Po jej odejściu, w drugiej kolumnie siedzeń dało się słyszeć wybuch śmiechu. Automatycznie spojrzałam w tę stronę. Fotele były zgrupowane w trójki i to z jednej takiej dochodził ten szalony rechot. Zajęta została przez trzech chłopaków ― mogłam przypuszczać, że byli w moim wieku ― ale śmiali się też siedzący przed nimi dwaj następni. Dziwne, jednego szczególnie skądś kojarzyłam, ale pozostali też nie byli mi obcy…
Oczy miałam jak piłki palantowe. Czym prędzej szturchnęłam Ewelajn łokciem.
Czego chcesz? ― jęknęła niezadowolona. ― Nie mogłabyś mnie po ludzku klepnąć w ramię, czy coś?
Gościu Spod Okna ― szepnęłam gorączkowo, ignorując jej wypowiedź.
Co?!
No spojrzyj do tyłu, ale dyskretnie.
Ewelina wychyliła się nieznacznie z fotela, ale bardzo szybko wróciła na miejsce, dając wrażenie wbitej w siedzenie, z miną równie przerażoną, co moja.
Co on tutaj robi?! ― wyszeptała.
Chyba się dostał ― zauważyłam inteligentnie. Z miejsca poczułam się mądrze.
Ale nie pamiętam, żeby stał z jakąś GRUPĄ!
Może go dołączyli?
Kubiak prychnęła.
Ta, i ciekawe, jak się nazywają!
Różowe Kuce? Albo nie ― Latające Trampki!
Moja koleżanka wybuchnęła śmiechem, zwracając ICH uwagę. Popatrzyli przez chwilę na nas jak na kompletne dwie idiotki, po czym wrócili do swojego zajęcia ― intensywnego nic-nie-robienia.
Ale mam dziwne wrażenie ― ciągnęłam ― że nie tylko jego znam.
Ewelajn zaczęła się stukać po głowie, jakby w ten sposób chciała znaleźć odpowiedź.
Hmm, ja też. Nie wiem, może nam za bardzo słońce przygrzało?
Wzruszyłam ramionami, wkładając do uszu słuchawki. Potem odpłynęłam.

* * *

Tak, mamo, NAPRAWDĘ ― zapewniłam po raz kolejny i (miałam nadzieję) ostatni.
O dziwo, moja szanowna rodzicielka nie wydarła się na mnie tym razem za wiadomość, że wystąpię na żywo w BRYTYJSKIM X-FACTORZE (wciąż nie mogłam tego pojąć). Westchnęła tylko ciężko, pogodzona najwyraźniej z moją upartą wolą, i teraz musiałam ją przekonywać, że nie kłamię, żeby dłużej zostać w Anglii.
Doślij mi ubrania jak najprędzej, bo w niedzielę wyjeżdżamy do Hyver Hill.
Dokąd?!
To miejscowość, w której stoi dom uczestników ― wyjaśniłam, mając szczerą ochotę zatrzasnąć laptopa i pójść spać. Oczy mi się kleiły, że widziałam wszystko w obrazie 6D (to taki specjalny format, objawiający się po czterech godzinach snu i dwudziestu biegania po całym kraju).
Ach, no dobrze, to postaram się wszystko załatwić do…
Ku chwale Najwyższemu, mama nie wymagała ode mnie tłumaczeń dokładnych ani też nie rzuciła swojego charakterystycznego, niezbyt inteligentnego komentarza, więc obyło się bez zbędnych słów, zamiast tego otrzymałam obietnicę dosłania reszty ubrań jeszcze do końca tego tygodnia. Potem przez bite dwadzieścia minut wyrażała głębokie niezadowolenie z powodu opuszczania szkoły, zaległości, blablabla. Była to w ogóle kwestia do omówienia z Eweliną, która w tym momencie brała prysznic.
W miarę możliwości szybko zakończyłam rozmowę. Rozgoszczony na dobre wieczór dał mi się we znaki, przyszło zmęczenie. Błagałam w myślach, żeby Ewelajn się pospieszyła, bo łóżko wołało mnie z piętra tak głośno, że chyba nawet w Radzionkowie słyszeli. No dobra, może przesadziłam, ale w Londynie to na pewno. Ukochana koleżanka na szczęście spełniła moje nieme błagania, więc nie zasnęłam nad komputerem. Zmieniła mnie zresztą przy nim, ale później i tak nie obyło się bez tradycyjnego klepania ozorami z emocji. Bez tego żaden występ nie mógł się odbyć, nie zaliczał się do udanych.
Pomyśl ― powiedziała nagle, patrząc w sufit ― a jeśli Chłopak Spod Okna też się dostał z tym swoim gangiem? Wyglądali na szczęśliwych, kiedy wylatywaliśmy. Inaczej chyba by się chociaż trochę załamali. Ten szatyn wyglądał na ambitnego. I to takiego bardzo. Na takiego zawziętego na karierę wokalisty.
Zmarszczyłam brwi.
Szatyn? Ewelajn, tam co drugi to był szatyn ― zauważyłam mądrze. (Bo ja w ogóle taka mega inteligentna jestem).
Kubiak wywróciła oczami.
Ale ten z prostymi włosami ― wyjaśniła. ― No wiesz, nie Gościu, nie blondyn, nie brunet w lokach, nie Arab, tylko właśnie ten jeszcze jeden.
Wydałam z siebie odgłos olśnienia.
Ach, teeen! ― wykrzyknęłam radośnie.
Potem zaczęła się wesoła paplanina o czymś zupełnie nie na temat, w tym o dosłaniu ubrań, ale moje zastygłe zwoje mózgowe stopniowo coś odmrażały. Zaczęłam trybić, choć niekompletnie. I szatyna skądś kojarzyłam. Tak, na sto procent, tego byłam pewna jak śmierci, ale w jakich okolicznościach udało mi się go spotkać ― tego nie wie nikt.

Kolejny tydzień płynął jakoś kulawo, nierównomiernie, a jednocześnie wolno i ociężale. W momentach gry w Monopoly albo Chińczyka czas biegł niemiłosiernie prędko, w godzinach nudy ― był nie do zniesienia. Chwilami chciało się wyć z rozpaczy, bezczynność irytowała aż do tego stopnia. Żeby nie obijać się kompletnie, sprzątałyśmy, gotowałyśmy, kosiłyśmy trawnik, wychodziłyśmy do ogrodu na huśtawkę i przed dom na ławeczkę, znalazłyśmy już numer na pierwszy występ live. Popracowałyśmy nad przeponą i ogólnie głosami, zaczęłyśmy intensywną współpracę nad samym utworem, ale wszystko po pewnym czasie robiło się mętne, męczące, schematyczne i usypiające…
Pewnego dnia, konkretnie w czwartek, siedziałyśmy sobie właśnie przed wejściem, obserwując ciche, prawie opustoszałe ulice osiedla i licząc, że nie spadnie zaraz wielka ulewa z nieba. Sklepienie zwykłym trybem było szarawo-białe, bez wyrazu, ale nie mogłyśmy narzekać na chłód, bo temperatura oscylowała w granicach dwudziestu stopni, więc ubrane w letnie t-shirty, szorty i trampki, paplałyśmy wesoło o czymkolwiek, byleby tylko paplać. Od czasu do czasu przeszedł ktoś z zakupami, ale nie zwrócił na nas uwagi. Zupełnie, jakbyśmy były zielonymi kameleonami, wtapiającymi się idealnie w roślinną fasadę domu. Na ogół nic nas nie dziwiło, ale… właśnie w momencie, w którym miałam rozwlekać swoją tyradę na temat budowlanej warstwy fluidu na twarzach tutejszych „dziewcząt”, Ewelina wlepiła wzrok w coś na ulicy, kompletnie przestając mnie słuchać. Mądrze więc zamilkłam i spojrzałam w tę samą stronę, co ona. Gdyby nie fakt, że już milczałam, w tym momencie pewnie bym to zrobiła.
Po drugiej stronie ogrodzenia stał ON. ON, znaczy Chłopak Spod Okna. Miał na sobie granatowe rurki, szary płaszcz z paskiem do wiązania i czapkę w tym samym kolorze, czerwone conversy (znów!) i wyglądał jak zatrzymany w ruchu. Po upływie milisekund na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech, a mnie oczy prawie wylazły z orbit. Odrzucił krótką, zaczesaną na lewy bok grzywkę i odezwał się entuzjastycznym tonem:
Hej, ja was kojarzę!
W zasadzie to trudno było nam się śmiać w tym momencie, toteż poprzestałyśmy na minach totalnych idiotek. Tak po prostu czasem łatwiej. Mimo wszystko postanowiłam coś zmienić i uniosłam kąciki ust przesadnie wysoko i gwałtownie.
S-serio? ― spytałam drżącym, lękliwym tonem, nie zmieniając mimiki. ― S-skąd n-niby?
Ewelajn dała mi sójkę w bok, aż musiałam chwilowo zacisnąć zęby.
Przecież byłyście na boot campie, a później w domu Simona… Lecieliśmy razem w samolocie… I któraś z was się tak głośno zaśmiała… ― Zdawało się, że trochę go przygasiłyśmy naszym brakiem emocji.
Nagle jednak machnął lekceważąco ręką.
Nieważne. Jestem L… ― Roześmiał się i wychylił przez płot, wyciągając dłoń, kiedy doszło nas głośno wołanie.
Kotku, tu jesteś!
Zamiast uprzedniej radości, w jego oczach pojawił się strach, szybko cofnął rękę i wybąkał zmieszany:
Ja… Na mnie już czas. Może uda nam się pogadać za tydzień! ― rzucił na odchodnym (albo bardziej na odbiegnym).
I tyle go widziałyśmy.
Pomijając fakt, że całe zajście było krótkie i co najmniej dziwne, zauważyłyśmy pewien schemat. Przypomniawszy sobie incydent z trampkiem, spostrzegłyśmy, że i wtedy ktoś go zawołał, a on uciekł. Przed kim ktoś tak pozornie odważny mógł mieć pietra ― nie wiedziałyśmy, nie śmiałyśmy nawet snuć jakichkolwiek hipotez. Zwyczajnie stwierdziłyśmy, że musi się czegoś nad wyraz bardzo bać albo ma psychicznego prześladowcę. Choć ― patrząc na słodkie zwroty ― chyba raczej prześladowczynię.
Dziwny koleś ― oznajmiła Ewelajna, kiedy leżałyśmy wieczorem w łóżkach.
Ja tam go lubię ― oświadczyłam, uśmiechając się do stropu. ― Może dlatego, że wydaje się być całkiem zabawny.
Taa, ma brata, który usiłuje niszczyć jego przeciwników trampkami ― mruknęła niezadowolona.
Roześmiałam się.
Pomyśl ― powiedziała znienacka po chwili ciszy ― za kilka dni o tej samej porze być może nie będziemy mogły usnąć z emocji. I zobaczy nas cała Wielka Brytania, a nawet i więcej.
Nie, to musi być sen… ― westchnęłam z refleksją.
Sen to mnie morzy ― wymamrotała, ledwo otwierając usta i z zamkniętymi oczami.
To śpijmy, jest szansa, że przyśni się nam nasz pierwszy występ live.
Po kilku sekundach milczenia nagle zmarszczyła brwi i, uchyliwszy powieki, spytała:
Naprawdę chcesz zobaczyć tę porażkę stulecia? Ten PRZEMIAŁ W KOMBAJNIE?
Nie, chcę się tylko dowiedzieć, czy znów będę brzmiała jak znerwicowany ratlerek z zatwardzeniem.
Ziewnęła, zgasiła lampkę.
Dobrej nocy.
Jasne, terefere.

* * *

Hmm, chyba coś irytująco dzwoniło, ale byłam we śnie, więc w sumie miałam to tak głęboko, że strach sięgać, w dodatku w mało przyjemnym miejscu dla ludzi przyzwoitych (bo kto lubi nosy, tyle tam gilów, a nie każdy jest ornitologiem). Ale dźwięk był natarczywy i, nie wiedzieć czemu, nawet w podświadomości budził we mnie chęć krwawego mordu na niewinnych dziewicach, co nie przeszkodziło mi go nadal ignorować. Po upływie kilku minut, męce duchowo-moralnej (zabić czy olać, oto jest pytanie) i wyartykułowaniu nieświadomie bliżej niezidentyfikowanych zbitek wyrazowych, dzwonienie ustało, ku mojej niezmiernej uciesze.
Lecz nagle…
ŁUP!
coś postanowiło mnie z mocą zdzielić po łbie. I było to coś grubego, ciężkiego i dziwnego. I dzierżył to nie kto inny, jak EWELINA.
Wstawaj, bo za PIĘTNAŚCIE MINUT podjeżdża po nas samochód do DOMU UCZESTNIKÓW!
Aha ― mruknęłam, słuchając jej w sumie bardzo wybiórczo z racji większego zainteresowania swoim niezaprzeczalnie rosnącym na głowie guzem. Masaż niewiele dawał, i tak miałam wrażenie, że zaraz mi tam wyrośnie palma.
Kiedy po uczynieniu pewnych przemyśleń, analizy powstałej przed chwilą sytuacji, doszedł do mnie sens jej słów, oczy urosły mi do rozmiarów przeciętnej piłki palantowej. Przecież nastawiłyśmy budzik dwie godziny wcześniej!
Co? ― wybąkałam cicho, jakby mając zaraz zemdleć.
Dziewczyny, prędzej, bo nie zdążycie! ― zawołała z dołu Zuza.
Rzuciłam wszystko w diabły i dałam dyla do łazienki,w której miałam tempo Korzeniowskiego przed metą. Szybko się umyłam, przebrałam, prowizorycznie uczesałam (HAHAHAHAH, dobre, grzebień nawet nie wiedział, że wstał dzień; po prostu zebrałam ten busz w luźny kok), po czym w gepardzim tempie znalazłam się w kuchni, w której zastałam stół ze śniadaniem. Zuza, mimo że tylko nas wyprawiała do wyjazdu, jako jedyna było w pełni gotowa, punktualna i jako jedyna wstała na czas. To trzeba się urodzić Borejko albo Kubiak, żeby ― zamiast o ósmej ― obudzić się przed dziesiątą.
W sumie, pomimo świadomości czekającego mnie stresu, postanowiłam się obżreć na pięć minut przed przyjazdem samochodu. Zjadłam michę płatków z mlekiem, trzy tosty (dwa z dżemem, jeden z czymś, co przypominało Nutellę, ale nią nie było), zapiłam wszystko szklanką herbaty (nie filiżanką na szczęście, nie jara mnie odginanie małego palca), a następnie szybko poprosiłam o gumę do żucia (no co, nie było czasu umyć zębów, a nie mogłam wyjechać do nowego mieszkania ze śmierdzącą japą) i już warowałam przy drzwiach wejściowych, przez szybkę obserwując, czy nie podjeżdża jakaś bryka. Podejrzewałam, że to nie może to być pospolity Fiat 126 p, bo to nie dojechałoby nawet do końca ogrodzenia. Za to Ewelina była jakaś nie w sosie, poruszała smętnie szczęką, siląc się na zjedzenie małej kanapki. Biedna, aż mi się zrobiło jej żal, taka dobra, a ona ją tak bezcześciła…
Spojrzałam na swoją napiętą torbę podróżną z niepewną miną. Zamki wyglądały, jakby miały lada chwila samoczynnie się rozerwać z westchnieniem ulgi. Już przed wyjazdem do Anglii była pełna, że się ledwo dopinała, a teraz jeszcze mama dosłała ubrania i…
Dżizys, MOJE CIUCHY!
Olałam warowanie pod wejściem i puściłam się biegiem po schodach. Byłabym zapomniała drugiej torby! Z poczuciem unikniętych kłopotów doczłapałam z powrotem na piętro. Ledwo postawiłam na nim stopę z ostatniego schodka, kiedy rozległo się trąbienie z zewnątrz. Ewelajn z przerażenia połknęła wielki kęs swojego śniadania, a z dłoni wysunęła jej się… szklanka z sokiem owocowym. Zuzia od razu zabrała się do sprzątania, a ja do targania Kubiak, której przyklejony do siedzenia zadek odmawiał współpracy, nie mówiąc o mózgu, zdającym się nie funkcjonować od pewnego czasu.
No, Ewelina, ten facet tam CZEKA! ― argumentowałam, szarpiąc się z jej ręką.
Za… za… ― mamrotała.
Co za? ― spytałam poirytowana.
Zapomniałam się spakować ― bąknęła wreszcie.
Myślałam, że zaliczę zawał na miejscu. Niestety, lajf yz brutal ent ful of zasadzkas, ent somtajms kopas w dupas, więc pozostałam przytomna, tylko odrobinę zamurowana. Ku swojej ogromnej nieuciesze.
Was? ― pisnęłam z niemiecka.
Pomyślałam o wszystkim, tylko nie o rzeczach, nie o najważniejszym! ― Na jej twarzy rozlewała się niebezpiecznie szybko panika.
Zuzanna, która zastygła w ruchu, wyrzucając szklane skorupy swojego zbitego naczynia, spojrzała na nas przez ramię i oznajmiła, że może nam pomóc i ma w sumie banalny, tak prosty w twojej prostocie plan, że o mały włos nie nabawił się prostaty. W tym planie ja odgrywałam w zasadzie kluczową rolę, bowiem musiałam zagadać niecierpliwiącego się kierowcę (miałam ochotę wcisnąć mu klakson w gardło). Wybiegłam z domu, nie zamknąwszy nawet drzwi, zostawiając dziewczyny pakujące naprędce ubrania.
Przed podjazdem stał czarny Van. W środku siedział łysy, umięśniony gostek z okularami przeciwsłonecznymi na nosie i miną co najmniej niezadowoloną. Poprawiłam włosy, klepnęłam się w policzek dla orzeźwienia i przywdziałam cudownie słodki, ociekający lukrem uśmieszek.
Nie bardzo wiedząc, jak całą sprawę ugryźć, postanowiłam zastukać mu po szybie. Ocknął się, odsłonił oczy, obniżył szybę i spytał gburowatym tonem:
Już?
Nie, jeszcze koleżanka nie może znaleźć, eee… tego, no… kolczyka, tak. Takiego srebrnego, w kształcie kuli dyskotekowej. Piękny dodatek, świetnie jej pasuje do stroju, wie pan, aż sama zazdroszczę, też bym chciała taki…
A ile to potrwa? ― przerwał mi bezczelnie, robiąc minę tak okropną, że miałam ochotę mu przylać.
Nie wiem, ale do skutku ― burknęłam urażona.
Przez moment staliśmy w ciszy ― ja na zewnątrz z założonymi rękami, on w środku z twarzą Kuby Rozpruwacza. Przypomniało mi się jednak, że mam go niejako udobruchać, więc natychmiast zmieniłam ton.
A wie pan, że wczoraj w nocy była pełnia?
Oderwał wzrok od ciągnącego się przed i za nami asfaltu i popatrzył w moim kierunku.
Nie.
Super, widzę, że trafiłam na kompletną gadułę, pomyślałam ponuro.
Pamięta pan coś ze snu? Ja tam wcale nic, same głupoty, coś sercu i pucharze… *
Bagaże zabieracie ze sobą do części siedzącej. Pospiesz się, koleżanka idzie.
Zrezygnowana i zdegustowana udałam się do drugiej połowy samochodu, do której prowadziły przesuwane drzwi z przyciemnianymi szybami. Odsunęłam więc jedno skrzydło, weszłam do środka i przytrzymałam wejście nogą, żeby się nie zasunęło, bo do furtki dobiegała właśnie uradowana już Ewelajn w towarzystwie Zuzy, która trzymała jedną z jej toreb. Odważna jest! Biegać po podwórku w króciuteńkiej koszuli nocnej i szlafroku? Słyszałam, że są gusta i guściki…
Ewelina przeprosiła stokrotnie kierowcę, ale ten zbył ją milczeniem. Odczułam ulgę, kiedy zatrzasnęła drzwi i zostałyśmy praktycznie same, bo ciemna szybka między nami a szoferką była dźwiękoszczelna.
Kiedy zamruczał silnik, narodził się we mnie stres. Ewelajn zdawała się czuć coś zupełnie przeciwnego ― z błogą miną rozłożyła się na przeciwległej kanapie, wydając z siebie westchnienie ulgi.
Chcę już ten dom ― oznajmiła zadowolona. ― Chcę tam już być!
To mam dla ciebie przykrą wiadomość ― odparłam, patrząc w mój komórkowy GPS. ― Do celu pozostały nam trzy godziny jazdy. Przynajmniej do obrzeży Hyver Hill, a posiadłość pewnie będzie na jakimś odludziu…
Zamilkłyśmy.
Pozwolisz, że się prześpię? ― spytała z uśmiechem. ― Jestem jeszcze trochę zmęczona.
Nie ma sprawy.
Zatknęłam do uszu słuchawki mojej ukochanej Nokii i sama odpłynęłam. No, a przynajmniej zredukowałam do pewnego stopnia stres, nie dając mu wejść w fazę destrukcyjną.

Podczas drogi zaczęły mi dokuczać mdłości, co ― tradycyjnie ― przerwało mój muzyczny seans z racji emetofobii. Siedziałam więc spięta, nerwowo podrygując stopą dla zajęcia czymś mięśni i mózgu. Potrzebowałam myśleć o czymkolwiek, byle nie o żołądku, a jedzone przez Ewelinę od czasu do czasu jedzenie bardzo mi w tym przeszkadzało. Chciałam być jak najprędzej na miejscu. Mocno zatęskniłam za domem, w którym dziadek zielarz-amator na pewno dałby mi jakiś ziół w kroplach, a problem zniknąłby jak ręką odjął. Czekały mnie więc bite cztery (co najmniej) tygodnie bez wszelkich cudotwórczych lekarstw. A cztery dlatego, że jeszcze w tym tygodniu miała wypaść premiera odcinka z pierwszego castingu, potem dwa z kolejnych dwóch, a na końcu boot camp połączony z przesłuchaniami w domach sędziów. Nie liczyłyśmy w ogóle na przetrwanie pierwszego występu na żywo, tak nam było łatwiej znosić wybryki losu.
Kiedy dolegliwości stopniowo zaczęły ustępować, wygrzebałam z torby podręcznej Cudzoziemkę ― lekturę na rozszerzenie z polskiego, licząc, że chociaż przez czytanie książek uda mi się zdać ładnie maturę z polskiego na poziomie rozszerzonym. Tak, wiem, nadzieja matką głupich, obiło mi się o uszy.
Zasępiłam się. Przypomniało mi się, że miałam porozmawiać z Agą B. o przesyłaniu skanów z lekcji. Żywiłam nadzieję, że na miejscu będzie coś przynajmniej przypominającego komputer, już nie wymagam super sprzętu, bo ani ja, ani Ewelajna nie miałyśmy notebooka, więc cudowna wizja posiadania własnego łącznika z otoczeniem odpadała na starcie. Z tego zresztą, co sobie wydedukowałam, przypuściłam, że uczestnikom nie wolno korzystać z portali społecznościowych, a przynajmniej nie po to, żeby ogłaszać kulisy programu. Pewnie łączność z rodziną, choćby przez komórkę, także jest ograniczona. Trochę szkoda. Miałam ogromną nadzieję rozgadywać się godzinami z kumpelą, choć… nie, trochę mi żal byłoby tych przegadanych stosów pieniędzy z kimś, kto cię zauważa tylko wtedy, kiedy coś chce. Bo przedmiotowo-usługowe traktowanie jest pojęciem znanym od starożytności, tylko że wtedy nie cackano się z owijaniem w bawełnę, po prostu nazywano to służbą i niewolnictwem. Dziś tacy jak ja mają etykietkę „Usługi szkolno-kontaktowo-handlowo-poetyckie”, bo wiecie, wiek dwudziesty pierwszy, nie przystoi tak jawnie łamać praw człowieka. Nie mówię w tym momencie, że tak przedmiotowe postępowanie z drugim człowiekiem jest złamaniem jakichś nadrzędnych ustaleń międzynarodowych, ale w pewnym sensie jest to coś podobnego ― zwodzimy lub jesteśmy zwodzeni, by następnie uformować relację: ja się pofatyguję i cię zrobię w konia, że cię lubię, a ty zrobisz to, czego potrzebuję. Wierzcie mi bądź nie, ale gdybym miała nosa do takich skończonych kretynów (a, niestety, nie mam, nad czym bardzo ubolewam, bo być może ominęłoby mnie kilka nieprzyjemności w życiu), pewnie potajemnie skazywałabym ich na rozstrzelanie w podziemnych obozach koncentracyjnych. No dobra, fantazjuję, ale pewnie próbowałabym ich wodzić za nos, uprzykrzać im życie, ironizować i być złośliwą (zdarza mi się, naprawdę), a na końcu ośmieszać, zanim doszłoby do „transakcji”, ziszczenia relacji i tym samym jej końca.
Nieświadomie zapadłam w sen, błądząc przez filozoficzne odmęty swojej chorej psychiki i wyrwał mnie z niego dopiero porządnej siły wstrząs, który poruszył całym autem, uchodzącym przecież za niezwykle sprawne i komfortowe. Po otwarciu powiek pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam, była Ewelina, siedząca dokładnie naprzeciwko mnie, a zdająca się nic sobie nie robić z wydarzenia sprzed chwili. Już miałam ją spytać, co nami tak potrząsnęło, kiedy ona, z rękami złożonymi na piersi, wyciągnęła w górę szyję, starając się cokolwiek dojrzeć przez przyciemniane szyby (swoją drogą, gdyby nie lampki i świadomość upływającego czasu, pewnie sądziłabym, że już dawno zapadła noc. Paranoja, co oni wyprawiają w tych autach!). Wówczas na jej ustach wykwitł szeroki uśmiech.
Jesteśmy na miejscu! ― oznajmiła głośno.
Nie wiedziałam, jak to poznała, ale miałam to gdzieś. Fakt ten mnie jednocześnie bardziej stresował i pocieszał. Czy będziemy pierwsze? Jak zareagują na nas nasi współlokatorzy? Czy sobie poradzę ze swoim angielskim? Jak to wszystko będzie wyglądać? Pełna obaw złapałam za ucha swoich dwóch toreb podróżnych, kiedy samochód naprawdę się zatrzymał i silnik zamilkł.
Trzasnęły drzwiczki szoferki i po chwili odsunęły się nasze. Pan Gburowaty stał sztywno i neutralnie jak lokaj, czekający aż jego państwo wysiądą z wozu. Czym prędzej pozbierałyśmy, co było nasze, i wydostałyśmy się na zewnątrz, gdzie zalała nas fala przyjemnego, rześkiego powietrza.
Niestety, pogoda nadal była charakterystyczna dla Anglii ― niebo biało-szarawe, zasnute grubą warstwą jasnych chmur. Temperatura na oko wynosiła koło piętnastu stopni Celsjusza, więc nie była znów taka najgorsza. Wiał przyjemny, ciepławy wietrzyk, no i prawie wysuszyła się ulica, mokre plamy pozostały tylko w niewielu miejscach.
A stałyśmy przed pięknie rzeźbioną, czarną, żelazna bramą. Jej zawiasy zostały przyczepione do jasnych murków, małych kolumienek, zrobionych z kamieni w piaskowym kolorze. Spod umieszczonej obok furtki biegła szara ścieżka usypana z drobnych, szarych kamyków. Wychodziła ona także na dopuszczalną odległość przed ogrodzeniem, tak że goście od razu wiedzieli, że są na jej terenie. Droga wyglądała na długą i jej finalnym punktem były schody wejściowe do domu, ale pośrodku stała jeszcze marmurowa fontanna, która w tej chwili nie filtrowała wody (stała ona w okalającym ją baseniku). Majaczący w oddali budynek również miał kolor piasku, tu i ówdzie poprzecieranym na kremowy, i prezentował się jak willa. Żywiłam tylko nadzieję, że to nie kolejna książka, którą jedynym pozytywem jest ładna okładka.
Cała posiadłość umiejscowiona została na skraju lasu, rzeczywiście kawałek od siedzib ludzkich ― wokół nie było innych domów, ale stał chodnik i asfaltowa droga, nie mogło więc być to kompletne odludzie. Zielone otoczenie bardzo mi pasowało do trawiastego ogródka (przecież kamyczki nie pokrywały całej przestrzeni przed siedzibą, tworzyły tylko ścieżkę), bo dała dziwny spokój i odpoczynek dla oka. Cieszyłam się więc tymczasowo.
Ścieżką prosto aż do drzwi ― oznajmił ponuro kierowca, przerywając gwałtownie naszą chwilę zachwytu.
Podziękowałyśmy mu za podwiezienie, poświęcony czas i tak dalej, ale on zdawał się nas ignorować, wszedł do samochodu, zatrzaskując głośno drzwiczki, odpalił silnik i odjechał. W zasadzie trochę było szkoda, bo obie musiałyśmy samodzielnie donieść dwie ciężkie walizy z ubraniami, kosmetykami, etcetera, a dom sprawiał wrażenie jeszcze pustego, toteż nawet nie przeszło nam przez myśl, żeby otrzymać z niego pomoc.
Idąc kamykową dróżką, rozglądałyśmy się żywo dookoła.
Pięknie tutaj ― stwierdziła Ewelina, podobnie jak ja ucieszona bliskim kontaktem z roślinnością dziką (poniekąd, bo przecież lasu się nie hoduje; można go zasadzić i sobie rośnie, ale na pewno nikt nie chodzi do niego codziennie podlewać młode drzewka).
Dobrze, że mamy tak blisko przyrodę ― stwierdziłam, wymijając fontannę, w której baseniku była lodowata (na pewno) i brudna woda, a na dnie zaschłe, żółto-brązowe liście. ― Mieszkam w sumie niedaleko parku leśnego (zimą jest tam cudownie!) i nie wyobrażam sobie, żebym mogła teraz przebywać w kompletnie opustoszałym miejscu.
Z bijącym sercem stanęłyśmy u drzwi, pokonawszy przedtem pięć szerokich schodków. Spojrzałyśmy po sobie i jednocześnie wyciągnęłyśmy rękę w kierunku złotej kołatki. Ostatecznie to ja dopuściłam ją do niej, a ona cicho zastukała.
Czekałyśmy chwilę na odzew, ale niczego takiego nie otrzymałyśmy.
Zapukaj głośniej ― poleciłam. ― Zrobiłaś to, jakbyś nie jadła śniadania.
Wykonała polecenie zgodnie z moimi słowami i prawie odskoczyła od wejścia, jakby to miało ją zaraz poparzyć. Mimo intensywnego wsłuchania się w odgłosy od wewnątrz, nie usłyszałyśmy nic. Zupełnie, jakbyśmy przyjechały do starej, opuszczonej rudery, którą jedna z nas niespodziewanie odziedziczyła w spadku po ciotce z Australii. Bo ciotki z Australii są przeważnie takie szalone.
Może jesteśmy pierwsze? ― spytała, kiedy i ta próba się nie powiodła.
A nie ma tutaj nigdzie dzwonka? ― Zaczęłam się przypatrywać obszarom wokół framugi, ale niczego nie znalazłam.
Wycofałam się kawałek do tyłu, schodząc z powrotem na ścieżkę, a wychodząc spod daszku, jaki tworzyła podłoga balkonu zawieszonego tuż nad głową. Rozejrzałam się, wspiąwszy przedtem na palce, czy nikogo nie widać w oknach na piętrze (może wszyscy byli na górze?), ale dom okazał się być naprawdę pusty.
Skoro tak ― powiedziała Ewelajn, kiedy podzieliłam się z nią moimi spostrzeżeniami ― to skąd my weźmiemy klucz? Wątpię, żeby było otwarte. Zostawić taką chatę podaną jak na tacy bez żadnego stróża to dość głupi pomysł, na pewno jest jakiś haczyk…
Trochę się zniecierpliwiłam.
A sram na to ― oświadczyłam. ― Wchodzimy na trzy… czte-RY!
Jednocześnie nacisnęłyśmy klamkę i, o dziwo, drzwi ruszyły. System kliknął i… jakież było nasze zaskoczenie, kiedy ujrzałyśmy wszystko w nieładzie! Najlepiej w ogóle zacząć od opisu tego, co zobaczyłyśmy, czyli wnętrza.
Weszłyśmy do dość wąskiego holu, a przed nami roztoczył się widok na jasno urządzony, stylowy, nowoczesny salonu z profesjonalnym kinem domowym. Za nim dojrzałyśmy otwartą, ciemnobrązową, klimatyczną jadalnię. Po lewo stały oszklone, przesuwne drzwi do drugiego, kremowego salonu wypoczynkowego z przeszklonym wyjściem na ogród na tyłach domu, oraz schody wiodące na piętro wyżej. Nad nami nie było sufitu, tylko wielki kwadrat, pozwalający mieszkańcom piętra na wygodne obserwowanie parteru.
Na białych kanapach w pierwszym salonie siedziały grupy rozgadanych i roześmianych ludzi, jedna spośród nich się tylko wyróżniała ― nie chodzi o to, że była ciemnoskóra, ale dlatego, że nie wyglądała jak przyjezdna. Inni nie mieli makijażu ani specjalnie dobrze dobranych ubrań ― rozmowy rekompensowały zmęczenie, które i tak było wyraźne na ich twarzach. Osoba ta początkowo zdawała się nas nie zauważać, ale przypadkiem podniosła głowę, opowiadając coś z entuzjazmem i natychmiast żywo się nami zainteresowała. Pobiegła w naszym kierunku, jej rozmówca zaczął się nam przyglądać.
Hej, jestem Konnie Huq, prezenterka Xtra Factora, a wy to… ― Zmarszczyła czoło, usiłując coś przywołać w pamięci. ― Moment, dajcie mi pomyśleć… O! Już wiem! Restless, czy tak? Jedyny kobiecy duet.
Tak jakby ― odparłam z cichym śmiechem, bardziej przypominającym westchnienie. Czułam się nieswojo. ― Karolina Borejko. ― Podałam jej rękę, a ona ją uścisnęła.
Ewelina Kubiak. ― Moja koleżanka uczyniła to samo.
O mój Boże, jakie nazwiska… Jesteście z Polski, tak?
Potwierdziłyśmy.
I jak sobie radzicie z angielskim? Jak wam się tu w ogóle podoba? Albo nie, czekajcie, opowiecie mi to później, wieczorem, jak będzie telewizja. Nagramy wywiad dla Xtra Factora! ― świergoliła uradowana. ― A tymczasem… ― Sięgnęłam ręką do tylnej kieszeni swoich jasnych spodni-rurek, po czym wyjęła z niej… kluczyk z brelokiem o napisie RESTLESS. To chyba był zdecydowanie najprzyjemniejszy widok tego dnia. Ewelina aż obnażyła z uciechy swoje kły. ― Wasz pokój jest na piętrze, numer sześć. Stawcie się o drugiej w jadalni, będzie obiad.
A co na ten obiad? ― spytałam, mimowolnie podnosząc część górnej wargi w geście zdegustowania.
Ewelajn aż wybuchnęła tym swoim charakterystycznym śmiechem.
Befsztyk po tatarsku ― odparła zadowolona z siebie.
Aha, dzięki ― powiedziałam, uśmiechając się promiennie, po czym odeszłam.
Kiedy się odwróciłyśmy w stronę korytarzyka, mruknęłam do K.:
Czyli dziś raczej głodówka.
Zachichotała.
Wspięłyśmy się schodami na górę. Tam ujrzałyśmy w zasadzie kolejny korytarz, ale z jedną ścianą otwartą, to jest ― zamiast jednej ściany miał balustradę. Dawało to widok na jadalnię, a jednocześnie salon, w którym toczyło się główne życie towarzyskie. W drodze do pokoju mijałyśmy kolejne wejścia do jaskiń troglodytów z pięknymi, kolorowymi kartkami z logiem programu i nazwą właściciela pomieszczenia.
One Direction ― wyczytałam, przechodząc obok numeru pięć.
Którzy to? ― spytała Ewelajna, marszcząc brwi.
Nie wiem, ale brzmi, jakby nie znali drogowskazów.
Roześmiała się, po czym włożyła klucz do zamka. Coś dwukrotnie szczęknęło po manewrach kierunkowych i drzwi się uchyliły, ukazując podwoje naszego przyszłego królestwa.
Nie mogłyśmy narzekać ― widywałyśmy gorsze pomieszczenia w swoim życiu. Otaczał nas wokół kolor lekko beżowy przełamany na kremowy. Posiadałyśmy dwa okna ― jedno po prawej, drugie naprzeciwko wejścia. Pod tym pierwszym stało łóżko, kolejne położone było równolegle do niego, a więc blisko sąsiadów. Podłoga wyłożona została jasnymi, przyjemnymi dla oka panelami, imitującymi wzór prawdziwego drewna. Po mojej prawicy znajdowała się wnęka, pośrodku niej białe drzwi ― zgadywałam, że do łazienki. Między naszymi wozami nic nie było, ale każda miała swój stolik nocny z lampką o karmelowym abażurze. Po lewo stała obszerna, dębowa szafa, obok niej komoda z sześcioma szufladami. Oba te meble zakrywało skrzydło drzwiowe po otwarciu. Za nogami łóżka pod oknem był szary fotel, a za rogiem wnęki (niedaleko jedynego siedziska) najprostszy, choć wysoki regał, na którym widniało kilka książek, biały, ceramiczny wazonik i jakiś stary budzik. Pokój miał ładny, pomarańczowy zapach (Pewnie odświeżacz powietrza, pomyślałam), nigdzie też nie dostrzegłam plamy, kreski na ścianie ani kurzu. Podobała mi się nasza nowa sypialnia.
Zrobiłyśmy krok do przodu, rozglądając się żywo. Z miny koleżanki wywnioskowałam, że również była zadowolona z zastanego stanu rzeczy. Gdy postrzegła drzwi we wnęce, spytała:
A tam co?
Kibel ― odparłam, jakbym to wiedziała z racji mieszkania tu od co najmniej dwóch tygodni.
Podeszła więc, nacisnęła klamkę i odsunęła się, ciągnąc skrzydło do siebie.
O dziwo, łazienka była o wiele lepiej urządzona od reszty ― ściany i podłogę pokrywały łososiowe kafelki z mglistym wzorem. W kącie stała biała rogowa kabina prysznicowa ze szklanymi drzwiczkami, niedaleko porcelanowa ubikacja, naprzeciwko umywalka wbudowana w szafkę, a nad nią lusterko-półka. Wszystkie sprzęty miały kolor prysznica. Pomieszczenie należało do przestronnych, dawało wrażenie nawet większego od sypialni.
Wróciłyśmy do niej po oględzinach, stając pomiędzy łóżkami.
To co teraz? ― spytała Ewelina, odruchowo zaczynając dotykać swojej szyi.
Rozpakowywanko! ― westchnęłam, podnosząc jedną ze swoich toreb podróżnych za pasek do góry.
Oczy Ewelajn urosły wielkie jak spodki z filiżanek. Macała się coraz intensywniej, potem włożyła ręce do kieszeni, przebierając w nich dziko, potrząsnęła swoją bluzką (tak, tą hiszpańską z londyńskiego H&M), rozglądnęła się po podłodze, po czym oznajmiła trochę przerażona:
Zgubiłam łańcuszek! A miałam go jeszcze na schodach!
Padłyśmy więc na kolana, zaczynając przeszukiwać dokładnie pusty wciąż połowicznie pokój. Zaglądałyśmy we wszystkie szpary, wąskie szczeliny i trudno dostępne miejsca, ale to wciąż było za mało, bo poszukiwania spełzały na niczym. W końcu wpadłam na pomysł, żeby wyjść na korytarz i tam spróbować, ale okazało się to dość trudnym zadaniem, bo na zewnątrz, pośrodku lakierowanego drewna, leżał długi, wąski i gruby dywan. Usiłowałyśmy więc coś znaleźć, zamaszyście sunąc dłońmi po materiale (czy czymkolwiek, co pokrywa takie kurzorodne ozdoby) i zdając się na zmysł dotyku, nie tylko wzroku, ale tymczasowo szło nam żałośnie, co najmniej żałośnie. Nic, mimo upływu porządnego kwadransa.
W pewnym momencie, kiedy obmacywałam namiętnie kolejne metry materiału, zauważyłam przeszkodę na swojej prostej drodze. Przeszkodą tą była wyrosła jak spod ziemi (nagle i niespodziewanie) para butów marki Nike, sportowych, białych z kolorowymi łatkami. Początkowo zaskoczone, po chwili podniosłyśmy głowy. Zobaczyłyśmy młodziutką twarz chłopaka, który nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat, z uśmiechem przyklejonym doń i niedużym (jak mniemałyśmy) wzrostem. Czuprynę miał blond, ale… chyba farbowaną.
Pokojówki? ― spytał.
Spojrzałyśmy po sobie i… wybuchnęłyśmy gromkim śmiechem. Gość wyglądał na zmieszanego, podrapał się po głowie i odezwał nieśmiało:
Powiedziałem coś nie tak?
Wydawało mi się, że nawet się zaróżowił…
My to skwitowałyśmy tak przerażającym rechotem, że aż nas same on jeszcze bardziej rozbawił, choć w gruncie rzeczy mogłyśmy wyjść na trochę stuknięte. Ale kto by się tam przejmował! Najważniejsze, że umiałyśmy wyliczyć deltę. Bo jak się nie zna delty, to koniec kariery, niestety. A tak w ogóle, to o czym była mowa?
Nie, tylko… ― Starałam się ze wszystkich sił opanować śmiech, ale kiepsko mi szło, ledwo potrafiłam złapać oddech. ― Tylko że my mieszkamy… HAHAHAHAHAHAHAHAHAHAAHA! …w pokoju obok…
Mimo naszego odmiennego humoru, zmarszczył brwi, gładząc palcami brodę, przyjrzał się Ewelinie, po czym spytał olśniony:
Heeeej, czy my się już nie spotkaliśmy?
Ewelajn, która już przyszła do siebie, odparła:
Nie wiem, bardzo możliwe.
Aczkolwiek byłoby lepiej, gdybyś nam pomógł szukać łańcuszka niż udawał Sokratesa ― wtrąciłam się, ale jego twarz już wyrażała coś zgoła innego.
Teraz jemu oczy się powiększyły, wydał mi się przerażony, wymierzył palcem w koleżankę, po czym oznajmił z intonacją Archimedesa:
To ty mnie walnęłaś torebką, teraz pamiętam! ― Wyszczerzył kły i… zaczął się śmiać.
W obliczu wydarzenia sprzed chwili, najpierw dołączyła do niego ona, a później ja. Kucnął obok nas i muszę przyznać, że z bliska wyglądał rozkosznie, jak mały, niewinny chłopczyk, wprost taki był urodziwy. Może zęby miał z lekka krzywe, ale gdyby je wyciąć, to naprawdę uroczy.
Ej, chłopaki, tu jest ta od torby!
Ewelina natychmiast się wystraszyła, jakby chciała powiedzieć: Nie, błagam, zwijajmy się stąd! Ale kiedy nasz nowy kolega odchylił się do tyłu, by spojrzeć w głąb pokoju, okazało się, że jest pusty.
Ach, ich nie ma, no przecież. ― Plasnął się z otwartej dłoni w czoło. ― Ech, cały ja! Jestem Niall. ― Podał swoją prawicę najpierw Ewelajnie. Dlaczego mi się wydawało, że dziwnie na nią patrzył? Nie jadła Nutelli, nie mogła więc być upaprana. A może umie czytać w myślach i właśnie dowiaduje się z nich czegoś ciekawego? Otrząsnęłam się w duchu. Borejko, skończ myśleć, błagam.
E-Eveline ― wydukała, jak zahipnotyzowana ściskając jego dłoń.
Ewelina ― poprawiłam ją z naciskiem. ― Karolina, prosimy nie zmieniać nam imion. ― Samodzielnie wystawiłam rękę, którą po chwili złapano.
Nie jesteście z Anglii, prawda? ― zapytał, patrząc to na mnie, to na Kubiak. ― Nie macie żadnego znanego angielskiego akcentu, nawet wasze imiona nie brzmią znajomo.
Przytaknęła.
Jesteśmy Polkami ― odpowiedziała. ― Nazywamy się Restless.
Znów się pomarszczył na czole, zamyślił głęboko, ale zaraz się wzdrygnął, jakby chcąc oddalić od siebie własne przemyślenia.
To czego szukacie? ― zagadnął z innej beczki, znowu się uśmiechając. ― Pomogę wam, jak tylko będę…
NIALL!
Niall zerwał się na równe nogi i spojrzał przez wielki kwadrat na parter. Przez balustradę widziałam tylko czarną czuprynę.
Złaź na dół, musimy obgadać nasz kawałek na zewnątrz, bo się fajnie zrobiło.
Później pogadamy ― zwrócił się do nas cicho, posłał nam (czytaj: Ewelajn) oczko i zbiegł na dół. ― Biegnę, Harry! ― zawołał śpiewnie na odchodnym.
Spojrzałyśmy na siebie z niemałym zaskoczeniem wymalowanym na facjatach i to był nasz kompletny komentarz do całego zajścia. Przyszedł, namącił i poszedł. Jak każdy facet.
Popatrzyłam na moment w prawo. Coś przy framudze Jego drzwi błyszczało i nie wyglądało to na zwykły, srebrny papierek po różowej Orbitce. Nie, to wyglądało na zbyt kunsztowny srebrny papierek po Orbitce. Dźgnęłam Ewelajn łokciem, a ona wyrwała się z letargu i zwróciła oczy w kierunku, który wskazywała moja dłoń.
Czy na twoim łańcuszku była figura: Serce wpisane w wypełnione koło?
Wyszczerzyła się i sięgnęła (jako że była bliżej pokoju Nialla) po swoją zgubę. Już po chwili ją zakładała.
Zapadła między nami cisza; tylko z dołu słychać było hałasy z kuchni i szczęk sztućców i talerzy. Ewelina w tym czasie ściągnęła brwi, drążąc jakieś trudne korytarze w myślach.
Ej, co to za Harry? ― zapytała wreszcie, nie znalazłszy najwyraźniej odpowiedzi na gnębiące ją pytanie.
Nie wiem, człowiek chyba. Harry, czy jakiś inny Lord Voldemort ― odmruknęłam, wstając z klęczek.
Ewelajna poszła za moim przykładem, a zaraz potem razem ze mną rozkładała rzeczy w szafach.

* * *

Wylegując się w swoich nowych wyrach, dyskutowałyśmy o tym, że dzisiejsza noc na pewno będzie niezwykła. Tak przeczuwała Ewelina. Ja tam się nie bawię w japońskie wróżki, więc nie mogłam jej poprzeć ani też się sprzeciwić.
Zerknęłam na zegarek w komórce.
Musimy schodzić na obiad. Łyso byłoby się spóźnić już pierwszego dnia.
Kubiak, bawiąca się końcówką wydzielonego pasma włosów, uśmiechnięta jak prosię w deszcz, wypaliła jak z procy:
Miał ładne oczy.
Popatrzyłam na nią jak na wariatkę. Nie słysząc dłuższy czas odpowiedzi, odwróciła głowę w moją stronę. Mina: Are you fucking kidding me?! chyba powiedziała jej absolutnie wszystko.
Wstałam z legowiska, kierując swoje kroki do drzwi. Przy nich zatrzymałam się jeszcze na chwilę, po czym oznajmiłam przez ramię:
Jak przyjdziemy jako ostatnie, to zamieniamy się łóżkami. ― Bo ja chciałam to pod oknem.
Zerwała się na równe nogi i już pędziłyśmy schodami na dół.
Niestety (bądź na szczęście), okazało się, że miałam rację i byłyśmy jedynym brakującym kawałkiem w całej układance. Stół był długi, choć pomieszczenie małe, i siedzieli przy nim ludzie każdej chyba narodowości i rasy. Mówili szybko i po angielsku, ja, ku swojej nieucieszenie, niewiele z tej ich gadki pojmowałam. Przyjrzałam się każdemu pod pretekstem szukania dwóch wolnych miejsc. Kto nas spostrzegł, wstrzymywał na chwilę rozmowę, uśmiechał się i wracając do poprzedniego zajęcia, przyglądał się nam kątem oka. Czy my miałyśmy na sobie uwalone ogrodniczki, że jakoś się wyróżniałyśmy? Ja tam nie chodzę w takich specyfikach.
Nagle napotkałam na oczy zagadanej na dobre Konnie Huq, która, wyszczerzywszy zęby, pomachała nam, ściągając przy tym uwagę kilku osób, które nie zdołały nas jeszcze zobaczyć, i poklepała dwa krzesła obok siebie. Co za ulga, że ktoś o nas pomyślał! Idąc w jej kierunku zrobiłam ostatni rzut oka na całe towarzystwo stołowe i kilka sekund potem zaczęłam trzepać z mocą Ewelinę po ramieniu.
Patrz, kto siedzi na drugim końcu stołu! ― szepnęłam gorączkowo.
Spojrzała w tę stronę i sama się przeraziła.
Chłopak Spod Okna i Niall byli w jednej ekipie! Rozjaśniło mi się wreszcie w tej pustej czaszce. Dlaczego od razu nie skojarzyłam faktów? Przecież siedział z nimi w samolocie… albo to nie byli oni? Nie, to byli oni. Oni wszyscy. Pięć chodzących przyszłych bożyszczy nastolatek.
Nasz nowy kolega w ogóle nie zwrócił na nas uwagi. A może to i dobrze? Kto wie, czy nie chciałby nas zapoznać ze swoimi koleżkami… Brr, poznawanie chłopaków ― syf, kiła i mogiła. Najczęściej zdobywanie znajomych przychodzi mi dość ciężko, to jest ― powoduje u mnie wiele stresu, wskutek czego podaję lodowatą dłoń, plotę głupstwa i, co najgorsze, odbija mi palma. Zachowuję się jak przeciętny pajac, opowiadam suchary i ludzie wyrabiają sobie opinię Karoliny Borejki wariatki. Do mnie trzeba się przekonać, a nie oceniać po jednym spotkaniu. Tak przynajmniej stwierdziła moja kumpela. Na pierwszy rzut oka wydajesz się albo nudziarą, albo szurniętą ― człowiek dopiero po tygodniu przebywania z tobą na okrągło jest w stanie zobaczyć całą ciebie. Dalej już z górki ― mówiła. Dlatego wolałam ograniczyć wyrabianie nowych kontaktów do potrzebnego i absolutnego minimum. Poznawać zresztą musiałam bardzo rzadko, ale i tak…
Popchnęłam Ewelajn do przodu (bo z wrażenia się zatrzymałyśmy), sama nie mogąc oderwać wzroku od drugiego końca stołu. Zajęłyśmy miejsca przy Konnie, która od razu zaczęła nas atakować gradem pytań. Zrobiła się burza, wskutek której utonęłyśmy w morzu gradowych kulek.
Jak więc oceniacie swoje szanse w programie?
Nie było mi na rękę odpowiadanie na to pytanie, bo odpowiedź na pewno nie pasowała do komercyjnej formuły programu. Zgodnie z jej zasadami, powinnam wyrazić swoją głęboką nadzieję na wygraną i wiarę w samą siebie, gdy tymczasem miałam ochotę im wrzasnąć, jak bardzo boję się live'u, jak nisko wyceniałam swój talent i jak często dostawałam sraczki na wieść o poznawaniu wciąż nowych, sławnych, bogatych, pięknych i SZCZUPŁYCH ludzi. Dramat!
Udałam zainteresowanie frytką. Tak, była inspirująca. Taka karbowana, nieregularna, idealnie wysmażona na oleju, tłusta i posolona. Jej fałdy przywodziły na myśl romantyczną burzę namiętności, sinusoidę emocji. Wiem, umiem hiperbolizować.
Ewelina odchrząknęła, przełknąwszy kęs kurczaka, po czym odparła tonem formalisty:
Czekamy na rozwój sytuacji. Póki co, nie chcemy się oceniać, za wcześnie na to.
Konnie najwyraźniej nie spodziewała się tak dyplomatycznej wypowiedzi, bo znów zapytała, tym razem zmieszana:
A jeśli odpadniecie po pierwszym odcinku na żywo?
Zmęczona jej wywiadem na temat X-Factora, z nadzieją na zmianę tematu, odparłam nieco zniecierpliwiona:
To ja się popłaczę, pasuje ci?
Zrobiła jeszcze bardziej skonsternowaną minę, posłała jakiś niemrawy uśmiech i mruknęła:
Co robicie w swoim wolnym czasie?
Wywróciłam w duchu oczami, mając dziką ochotę zdzielić ją swoim półpełnym talerzem w twarz. Była to dość kusząca propozycja, bo pozbyłabym się z lekka natrętnej persony przynajmniej na pół godziny (aż do sprania ręcznego plam z bluzki), ale ryzyko okazało się większe ― istniała możliwość perfidnego kłamstwa ze strony producentów na naszą niekorzyść w sprawie liczenia głosów.
Ewelajn opowiedziała coś o swoim zamiłowaniu do siatkówki, dodała, że ja też ją w sumie lubię, i odpowiedziała za mnie, co było mi bardzo na rękę.
Naszą pogawędkę przerwał śmiech reszty na widok sytuacji na drugim końcu stołu. Chłopak Spod Okna i jego nowa ekipa zrobili małą wojenkę na jedzenie, w związku z czym było strzelanie groszkiem i marchewką, a nawet kawałkami mięsa. Tu i tam walały się frytki. Najzabawniejsza była jednak musztarda na czarnych lokach jednego z nich ― wyglądał jak stroik świąteczny z dziwacznymi lampkami.
Robbie, masz to?! ― spytała znów wyszczerzona Huq.
Dziwne, dopiero wtedy zauważyłam obecność kamer, jakbym była do nich przyzwyczajona, a towarzyszyły mi zaledwie kilka razy w życiu (i chciałoby się dodać: and never ever, ale marzenie, marzenie).
Uśmiechnęłyśmy się zaledwie z Ewelajną. Ach, ten brytyjski humor! Suchar ściele się gęsto.
Po skończonej kolacji dostaliśmy wszyscy ścisłe instrukcje od Konnie, co do wyglądu jutrzejszego, jak i kolejnych kilku dni. No cóż, odniosłam wrażenie, że otrzymaliśmy przeciętny grafik królowej angielskiej, jeszcze tylko brakowało lekcji etykiety, stylu, treningu i wymowy ― i mogłabym się bez konsekwencji rzucić pod pociąg. O ósmej śniadanie, o dziewiątej wyjazd na zajęcia wokalne, o dwunastej obiad, godzina wolnego (czyli do wpół do drugiej), następnie zajęcia z trenerem emisji głosu, ewentualne indywidualne zajęcia dodatkowe, rozmowa z Konnie, kolacja i sen. Dzień kończył się z wybiciem godziny dwudziestej drugiej, ale nie było wyznaczonej ciszy nocnej, choć Huq prosiła szczególnie młodszych uczestników (spojrzała w kierunku sławetnej Ekypy) o kulturalne zachowanie w nocy. Całe szczęście, że gdziekolwiek wcisnęli nam dowolność w czynnościach, choć my z Eweliną nie zamierzałyśmy brać dodatkowych lekcji, więc teoretycznie regularne lenistwo czekało na nas w większych ilościach.
Po powrocie do pokoju (łóżko pod oknem było moje, yeah!) okazało się, że zrobiło się już naprawdę ciemno na zewnątrz, więc, jako że pierwsza zjawiłam się w sypialni, podbiegłam zapalić lampkę na stoliku nocnym. Przytulnie bywało tu wieczorami.
Jestem strasznie ciekawa jutra ― powiedziała bardzo uradowana, usiadłszy na swoim wyrku.
Mam wrażenie, że to przez naszego nowego kolegę…
Nie, no co ty! ― Stuknęła się palcem po czole, jakbym opowiedziała kompletną bzdurę, kiedy ja jedynie zauważyłam bezsprzeczny fakt. ― Chodzi mi o spotkanie z naszym wokalnym opiekunem, zajęcia…
Tobie chodzi o to, co będzie się działo jutro z tymi tam za ścianą i proszę mi tutaj nie próbować nawet mydlić oczu! ― stwierdziłam pewna siebie, poprawiając poduszkę.
W odpowiedzi dostałam jej własną po twarzy.
Jako pierwsza dorwałam łazienkę, w której starałam się uwijać, jak tylko mogłam. Tradycyjnym rytuałem podchodziłam z wielką ostrożnością do nowych sprzętów. Aklimatyzacja w nowym miejscu zwykle zajmuje mi około trzech dni, nic więc dziwnego, że dotykałam prysznica, jakby miał mnie zaraz zjeść. Wodę też badałam powoli, stopniowo upewniając się, co do jej temperatury. Nie zmienia to faktu, że po wieczornej toalecie czułam się lepiej, byłam odświeżona, czysta, pachnąca. Każda komórka mojej skóry zdawała się tym upajać.
Po wyjściu postanowiłam poczytać coś ambitnego, na przykład Granicę. I właśnie przegrzebując torbę przypomniało mi się, że nie ma nam kto lekcji przesyłać i wpadłam na pewien pomysł. Pozostała tylko kwestia załatwienia internetu (nieopacznie spakowałam laptopa, Franię, znaczy się; cały pobyt u Zuzi jej szukałam, a przykrywał ją płaszcz przeciwdeszczowy, który bez mojej wiedzy władowała mi mama). Zagłębiłam się na dobre w lekturze, kiedy ponad szum wody wybił się czyjś śmiech. Zaintrygowana, oderwałam się od książki, nasłuchując dalej, ale nic się nie działo. Stwierdziłam, że ktoś przechodził korytarzem i się zaśmiał. Miałam jednak wrażenie, że coś się dzieje.
Później długo nie potrafiłyśmy z Eweliną zasnąć, więc robiłyśmy to, co zwykle w takich chwilach ― gadałyśmy. Myślę, że główną przyczyną naszej tymczasowej bezsenności były silne emocje, związane ze zmianą miejsca zamieszkania, i to w obcym kraju! Rozmowa mogła się więc okazać zbawienna i chyba taką była…
Pomyśl, będziemy miały swoje pięć minut w Wielkiej Brytanii! ― westchnęła.
Taa, w Polsce pewnie zapomnieliby o nas po pierwszym występie ― mruknęłam, zbyt dobrze znając realia rodzimego show-biznesu.
Zapadło milczenie, ale takie zupełnie niekrępujące, jak między zamyślonymi bratnimi duszami.
Zero matmy z Ż. ― Wyszczerzyłam do niej nagle kły.
Piątka!
Przybiłyśmy dłonie w przestrzeni między łóżkami, w których leżałyśmy od przeszło godziny.
A właśnie ― przypomniałam sobie ― musimy napisać do Agi B. w sprawie lekcji.
Przytaknęła głową.
Bez tego możemy zginąć ― dodała.
Ale ten kierowca był naprawdę gburowaty, miał minę, jakby…
Pogawędka znudziła nas koło dwunastej, więc powiedziałyśmy sobie dobranoc i usiłowałyśmy zapaść w sen dla dobra dnia jutrzejszego. Nie wiem, jak w Eweliny, ale w moim przypadku graniczyło to z cudem, bo myśli mi się rozbiegały, a starając się jedną chociaż złapać za nogę, za bardzo się skupiałam, wskutek czego nadal miałam oczy szeroko otwarte, nadaremno próbując przeczesać wzrokiem mrok.
Nie kontrolowałam upływu czasu, ale przypuszczałam, że dochodziła druga, kiedy zaczęło mnie dopadać zmęczenie. W ciemności wyłapałam, jak klatka piersiowa koleżanki podnosi się i opada rytmicznie, spokojnie i miarowo. Pewnie odpłynęła z półtorej godziny temu, pomyślałam zła na siebie. Jak przez mgłę pamiętam jakiś śmiech, dziwne odgłosy i hałasy, tak głęboko zapadałam się w tę przyjemną, kołderkową otchłań.
I nagle, zupełnie niespodziewanie i jak Filip z konopi, rozległ się w naszej sypialni donośny huk, jakby ostrzeliwano nas z armaty, nadszedł więc koniec snu. Koniec tych słodkich dwóch minut błogości.
*Radzę dobrze zapamiętać ten sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz