Parę
razy prześlizgnęłam oczami po tekście, ale kompletnie nie
rozumiałam jego sensu, nie docierały do mnie słowa. To trochę
tak, jak się pozoruje przed rodzicami naukę, w rzeczywistości
pinkoląc na Fejsie.
Dobra,
postanowiłam się ostatecznie skupić i przeczytać ten śmieszny
zlepek wyrazów, a poziom mojego wczytania był wprost proporcjonalny
do wzrostu wielkości moich gałek ocznych. W efekcie t y l e
brakowało, żebym ich musiała szukać na podłodze.
Okej,
koloryzuję, ale naprawdę się zszokowałam!
― Co
takiego?! ― wyrwało mi się. ― Przecież to jest jakaś
PARANOJA, czy naszym mamom zabrakło języków w gębach?!
― Cśśśśś!
― uciszała mnie Ewelajna, kładąc palec na ustach. ― Nie
wrzeszcz, nie wszyscy muszą wiedzieć, że mamy problem!
― I
tak nie rozumieją ― mruknęłam na swoje usprawiedliwienie,
zakładając ręce na piersiach (dwóch dużych).
A
zapowiadał się taki miły lot! Niespełna cztery godziny, czyli
kimanko, baton i jakiś sok, ewentualnie książka do tego, ale teraz
to będzie stres, panika i histeria, serwowana z obgryzionymi
paznokciami i nerwowym spijaniem wody. Tak, marzyłam o tym od dawien
dawna. (Nawet się mnie archaizmy z tego powodu trzymają).
― W
tej sytuacji musimy jak najprędzej poinformować rodziny ― dodała,
widząc moją minę.
Wiedziała,
że mi to nie w smak, ale trudno było się z tym nie zgodzić. W
końcu uważają nas za zaginione, HELOŁ!
Bo
to wszystko wyglądało tak, że ludzie z klasy (a także, jak
zauważyłyśmy, i szkoły), po naszym przedłużonym pobycie w
Anglii i braku jakiejkolwiek odpowiedzi ze strony rodziców,
pomyśleli, że coś nam się stało i ogłosili na Fejsbóku wielkie
poszukiwania Eweliny Kubiak i Karoliny Borejko. Momentami się
zastanawiam, czy na pewno nie pomyliłam klasy artystycznej
z autystyczną.
Pomarszczyłam
jeszcze chwilę czoło nad reakcją matki i coś mi się
przypomniało.
― Przecież
one nie miały wyjścia ― oznajmiłam. ― Moja mama na bank nie
chciała narobić
sobie wstydu
moim występem, a twojej kazałaś milczeć, pamiętasz? Takie są
reguły programu.
Mina
Eweliny poniekąd wyrażała aprobatę.
― Ale
i tak wypada zadzwonić. To nie byle co, no i trzeba podesłać jakąś
oficjalną informację.
Ja
postanowiłam popsuć sobie dzień dopiero po przylocie do Londynu,
więc nie zadzwoniłam do szacownej pani Anny Borejki, co
niewątpliwie mogłam zrobić, bo stewardessa oświadczyła, że
odlot będzie za piętnaście minut, więc potrzeba trybu offline w
telefonie jeszcze nie miała racji bytu.
Czasami
było mi bardzo źle z moją rodziną, innym razem nie zamieniłabym
jej na nic w świecie. Musiałam żyć według ściśle określonych
zasad mojej rodzicielki, dostosowywać się do nich w każdej chwili
życia. I mimo że ich przestrzegałam, nie otrzymywałam za to nic,
prócz dziecinnego traktowania. Jakbym miała gąbkę zamiast mózgu
albo była imprezowiczką numer jeden w mieście. Wcale bym im się
nie dziwiła, gdybym chlała na potęgę, paliła jak smok i
zaliczała pięciu chłopaków dziennie, ale ja byłam papierosową i
alkoholową abstynentką, nie mówiąc już o seksie, do którego
miałam chrześcijańskie (więcej, znikome wręcz) podejście.
Niestety, do mojej ukochanej mamusi to nie docierało. O ojcu aż
szkoda wspominać, bo miałam z nim na pieńku od kilku miesięcy,
odkąd ubzdurał sobie (a może wcale nie?), że jest potworną
egoistką, myślę tylko o sobie i wszystkich mam gdzieś. Odezwał
się ten, którego nie obchodzi nic, woli iść się napić niż
pomyśleć, że potem będziemy musiały oglądać go w spazmach.
Westchnęłam,
zaciskając palce na nasadzie nosa.
W
pewnym momencie przyszła jednak stewardessa z informacją, że
należy wyłączyć telefony komórkowe i inne tego typu sprzęty, i
zapiąć pasy, bo startujemy. Po jej odejściu, w drugiej kolumnie
siedzeń dało się słyszeć wybuch śmiechu. Automatycznie
spojrzałam w tę stronę. Fotele były zgrupowane w trójki i to z
jednej takiej dochodził ten szalony rechot. Zajęta została przez
trzech chłopaków ― mogłam przypuszczać, że byli w moim wieku ―
ale śmiali się też siedzący przed nimi dwaj następni. Dziwne,
jednego szczególnie skądś kojarzyłam, ale pozostali też nie byli
mi obcy…
Oczy
miałam jak piłki palantowe. Czym prędzej szturchnęłam Ewelajn
łokciem.
― Czego
chcesz? ― jęknęła niezadowolona. ― Nie mogłabyś mnie po
ludzku klepnąć w ramię, czy coś?
― Gościu
Spod Okna ― szepnęłam gorączkowo, ignorując jej wypowiedź.
― Co?!
― No
spojrzyj do tyłu, ale dyskretnie.
Ewelina
wychyliła się nieznacznie z fotela, ale bardzo szybko wróciła na
miejsce, dając wrażenie wbitej w siedzenie, z miną równie
przerażoną, co moja.
― Co
on tutaj robi?! ― wyszeptała.
― Chyba
się dostał ― zauważyłam inteligentnie. Z miejsca poczułam się
mądrze.
― Ale
nie pamiętam, żeby stał z jakąś GRUPĄ!
― Może
go dołączyli?
Kubiak
prychnęła.
― Ta,
i ciekawe, jak się nazywają!
― Różowe
Kuce? Albo nie ― Latające Trampki!
Moja
koleżanka wybuchnęła śmiechem, zwracając ICH uwagę. Popatrzyli
przez chwilę na nas jak na kompletne dwie idiotki, po czym wrócili
do swojego zajęcia ― intensywnego nic-nie-robienia.
― Ale
mam dziwne wrażenie ― ciągnęłam ― że nie tylko jego znam.
Ewelajn
zaczęła się stukać po głowie, jakby w ten sposób chciała
znaleźć odpowiedź.
― Hmm,
ja też. Nie wiem, może nam za bardzo słońce przygrzało?
Wzruszyłam
ramionami, wkładając do uszu słuchawki. Potem odpłynęłam.
*
* *
― Tak,
mamo, NAPRAWDĘ ― zapewniłam po raz kolejny i (miałam nadzieję)
ostatni.
O
dziwo, moja szanowna rodzicielka nie wydarła się na mnie tym razem
za wiadomość, że wystąpię na żywo w BRYTYJSKIM X-FACTORZE
(wciąż nie mogłam tego pojąć). Westchnęła tylko ciężko,
pogodzona najwyraźniej z moją upartą wolą, i teraz musiałam ją
przekonywać, że nie kłamię, żeby dłużej zostać w Anglii.
― Doślij
mi ubrania jak najprędzej, bo w niedzielę wyjeżdżamy do Hyver
Hill.
― Dokąd?!
― To
miejscowość, w której stoi dom uczestników ― wyjaśniłam,
mając szczerą ochotę zatrzasnąć laptopa i pójść spać. Oczy
mi się kleiły, że widziałam wszystko w obrazie 6D (to taki
specjalny format, objawiający się po czterech godzinach snu i
dwudziestu biegania po całym kraju).
― Ach,
no dobrze, to postaram się wszystko załatwić do…
Ku
chwale Najwyższemu, mama nie wymagała ode mnie tłumaczeń
dokładnych ani też nie rzuciła swojego charakterystycznego,
niezbyt inteligentnego komentarza, więc obyło się bez zbędnych
słów, zamiast tego otrzymałam obietnicę dosłania reszty ubrań
jeszcze do końca tego tygodnia. Potem przez bite dwadzieścia minut
wyrażała głębokie niezadowolenie z powodu opuszczania szkoły,
zaległości, blablabla. Była to w ogóle kwestia do omówienia z
Eweliną, która w tym momencie brała prysznic.
W
miarę możliwości szybko zakończyłam rozmowę. Rozgoszczony na
dobre wieczór dał mi się we znaki, przyszło zmęczenie. Błagałam
w myślach, żeby Ewelajn się pospieszyła, bo łóżko wołało
mnie z piętra tak głośno, że chyba nawet w Radzionkowie słyszeli.
No dobra, może przesadziłam, ale w Londynie to na pewno. Ukochana
koleżanka na szczęście spełniła moje nieme błagania, więc nie
zasnęłam nad komputerem. Zmieniła mnie zresztą przy nim, ale
później i tak nie obyło się bez tradycyjnego klepania ozorami z
emocji. Bez tego żaden występ nie mógł się odbyć, nie zaliczał
się do udanych.
― Pomyśl
― powiedziała nagle, patrząc w sufit ― a jeśli Chłopak Spod
Okna też się dostał z tym swoim gangiem? Wyglądali na
szczęśliwych, kiedy wylatywaliśmy. Inaczej chyba by się chociaż
trochę załamali. Ten szatyn wyglądał na ambitnego. I to takiego
bardzo. Na takiego zawziętego na karierę wokalisty.
Zmarszczyłam
brwi.
― Szatyn?
Ewelajn, tam co drugi to był szatyn ― zauważyłam mądrze. (Bo ja
w ogóle taka mega inteligentna jestem).
Kubiak
wywróciła oczami.
― Ale
ten z prostymi włosami ― wyjaśniła. ― No wiesz, nie Gościu,
nie blondyn, nie brunet w lokach, nie Arab, tylko właśnie ten
jeszcze jeden.
Wydałam
z siebie odgłos olśnienia.
― Ach,
teeen! ― wykrzyknęłam radośnie.
Potem
zaczęła się wesoła paplanina o czymś zupełnie nie na temat, w
tym o dosłaniu ubrań, ale moje zastygłe zwoje mózgowe stopniowo
coś odmrażały. Zaczęłam trybić, choć niekompletnie. I szatyna
skądś kojarzyłam. Tak, na sto procent, tego byłam pewna jak
śmierci, ale w jakich okolicznościach udało mi się go spotkać ―
tego nie wie nikt.
Kolejny
tydzień płynął jakoś kulawo, nierównomiernie, a jednocześnie
wolno i ociężale. W momentach gry w Monopoly
albo Chińczyka
czas biegł niemiłosiernie prędko, w godzinach nudy ― był nie do
zniesienia. Chwilami chciało się wyć z rozpaczy, bezczynność
irytowała aż do tego stopnia. Żeby nie obijać się kompletnie,
sprzątałyśmy, gotowałyśmy, kosiłyśmy trawnik, wychodziłyśmy
do ogrodu na huśtawkę i przed dom na ławeczkę, znalazłyśmy już
numer na pierwszy występ live.
Popracowałyśmy nad przeponą i ogólnie głosami, zaczęłyśmy
intensywną współpracę nad samym utworem, ale wszystko po pewnym
czasie robiło się mętne, męczące, schematyczne i usypiające…
Pewnego
dnia, konkretnie w czwartek, siedziałyśmy sobie właśnie przed
wejściem, obserwując ciche, prawie opustoszałe ulice osiedla i
licząc, że nie spadnie zaraz wielka ulewa z nieba. Sklepienie
zwykłym trybem było szarawo-białe, bez wyrazu, ale nie mogłyśmy
narzekać na chłód, bo temperatura oscylowała w granicach
dwudziestu stopni, więc ubrane w letnie t-shirty, szorty i trampki,
paplałyśmy wesoło o czymkolwiek, byleby tylko paplać. Od czasu do
czasu przeszedł ktoś z zakupami, ale nie zwrócił na nas uwagi.
Zupełnie, jakbyśmy były zielonymi kameleonami, wtapiającymi się
idealnie w roślinną fasadę domu. Na ogół nic nas nie dziwiło,
ale… właśnie w momencie, w którym miałam rozwlekać swoją
tyradę na temat budowlanej warstwy fluidu na twarzach tutejszych
„dziewcząt”, Ewelina wlepiła wzrok w coś na ulicy, kompletnie
przestając mnie słuchać. Mądrze więc zamilkłam i spojrzałam w
tę samą stronę, co ona. Gdyby nie fakt, że już milczałam, w tym
momencie pewnie bym to zrobiła.
Po
drugiej stronie ogrodzenia stał ON.
ON,
znaczy Chłopak Spod Okna. Miał na sobie granatowe rurki, szary
płaszcz z paskiem do wiązania i czapkę w tym samym kolorze,
czerwone conversy (znów!) i wyglądał jak zatrzymany w ruchu. Po
upływie milisekund na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech, a mnie
oczy prawie wylazły z orbit. Odrzucił krótką, zaczesaną na lewy
bok grzywkę i odezwał się entuzjastycznym tonem:
― Hej,
ja was kojarzę!
W
zasadzie to trudno było nam się śmiać w tym momencie, toteż
poprzestałyśmy na minach totalnych idiotek. Tak po prostu czasem
łatwiej. Mimo wszystko postanowiłam coś zmienić i uniosłam
kąciki ust przesadnie wysoko i gwałtownie.
― S-serio?
― spytałam drżącym, lękliwym tonem, nie zmieniając mimiki. ―
S-skąd n-niby?
Ewelajn
dała mi sójkę w bok, aż musiałam chwilowo zacisnąć zęby.
― Przecież
byłyście na boot
campie, a
później w domu Simona… Lecieliśmy razem w samolocie… I któraś
z was się tak głośno zaśmiała… ― Zdawało się, że trochę
go przygasiłyśmy naszym brakiem emocji.
Nagle
jednak machnął lekceważąco ręką.
― Nieważne.
Jestem L… ― Roześmiał się i wychylił przez płot, wyciągając
dłoń, kiedy doszło nas głośno wołanie.
― Kotku,
tu jesteś!
Zamiast
uprzedniej radości, w jego oczach pojawił się strach, szybko
cofnął rękę i wybąkał zmieszany:
― Ja…
Na mnie już czas. Może uda nam się pogadać za tydzień! ―
rzucił na odchodnym (albo bardziej na odbiegnym).
I
tyle go widziałyśmy.
Pomijając
fakt, że całe zajście było krótkie i co najmniej dziwne,
zauważyłyśmy pewien schemat. Przypomniawszy sobie incydent z
trampkiem, spostrzegłyśmy, że i wtedy ktoś go zawołał, a on
uciekł. Przed kim ktoś tak pozornie odważny mógł mieć pietra ―
nie wiedziałyśmy, nie śmiałyśmy nawet snuć jakichkolwiek
hipotez. Zwyczajnie stwierdziłyśmy, że musi się czegoś nad wyraz
bardzo bać albo ma psychicznego prześladowcę. Choć ― patrząc
na słodkie zwroty ― chyba raczej prześladowczynię.
― Dziwny
koleś ― oznajmiła Ewelajna, kiedy leżałyśmy wieczorem w
łóżkach.
― Ja
tam go lubię ― oświadczyłam, uśmiechając się do stropu. ―
Może dlatego, że wydaje się być całkiem zabawny.
― Taa,
ma brata, który usiłuje niszczyć jego przeciwników trampkami ―
mruknęła niezadowolona.
Roześmiałam
się.
― Pomyśl
― powiedziała znienacka po chwili ciszy ― za kilka dni o tej
samej porze być może nie będziemy mogły usnąć z emocji. I
zobaczy nas cała Wielka Brytania, a nawet i więcej.
― Nie,
to musi być sen… ― westchnęłam z refleksją.
― Sen
to mnie morzy ― wymamrotała, ledwo otwierając usta i z
zamkniętymi oczami.
― To
śpijmy, jest szansa, że przyśni się nam nasz pierwszy występ
live.
Po
kilku sekundach milczenia nagle zmarszczyła brwi i, uchyliwszy
powieki, spytała:
― Naprawdę
chcesz zobaczyć tę porażkę stulecia? Ten PRZEMIAŁ W KOMBAJNIE?
― Nie,
chcę się tylko dowiedzieć, czy znów będę brzmiała jak
znerwicowany ratlerek z zatwardzeniem.
Ziewnęła,
zgasiła lampkę.
― Dobrej
nocy.
Jasne,
terefere.
*
* *
Hmm,
chyba coś irytująco dzwoniło, ale byłam we śnie, więc w sumie
miałam to tak głęboko, że strach sięgać, w dodatku w mało
przyjemnym miejscu dla ludzi przyzwoitych (bo kto lubi nosy, tyle tam
gilów, a nie każdy jest ornitologiem). Ale dźwięk był natarczywy
i, nie wiedzieć czemu, nawet w podświadomości budził we mnie chęć
krwawego mordu na niewinnych dziewicach, co nie przeszkodziło mi go
nadal ignorować. Po upływie kilku minut, męce duchowo-moralnej
(zabić czy
olać, oto jest pytanie)
i wyartykułowaniu nieświadomie bliżej niezidentyfikowanych zbitek
wyrazowych, dzwonienie ustało, ku mojej niezmiernej uciesze.
Lecz
nagle…
ŁUP!
…coś
postanowiło mnie z mocą zdzielić po łbie. I było to coś
grubego, ciężkiego i dziwnego. I dzierżył to nie kto inny, jak
EWELINA.
― Wstawaj,
bo za PIĘTNAŚCIE MINUT podjeżdża po nas samochód do DOMU
UCZESTNIKÓW!
― Aha
― mruknęłam, słuchając jej w sumie bardzo wybiórczo z racji
większego zainteresowania swoim niezaprzeczalnie rosnącym na głowie
guzem. Masaż niewiele dawał, i tak miałam wrażenie, że zaraz mi
tam wyrośnie palma.
Kiedy
po uczynieniu pewnych przemyśleń, analizy powstałej przed chwilą
sytuacji, doszedł do mnie sens jej słów, oczy urosły mi do
rozmiarów przeciętnej piłki palantowej. Przecież nastawiłyśmy
budzik dwie godziny wcześniej!
― Co?
― wybąkałam cicho, jakby mając zaraz zemdleć.
― Dziewczyny,
prędzej, bo nie zdążycie! ― zawołała z dołu Zuza.
Rzuciłam
wszystko w diabły i dałam dyla do łazienki,w której miałam tempo
Korzeniowskiego przed metą. Szybko się umyłam, przebrałam,
prowizorycznie uczesałam (HAHAHAHAH, dobre, grzebień nawet nie
wiedział, że wstał dzień; po prostu zebrałam ten busz w luźny
kok), po czym w gepardzim tempie znalazłam się w kuchni, w której
zastałam stół ze śniadaniem. Zuza, mimo że tylko nas wyprawiała
do wyjazdu, jako jedyna było w pełni gotowa, punktualna i jako
jedyna wstała na czas. To trzeba się urodzić Borejko albo Kubiak,
żeby ― zamiast o ósmej ― obudzić się przed dziesiątą.
W
sumie, pomimo świadomości czekającego mnie stresu, postanowiłam
się obżreć na pięć minut przed przyjazdem samochodu. Zjadłam
michę płatków z mlekiem, trzy tosty (dwa z dżemem, jeden z czymś,
co przypominało Nutellę, ale nią nie było), zapiłam wszystko
szklanką herbaty (nie filiżanką na szczęście, nie jara mnie
odginanie małego palca), a następnie szybko poprosiłam o gumę do
żucia (no co, nie było czasu umyć zębów, a nie mogłam wyjechać
do nowego mieszkania ze śmierdzącą japą) i już warowałam przy
drzwiach wejściowych, przez szybkę obserwując, czy nie podjeżdża
jakaś bryka. Podejrzewałam, że to nie może to być pospolity Fiat
126 p, bo to nie dojechałoby nawet do końca ogrodzenia. Za to
Ewelina była jakaś nie w sosie, poruszała smętnie szczęką,
siląc się na zjedzenie małej kanapki. Biedna, aż mi się zrobiło
jej żal, taka dobra, a ona ją tak bezcześciła…
Spojrzałam
na swoją napiętą torbę podróżną z niepewną miną. Zamki
wyglądały, jakby miały lada chwila samoczynnie się rozerwać z
westchnieniem ulgi. Już przed wyjazdem do Anglii była pełna, że
się ledwo dopinała, a teraz jeszcze mama dosłała ubrania i…
― Dżizys,
MOJE CIUCHY!
Olałam
warowanie pod wejściem i puściłam się biegiem po schodach.
Byłabym zapomniała drugiej torby! Z poczuciem unikniętych kłopotów
doczłapałam z powrotem na piętro. Ledwo postawiłam na nim stopę
z ostatniego schodka, kiedy rozległo się trąbienie z zewnątrz.
Ewelajn z przerażenia połknęła wielki kęs swojego śniadania, a
z dłoni wysunęła jej się… szklanka z sokiem owocowym. Zuzia od
razu zabrała się do sprzątania, a ja do targania Kubiak, której
przyklejony do siedzenia zadek odmawiał współpracy, nie mówiąc o
mózgu, zdającym się nie funkcjonować od pewnego czasu.
― No,
Ewelina, ten facet tam CZEKA! ― argumentowałam, szarpiąc się z
jej ręką.
― Za…
za… ― mamrotała.
― Co
za?
― spytałam poirytowana.
― Zapomniałam
się spakować ― bąknęła wreszcie.
Myślałam,
że zaliczę zawał na miejscu. Niestety, lajf
yz brutal ent ful of zasadzkas, ent somtajms kopas w dupas,
więc pozostałam przytomna, tylko odrobinę zamurowana. Ku swojej
ogromnej nieuciesze.
― Was?
― pisnęłam z niemiecka.
― Pomyślałam
o wszystkim, tylko nie o rzeczach, nie o najważniejszym! ― Na jej
twarzy rozlewała się niebezpiecznie szybko panika.
Zuzanna,
która zastygła w ruchu, wyrzucając szklane skorupy swojego zbitego
naczynia, spojrzała na nas przez ramię i oznajmiła, że może nam
pomóc i ma w sumie banalny, tak prosty w twojej prostocie plan, że
o mały włos nie nabawił się prostaty. W tym planie ja odgrywałam
w zasadzie kluczową rolę, bowiem musiałam zagadać
niecierpliwiącego się kierowcę (miałam ochotę wcisnąć mu
klakson w gardło). Wybiegłam z domu, nie zamknąwszy nawet drzwi,
zostawiając dziewczyny pakujące naprędce ubrania.
Przed
podjazdem stał czarny Van. W środku siedział łysy, umięśniony
gostek z okularami przeciwsłonecznymi na nosie i miną co najmniej
niezadowoloną. Poprawiłam włosy, klepnęłam się w policzek dla
orzeźwienia i przywdziałam cudownie słodki, ociekający lukrem
uśmieszek.
Nie
bardzo wiedząc, jak całą sprawę ugryźć, postanowiłam zastukać
mu po szybie. Ocknął się, odsłonił oczy, obniżył szybę i
spytał gburowatym tonem:
― Już?
― Nie,
jeszcze koleżanka nie może znaleźć, eee… tego, no… kolczyka,
tak. Takiego srebrnego, w kształcie kuli dyskotekowej. Piękny
dodatek, świetnie jej pasuje do stroju, wie pan, aż sama
zazdroszczę, też bym chciała taki…
― A
ile to potrwa? ― przerwał mi bezczelnie, robiąc minę tak
okropną, że miałam ochotę mu przylać.
― Nie
wiem, ale do skutku ― burknęłam urażona.
Przez
moment staliśmy w ciszy ― ja na zewnątrz z założonymi rękami,
on w środku z twarzą Kuby Rozpruwacza. Przypomniało mi się
jednak, że mam go niejako udobruchać, więc natychmiast zmieniłam
ton.
― A
wie pan, że wczoraj w nocy była pełnia?
Oderwał
wzrok od ciągnącego się przed i za nami asfaltu i popatrzył w
moim kierunku.
― Nie.
Super,
widzę, że trafiłam na kompletną gadułę,
pomyślałam ponuro.
― Bagaże
zabieracie ze sobą do części siedzącej. Pospiesz się, koleżanka
idzie.
Zrezygnowana
i zdegustowana udałam się do drugiej połowy samochodu, do której
prowadziły przesuwane drzwi z przyciemnianymi szybami. Odsunęłam
więc jedno skrzydło, weszłam do środka i przytrzymałam wejście
nogą, żeby się nie zasunęło, bo do furtki dobiegała właśnie
uradowana już Ewelajn w towarzystwie Zuzy, która trzymała jedną z
jej toreb. Odważna jest! Biegać po podwórku w króciuteńkiej
koszuli nocnej i szlafroku? Słyszałam, że są gusta i guściki…
Ewelina
przeprosiła stokrotnie kierowcę, ale ten zbył ją milczeniem.
Odczułam ulgę, kiedy zatrzasnęła drzwi i zostałyśmy praktycznie
same, bo ciemna szybka między nami a szoferką była
dźwiękoszczelna.
Kiedy
zamruczał silnik, narodził się we mnie stres. Ewelajn zdawała się
czuć coś zupełnie przeciwnego ― z błogą miną rozłożyła się
na przeciwległej kanapie, wydając z siebie westchnienie ulgi.
― Chcę
już ten dom ― oznajmiła zadowolona. ― Chcę tam już być!
― To
mam dla ciebie przykrą wiadomość ― odparłam, patrząc w mój
komórkowy GPS. ― Do celu pozostały nam trzy godziny jazdy.
Przynajmniej do obrzeży Hyver Hill, a posiadłość pewnie będzie
na jakimś odludziu…
Zamilkłyśmy.
― Pozwolisz,
że się prześpię? ― spytała z uśmiechem. ― Jestem jeszcze
trochę zmęczona.
― Nie
ma sprawy.
Zatknęłam
do uszu słuchawki mojej ukochanej Nokii i sama odpłynęłam. No, a
przynajmniej zredukowałam do pewnego stopnia stres, nie dając mu
wejść w fazę destrukcyjną.
Podczas
drogi zaczęły mi dokuczać mdłości, co ― tradycyjnie ―
przerwało mój muzyczny seans z racji emetofobii. Siedziałam więc
spięta, nerwowo podrygując stopą dla zajęcia czymś mięśni i
mózgu. Potrzebowałam myśleć o czymkolwiek, byle nie o żołądku,
a jedzone przez Ewelinę od czasu do czasu jedzenie bardzo mi w tym
przeszkadzało. Chciałam być jak najprędzej na miejscu. Mocno
zatęskniłam za domem, w którym dziadek zielarz-amator na pewno
dałby mi jakiś ziół w kroplach, a problem zniknąłby jak ręką
odjął. Czekały mnie więc bite cztery (co najmniej) tygodnie bez
wszelkich cudotwórczych lekarstw. A cztery dlatego, że jeszcze w
tym tygodniu miała wypaść premiera odcinka z pierwszego castingu,
potem dwa z kolejnych dwóch, a na końcu boot
camp
połączony z przesłuchaniami w domach sędziów. Nie liczyłyśmy w
ogóle na przetrwanie pierwszego występu na żywo, tak nam było
łatwiej znosić wybryki losu.
Kiedy
dolegliwości stopniowo zaczęły ustępować, wygrzebałam z torby
podręcznej Cudzoziemkę
― lekturę na rozszerzenie z polskiego, licząc, że chociaż przez
czytanie książek uda mi się zdać ładnie maturę z polskiego na
poziomie rozszerzonym. Tak, wiem, nadzieja matką głupich, obiło mi
się o uszy.
Zasępiłam
się. Przypomniało mi się, że miałam porozmawiać z Agą B. o
przesyłaniu skanów z lekcji. Żywiłam nadzieję, że na miejscu
będzie coś przynajmniej przypominającego komputer, już nie
wymagam super sprzętu, bo ani ja, ani Ewelajna nie miałyśmy
notebooka, więc cudowna wizja posiadania własnego łącznika z
otoczeniem odpadała na starcie. Z tego zresztą, co sobie
wydedukowałam, przypuściłam, że uczestnikom nie wolno korzystać
z portali społecznościowych, a przynajmniej nie po to, żeby
ogłaszać kulisy programu. Pewnie łączność z rodziną, choćby
przez komórkę, także jest ograniczona. Trochę szkoda. Miałam
ogromną nadzieję rozgadywać się godzinami z kumpelą, choć…
nie, trochę mi żal byłoby tych przegadanych stosów pieniędzy z
kimś, kto cię zauważa tylko wtedy, kiedy coś chce. Bo
przedmiotowo-usługowe traktowanie jest pojęciem znanym od
starożytności, tylko że wtedy nie cackano się z owijaniem w
bawełnę, po prostu nazywano to służbą i niewolnictwem. Dziś
tacy jak ja mają etykietkę „Usługi
szkolno-kontaktowo-handlowo-poetyckie”, bo wiecie, wiek dwudziesty
pierwszy, nie przystoi tak jawnie łamać praw człowieka. Nie mówię
w tym momencie, że tak przedmiotowe postępowanie z drugim
człowiekiem jest złamaniem jakichś nadrzędnych ustaleń
międzynarodowych, ale w pewnym sensie jest to coś podobnego ―
zwodzimy lub jesteśmy zwodzeni, by następnie uformować relację:
ja się pofatyguję i cię zrobię w konia, że cię lubię, a ty
zrobisz to, czego potrzebuję. Wierzcie mi bądź nie, ale gdybym
miała nosa do takich skończonych kretynów (a, niestety, nie mam,
nad czym bardzo ubolewam, bo być może ominęłoby mnie kilka
nieprzyjemności w życiu), pewnie potajemnie skazywałabym ich na
rozstrzelanie w podziemnych obozach koncentracyjnych. No dobra,
fantazjuję, ale pewnie próbowałabym ich wodzić za nos, uprzykrzać
im życie, ironizować i być złośliwą (zdarza mi się, naprawdę),
a na końcu ośmieszać, zanim doszłoby do „transakcji”,
ziszczenia relacji i tym samym jej końca.
Nieświadomie
zapadłam w sen, błądząc przez filozoficzne odmęty swojej chorej
psychiki i wyrwał mnie z niego dopiero porządnej siły wstrząs,
który poruszył całym autem, uchodzącym przecież za niezwykle
sprawne i komfortowe. Po otwarciu powiek pierwszą rzeczą, którą
zobaczyłam, była Ewelina, siedząca dokładnie naprzeciwko mnie, a
zdająca się nic sobie nie robić z wydarzenia sprzed chwili. Już
miałam ją spytać, co nami tak potrząsnęło, kiedy ona, z rękami
złożonymi na piersi, wyciągnęła w górę szyję, starając się
cokolwiek dojrzeć przez przyciemniane szyby (swoją drogą, gdyby
nie lampki i świadomość upływającego czasu, pewnie sądziłabym,
że już dawno zapadła noc. Paranoja, co oni wyprawiają w tych
autach!). Wówczas na jej ustach wykwitł szeroki uśmiech.
― Jesteśmy
na miejscu! ― oznajmiła głośno.
Nie
wiedziałam, jak to poznała, ale miałam to gdzieś. Fakt ten mnie
jednocześnie bardziej stresował i pocieszał. Czy będziemy
pierwsze? Jak zareagują na nas nasi współlokatorzy? Czy sobie
poradzę ze swoim angielskim? Jak to wszystko będzie wyglądać?
Pełna obaw złapałam za ucha swoich dwóch toreb podróżnych,
kiedy samochód naprawdę się zatrzymał i silnik zamilkł.
Trzasnęły
drzwiczki szoferki i po chwili odsunęły się nasze. Pan Gburowaty
stał sztywno i neutralnie jak lokaj, czekający aż jego państwo
wysiądą z wozu. Czym prędzej pozbierałyśmy, co było nasze, i
wydostałyśmy się na zewnątrz, gdzie zalała nas fala przyjemnego,
rześkiego powietrza.
Niestety,
pogoda nadal była charakterystyczna dla Anglii ― niebo
biało-szarawe, zasnute grubą warstwą jasnych chmur. Temperatura na
oko wynosiła koło piętnastu stopni Celsjusza, więc nie była znów
taka najgorsza. Wiał przyjemny, ciepławy wietrzyk, no i prawie
wysuszyła się ulica, mokre plamy pozostały tylko w niewielu
miejscach.
A
stałyśmy przed pięknie rzeźbioną, czarną, żelazna bramą. Jej
zawiasy zostały przyczepione do jasnych murków, małych kolumienek,
zrobionych z kamieni w piaskowym kolorze. Spod umieszczonej obok
furtki biegła szara ścieżka usypana z drobnych, szarych kamyków.
Wychodziła ona także na dopuszczalną odległość przed
ogrodzeniem, tak że goście od razu wiedzieli, że są na jej
terenie. Droga wyglądała na długą i jej finalnym punktem były
schody wejściowe do domu, ale pośrodku stała jeszcze marmurowa
fontanna, która w tej chwili nie filtrowała wody (stała ona w
okalającym ją baseniku). Majaczący w oddali budynek również miał
kolor piasku, tu i ówdzie poprzecieranym na kremowy, i prezentował
się jak willa. Żywiłam tylko nadzieję, że to nie kolejna
książka, którą jedynym pozytywem jest ładna okładka.
Cała
posiadłość umiejscowiona została na skraju lasu, rzeczywiście
kawałek od siedzib ludzkich ― wokół nie było innych domów, ale
stał chodnik i asfaltowa droga, nie mogło więc być to kompletne
odludzie. Zielone otoczenie bardzo mi pasowało do trawiastego
ogródka (przecież kamyczki nie pokrywały całej przestrzeni przed
siedzibą, tworzyły tylko ścieżkę), bo dała dziwny spokój i
odpoczynek dla oka. Cieszyłam się więc tymczasowo.
― Ścieżką
prosto aż do drzwi ― oznajmił ponuro kierowca, przerywając
gwałtownie naszą chwilę zachwytu.
Podziękowałyśmy
mu za podwiezienie, poświęcony czas i tak dalej, ale on zdawał się
nas ignorować, wszedł do samochodu, zatrzaskując głośno
drzwiczki, odpalił silnik i odjechał. W zasadzie trochę było
szkoda, bo obie musiałyśmy samodzielnie donieść dwie ciężkie
walizy z ubraniami, kosmetykami, etcetera, a dom sprawiał wrażenie
jeszcze pustego, toteż nawet nie przeszło nam przez myśl, żeby
otrzymać z niego pomoc.
Idąc
kamykową dróżką, rozglądałyśmy się żywo dookoła.
― Pięknie
tutaj ― stwierdziła Ewelina, podobnie jak ja ucieszona bliskim
kontaktem z roślinnością dziką (poniekąd, bo przecież lasu się
nie hoduje; można go zasadzić i sobie rośnie, ale na pewno nikt
nie chodzi do niego codziennie podlewać młode drzewka).
― Dobrze,
że mamy tak blisko przyrodę ― stwierdziłam, wymijając fontannę,
w której baseniku była lodowata (na pewno) i brudna woda, a na dnie
zaschłe, żółto-brązowe liście. ― Mieszkam w sumie niedaleko
parku leśnego (zimą jest tam cudownie!) i nie wyobrażam sobie,
żebym mogła teraz przebywać w kompletnie opustoszałym miejscu.
Z
bijącym sercem stanęłyśmy u drzwi, pokonawszy przedtem pięć
szerokich schodków. Spojrzałyśmy po sobie i jednocześnie
wyciągnęłyśmy rękę w kierunku złotej kołatki. Ostatecznie to
ja dopuściłam ją do niej, a ona cicho zastukała.
Czekałyśmy
chwilę na odzew, ale niczego takiego nie otrzymałyśmy.
― Zapukaj
głośniej ― poleciłam. ― Zrobiłaś to, jakbyś nie jadła
śniadania.
Wykonała
polecenie zgodnie z moimi słowami i prawie odskoczyła od wejścia,
jakby to miało ją zaraz poparzyć. Mimo intensywnego wsłuchania
się w odgłosy od wewnątrz, nie usłyszałyśmy nic. Zupełnie,
jakbyśmy przyjechały do starej, opuszczonej rudery, którą jedna z
nas niespodziewanie odziedziczyła w spadku po ciotce z Australii. Bo
ciotki z Australii są przeważnie takie szalone.
― Może
jesteśmy pierwsze? ― spytała, kiedy i ta próba się nie
powiodła.
― A
nie ma tutaj nigdzie dzwonka? ― Zaczęłam się przypatrywać
obszarom wokół framugi, ale niczego nie znalazłam.
Wycofałam
się kawałek do tyłu, schodząc z powrotem na ścieżkę, a
wychodząc spod daszku, jaki tworzyła podłoga balkonu zawieszonego
tuż nad głową. Rozejrzałam się, wspiąwszy przedtem na palce,
czy nikogo nie widać w oknach na piętrze (może wszyscy byli na
górze?), ale dom okazał się być naprawdę pusty.
― Skoro
tak ― powiedziała Ewelajn, kiedy podzieliłam się z nią moimi
spostrzeżeniami ― to skąd my weźmiemy klucz? Wątpię, żeby
było otwarte. Zostawić taką chatę podaną jak na tacy bez żadnego
stróża to dość głupi pomysł, na pewno jest jakiś haczyk…
Trochę
się zniecierpliwiłam.
― A
sram na to ― oświadczyłam. ― Wchodzimy na trzy… czte-RY!
Jednocześnie
nacisnęłyśmy klamkę i, o dziwo, drzwi ruszyły. System kliknął
i… jakież było nasze zaskoczenie, kiedy ujrzałyśmy wszystko w
nieładzie! Najlepiej w ogóle zacząć od opisu tego, co
zobaczyłyśmy, czyli wnętrza.
Weszłyśmy
do dość wąskiego holu, a przed nami roztoczył się widok na jasno
urządzony, stylowy, nowoczesny salonu z profesjonalnym kinem
domowym. Za nim dojrzałyśmy otwartą, ciemnobrązową, klimatyczną
jadalnię. Po lewo stały oszklone, przesuwne drzwi do drugiego,
kremowego salonu wypoczynkowego z przeszklonym wyjściem na ogród na
tyłach domu, oraz schody wiodące na piętro wyżej. Nad nami nie
było sufitu, tylko wielki kwadrat, pozwalający mieszkańcom piętra
na wygodne obserwowanie parteru.
Na
białych kanapach w pierwszym salonie siedziały grupy rozgadanych i
roześmianych ludzi, jedna spośród nich się tylko wyróżniała ―
nie chodzi o to, że była ciemnoskóra, ale dlatego, że nie
wyglądała jak przyjezdna. Inni nie mieli makijażu ani specjalnie
dobrze dobranych ubrań ― rozmowy rekompensowały zmęczenie, które
i tak było wyraźne na ich twarzach. Osoba ta początkowo zdawała
się nas nie zauważać, ale przypadkiem podniosła głowę,
opowiadając coś z entuzjazmem i natychmiast żywo się nami
zainteresowała. Pobiegła w naszym kierunku, jej rozmówca zaczął
się nam przyglądać.
― Hej,
jestem Konnie Huq, prezenterka Xtra Factora, a wy to… ―
Zmarszczyła czoło, usiłując coś przywołać w pamięci. ―
Moment, dajcie mi pomyśleć… O! Już wiem! Restless, czy tak?
Jedyny kobiecy duet.
― Tak
jakby ― odparłam z cichym śmiechem, bardziej przypominającym
westchnienie. Czułam się nieswojo. ― Karolina Borejko. ―
Podałam jej rękę, a ona ją uścisnęła.
― Ewelina
Kubiak. ― Moja koleżanka uczyniła to samo.
― O
mój Boże, jakie nazwiska… Jesteście z Polski, tak?
Potwierdziłyśmy.
― I
jak sobie radzicie z angielskim? Jak wam się tu w ogóle podoba?
Albo nie, czekajcie, opowiecie mi to później, wieczorem, jak będzie
telewizja. Nagramy wywiad dla Xtra Factora! ― świergoliła
uradowana. ― A tymczasem… ― Sięgnęłam ręką do tylnej
kieszeni swoich jasnych spodni-rurek, po czym wyjęła z niej…
kluczyk z brelokiem o napisie RESTLESS. To chyba był zdecydowanie
najprzyjemniejszy widok tego dnia. Ewelina aż obnażyła z uciechy
swoje kły. ― Wasz pokój jest na piętrze, numer sześć. Stawcie
się o drugiej w jadalni, będzie obiad.
― A
co na ten obiad? ― spytałam, mimowolnie podnosząc część górnej
wargi w geście zdegustowania.
Ewelajn
aż wybuchnęła tym swoim charakterystycznym śmiechem.
― Befsztyk
po tatarsku ― odparła zadowolona z siebie.
― Aha,
dzięki ― powiedziałam, uśmiechając się promiennie, po czym
odeszłam.
Kiedy
się odwróciłyśmy w stronę korytarzyka, mruknęłam do K.:
― Czyli
dziś raczej głodówka.
Zachichotała.
Wspięłyśmy
się schodami na górę. Tam ujrzałyśmy w zasadzie kolejny
korytarz, ale z jedną ścianą otwartą, to jest ― zamiast jednej
ściany miał balustradę. Dawało to widok na jadalnię, a
jednocześnie salon, w którym toczyło się główne życie
towarzyskie. W drodze do pokoju mijałyśmy kolejne wejścia do
jaskiń troglodytów z pięknymi, kolorowymi kartkami z logiem
programu i nazwą właściciela pomieszczenia.
― One
Direction
― wyczytałam, przechodząc obok numeru pięć.
― Którzy
to? ― spytała Ewelajna, marszcząc brwi.
― Nie
wiem, ale brzmi, jakby nie znali drogowskazów.
Roześmiała
się, po czym włożyła klucz do zamka. Coś dwukrotnie szczęknęło
po manewrach kierunkowych i drzwi się uchyliły, ukazując podwoje
naszego przyszłego królestwa.
Nie
mogłyśmy narzekać ― widywałyśmy gorsze pomieszczenia w swoim
życiu. Otaczał nas wokół kolor lekko beżowy przełamany na
kremowy. Posiadałyśmy dwa okna ― jedno po prawej, drugie
naprzeciwko wejścia. Pod tym pierwszym stało łóżko, kolejne
położone było równolegle do niego, a więc blisko sąsiadów.
Podłoga wyłożona została jasnymi, przyjemnymi dla oka panelami,
imitującymi wzór prawdziwego drewna. Po mojej prawicy znajdowała
się wnęka, pośrodku niej białe drzwi ― zgadywałam, że do
łazienki. Między naszymi wozami
nic nie
było, ale każda miała swój stolik nocny z lampką o karmelowym
abażurze. Po lewo stała obszerna, dębowa szafa, obok niej komoda z
sześcioma szufladami. Oba te meble zakrywało skrzydło drzwiowe po
otwarciu. Za nogami łóżka pod oknem był szary fotel, a za rogiem
wnęki (niedaleko jedynego siedziska) najprostszy, choć wysoki
regał, na którym widniało kilka książek, biały, ceramiczny
wazonik i jakiś stary budzik. Pokój miał ładny, pomarańczowy
zapach (Pewnie
odświeżacz powietrza,
pomyślałam), nigdzie też nie dostrzegłam plamy, kreski na ścianie
ani kurzu. Podobała mi się nasza nowa sypialnia.
Zrobiłyśmy
krok do przodu, rozglądając się żywo. Z miny koleżanki
wywnioskowałam, że również była zadowolona z zastanego stanu
rzeczy. Gdy postrzegła drzwi we wnęce, spytała:
― A
tam co?
― Kibel
― odparłam, jakbym to wiedziała z racji mieszkania tu od co
najmniej dwóch tygodni.
Podeszła
więc, nacisnęła klamkę i odsunęła się, ciągnąc skrzydło do
siebie.
O
dziwo, łazienka była o wiele lepiej urządzona od reszty ― ściany
i podłogę pokrywały łososiowe kafelki z mglistym wzorem. W kącie
stała biała rogowa kabina prysznicowa ze szklanymi drzwiczkami,
niedaleko porcelanowa ubikacja, naprzeciwko umywalka wbudowana w
szafkę, a nad nią lusterko-półka. Wszystkie sprzęty miały kolor
prysznica. Pomieszczenie należało do przestronnych, dawało
wrażenie nawet większego od sypialni.
Wróciłyśmy
do niej po oględzinach, stając pomiędzy łóżkami.
― To
co teraz? ― spytała Ewelina, odruchowo zaczynając dotykać swojej
szyi.
― Rozpakowywanko!
― westchnęłam, podnosząc jedną ze swoich toreb podróżnych za
pasek do góry.
Oczy
Ewelajn urosły wielkie jak spodki z filiżanek. Macała się coraz
intensywniej, potem włożyła ręce do kieszeni, przebierając w
nich dziko, potrząsnęła swoją bluzką (tak, tą hiszpańską z
londyńskiego H&M), rozglądnęła się po podłodze, po czym
oznajmiła trochę przerażona:
― Zgubiłam
łańcuszek! A miałam go jeszcze na schodach!
Padłyśmy
więc na kolana, zaczynając przeszukiwać dokładnie pusty wciąż
połowicznie pokój. Zaglądałyśmy we wszystkie szpary, wąskie
szczeliny i trudno dostępne miejsca, ale to wciąż było za mało,
bo poszukiwania spełzały na niczym. W końcu wpadłam na pomysł,
żeby wyjść na korytarz i tam spróbować, ale okazało się to
dość trudnym zadaniem, bo na zewnątrz, pośrodku lakierowanego
drewna, leżał długi, wąski i gruby dywan. Usiłowałyśmy więc
coś znaleźć, zamaszyście sunąc dłońmi po materiale (czy
czymkolwiek, co pokrywa takie kurzorodne ozdoby) i zdając się na
zmysł dotyku, nie tylko wzroku, ale tymczasowo szło nam żałośnie,
co najmniej żałośnie. Nic, mimo upływu porządnego kwadransa.
W
pewnym momencie, kiedy obmacywałam namiętnie kolejne metry
materiału, zauważyłam przeszkodę na swojej prostej drodze.
Przeszkodą tą była wyrosła jak spod ziemi (nagle i
niespodziewanie) para butów marki Nike, sportowych, białych z
kolorowymi łatkami. Początkowo zaskoczone, po chwili podniosłyśmy
głowy. Zobaczyłyśmy młodziutką twarz chłopaka, który nie mógł
mieć więcej niż osiemnaście lat, z uśmiechem przyklejonym doń i
niedużym (jak mniemałyśmy) wzrostem. Czuprynę miał blond, ale…
chyba farbowaną.
― Pokojówki?
― spytał.
Spojrzałyśmy
po sobie i… wybuchnęłyśmy gromkim śmiechem. Gość wyglądał
na zmieszanego, podrapał się po głowie i odezwał nieśmiało:
― Powiedziałem
coś nie tak?
Wydawało
mi się, że nawet się zaróżowił…
My
to skwitowałyśmy tak przerażającym rechotem, że aż nas same on
jeszcze bardziej rozbawił, choć w gruncie rzeczy mogłyśmy wyjść
na trochę stuknięte. Ale kto by się tam przejmował!
Najważniejsze, że umiałyśmy wyliczyć deltę. Bo jak się nie zna
delty, to koniec kariery, niestety. A tak w ogóle, to o czym była
mowa?
― Nie,
tylko… ― Starałam się ze wszystkich sił opanować śmiech, ale
kiepsko mi szło, ledwo potrafiłam złapać oddech. ― Tylko że my
mieszkamy… HAHAHAHAHAHAHAHAHAHAAHA! …w pokoju obok…
Mimo
naszego odmiennego humoru, zmarszczył brwi, gładząc palcami brodę,
przyjrzał się Ewelinie, po czym spytał olśniony:
― Heeeej,
czy my się już nie spotkaliśmy?
Ewelajn,
która już przyszła do siebie, odparła:
― Nie
wiem, bardzo możliwe.
― Aczkolwiek
byłoby lepiej, gdybyś nam pomógł szukać łańcuszka niż udawał
Sokratesa ― wtrąciłam się, ale jego twarz już wyrażała coś
zgoła innego.
Teraz
jemu oczy się powiększyły, wydał mi się przerażony, wymierzył
palcem w koleżankę, po czym oznajmił z intonacją Archimedesa:
― To
ty mnie walnęłaś torebką, teraz pamiętam! ― Wyszczerzył kły
i… zaczął się śmiać.
W
obliczu wydarzenia sprzed chwili, najpierw dołączyła do niego ona,
a później ja. Kucnął obok nas i muszę przyznać, że z bliska
wyglądał rozkosznie, jak mały, niewinny chłopczyk, wprost taki
był urodziwy. Może zęby miał z lekka krzywe, ale gdyby je wyciąć,
to naprawdę uroczy.
― Ej,
chłopaki, tu jest ta od torby!
Ewelina
natychmiast się wystraszyła, jakby chciała powiedzieć: Nie,
błagam, zwijajmy się stąd!
Ale kiedy nasz nowy kolega odchylił się do tyłu, by spojrzeć w
głąb pokoju, okazało się, że jest pusty.
― Ach,
ich nie ma, no przecież. ― Plasnął się z otwartej dłoni w
czoło. ― Ech, cały ja! Jestem Niall. ― Podał swoją prawicę
najpierw Ewelajnie. Dlaczego mi się wydawało, że dziwnie na nią
patrzył? Nie jadła Nutelli, nie mogła więc być upaprana. A
może umie czytać w myślach i właśnie dowiaduje się z nich
czegoś ciekawego?
Otrząsnęłam się w duchu. Borejko,
skończ myśleć, błagam.
― E-Eveline
― wydukała, jak zahipnotyzowana ściskając jego dłoń.
― Ewelina
― poprawiłam ją z naciskiem. ― Karolina, prosimy nie zmieniać
nam imion. ― Samodzielnie wystawiłam rękę, którą po chwili
złapano.
― Nie
jesteście z Anglii, prawda? ― zapytał, patrząc to na mnie, to na
Kubiak. ― Nie macie żadnego znanego angielskiego akcentu, nawet
wasze imiona nie brzmią znajomo.
Przytaknęła.
― Jesteśmy
Polkami ― odpowiedziała. ― Nazywamy się Restless.
Znów
się pomarszczył na czole, zamyślił głęboko, ale zaraz się
wzdrygnął, jakby chcąc oddalić od siebie własne przemyślenia.
― To
czego szukacie? ― zagadnął z innej beczki, znowu się
uśmiechając. ― Pomogę wam, jak tylko będę…
― NIALL!
Niall
zerwał
się na równe nogi i spojrzał przez wielki kwadrat na parter. Przez
balustradę widziałam tylko czarną czuprynę.
― Złaź
na dół, musimy obgadać nasz kawałek na zewnątrz, bo się fajnie
zrobiło.
― Później
pogadamy ― zwrócił się do nas cicho, posłał nam (czytaj:
Ewelajn) oczko i zbiegł na dół. ― Biegnę, Harry! ― zawołał
śpiewnie na odchodnym.
Spojrzałyśmy
na siebie z niemałym zaskoczeniem wymalowanym na facjatach i to był
nasz kompletny komentarz do całego zajścia. Przyszedł, namącił i
poszedł. Jak każdy facet.
Popatrzyłam
na moment w prawo. Coś przy framudze Jego
drzwi błyszczało i nie wyglądało to na zwykły, srebrny papierek
po różowej Orbitce. Nie, to wyglądało na zbyt kunsztowny srebrny
papierek po Orbitce. Dźgnęłam Ewelajn łokciem, a ona wyrwała się
z letargu i zwróciła oczy w kierunku, który wskazywała moja dłoń.
― Czy
na twoim łańcuszku była figura: Serce
wpisane w wypełnione koło?
Wyszczerzyła
się i sięgnęła (jako że była bliżej pokoju Nialla) po swoją
zgubę. Już po chwili ją zakładała.
Zapadła
między nami cisza; tylko z dołu słychać było hałasy z kuchni i
szczęk sztućców i talerzy. Ewelina w tym czasie ściągnęła
brwi, drążąc jakieś trudne korytarze w myślach.
― Ej,
co to za Harry? ― zapytała wreszcie, nie znalazłszy najwyraźniej
odpowiedzi na gnębiące ją pytanie.
― Nie
wiem, człowiek chyba. Harry, czy jakiś inny Lord Voldemort ―
odmruknęłam, wstając z klęczek.
Ewelajna
poszła za moim przykładem, a zaraz potem razem ze mną rozkładała
rzeczy w szafach.
*
* *
Wylegując
się w swoich nowych wyrach, dyskutowałyśmy o tym, że dzisiejsza
noc na pewno będzie niezwykła. Tak przeczuwała Ewelina. Ja tam się
nie bawię w japońskie wróżki, więc nie mogłam jej poprzeć ani
też się sprzeciwić.
Zerknęłam
na zegarek w komórce.
― Musimy
schodzić na obiad. Łyso byłoby się spóźnić już pierwszego
dnia.
Kubiak,
bawiąca się końcówką wydzielonego pasma włosów, uśmiechnięta
jak prosię w deszcz, wypaliła jak z procy:
― Miał
ładne oczy.
Popatrzyłam
na nią jak na wariatkę. Nie słysząc dłuższy czas odpowiedzi,
odwróciła głowę w moją stronę. Mina:
Are you fucking kidding me?!
chyba powiedziała jej absolutnie wszystko.
Wstałam
z legowiska, kierując swoje kroki do drzwi. Przy nich zatrzymałam
się jeszcze na chwilę, po czym oznajmiłam przez ramię:
― Jak
przyjdziemy jako ostatnie, to zamieniamy się łóżkami. ― Bo ja
chciałam to pod oknem.
Zerwała
się na równe nogi i już pędziłyśmy schodami na dół.
Niestety
(bądź na szczęście), okazało się, że miałam rację i byłyśmy
jedynym brakującym kawałkiem w całej układance. Stół był
długi, choć pomieszczenie małe, i siedzieli przy nim ludzie każdej
chyba narodowości i rasy. Mówili szybko i po angielsku, ja, ku
swojej nieucieszenie, niewiele z tej ich gadki pojmowałam.
Przyjrzałam się każdemu pod pretekstem szukania dwóch wolnych
miejsc. Kto nas spostrzegł, wstrzymywał na chwilę rozmowę,
uśmiechał się i wracając do poprzedniego zajęcia, przyglądał
się nam kątem oka. Czy my miałyśmy na sobie uwalone ogrodniczki,
że jakoś się wyróżniałyśmy? Ja tam nie chodzę w takich
specyfikach.
Nagle
napotkałam na oczy zagadanej na dobre Konnie Huq, która,
wyszczerzywszy zęby, pomachała nam, ściągając przy tym uwagę
kilku osób, które nie zdołały nas jeszcze zobaczyć, i poklepała
dwa krzesła obok siebie. Co za ulga, że ktoś o nas pomyślał!
Idąc w jej kierunku zrobiłam ostatni rzut oka na całe towarzystwo
stołowe i kilka sekund potem zaczęłam trzepać z mocą Ewelinę po
ramieniu.
― Patrz,
kto siedzi na drugim końcu stołu! ― szepnęłam gorączkowo.
Spojrzała
w tę stronę i sama się przeraziła.
Chłopak
Spod Okna i Niall byli w jednej ekipie! Rozjaśniło mi się wreszcie
w tej pustej czaszce. Dlaczego od razu nie skojarzyłam faktów?
Przecież siedział z nimi w samolocie… albo to nie byli oni? Nie,
to byli oni. Oni wszyscy. Pięć chodzących przyszłych bożyszczy
nastolatek.
Nasz
nowy kolega w ogóle nie zwrócił na nas uwagi. A może to i dobrze?
Kto wie, czy nie chciałby nas zapoznać ze swoimi koleżkami… Brr,
poznawanie chłopaków ― syf, kiła i mogiła. Najczęściej
zdobywanie znajomych przychodzi mi dość ciężko, to jest ―
powoduje u mnie wiele stresu, wskutek czego podaję lodowatą dłoń,
plotę głupstwa i, co najgorsze, odbija mi palma. Zachowuję się
jak przeciętny pajac, opowiadam suchary i ludzie wyrabiają sobie
opinię Karoliny Borejki wariatki. Do mnie trzeba się przekonać, a
nie oceniać po jednym spotkaniu. Tak przynajmniej stwierdziła moja
kumpela. Na
pierwszy rzut oka wydajesz się albo nudziarą, albo szurniętą ―
człowiek dopiero po tygodniu przebywania z tobą na okrągło jest w
stanie zobaczyć całą ciebie. Dalej już z górki
― mówiła. Dlatego wolałam ograniczyć wyrabianie nowych
kontaktów do potrzebnego i absolutnego minimum. Poznawać zresztą
musiałam bardzo rzadko, ale i tak…
Popchnęłam
Ewelajn do przodu (bo z wrażenia się zatrzymałyśmy), sama nie
mogąc oderwać wzroku od drugiego końca stołu. Zajęłyśmy
miejsca przy Konnie, która od razu zaczęła nas atakować gradem
pytań. Zrobiła się burza, wskutek której utonęłyśmy w morzu
gradowych kulek.
― Jak
więc oceniacie swoje szanse w programie?
Nie
było mi na rękę odpowiadanie na to pytanie, bo odpowiedź na pewno
nie pasowała do komercyjnej formuły programu. Zgodnie z jej
zasadami, powinnam wyrazić swoją głęboką nadzieję na wygraną i
wiarę w samą siebie, gdy tymczasem miałam ochotę im wrzasnąć,
jak bardzo boję się live'u, jak nisko wyceniałam swój talent i
jak często dostawałam sraczki na wieść o poznawaniu wciąż
nowych, sławnych, bogatych, pięknych i SZCZUPŁYCH ludzi. Dramat!
Udałam
zainteresowanie frytką. Tak, była inspirująca. Taka karbowana,
nieregularna, idealnie wysmażona na oleju, tłusta i posolona. Jej
fałdy przywodziły na myśl romantyczną burzę namiętności,
sinusoidę emocji. Wiem, umiem hiperbolizować.
Ewelina
odchrząknęła, przełknąwszy kęs kurczaka, po czym odparła tonem
formalisty:
― Czekamy
na rozwój sytuacji. Póki co, nie chcemy się oceniać, za wcześnie
na to.
Konnie
najwyraźniej nie spodziewała się tak dyplomatycznej wypowiedzi, bo
znów zapytała, tym razem zmieszana:
― A
jeśli odpadniecie po pierwszym odcinku na żywo?
Zmęczona
jej wywiadem na temat X-Factora, z nadzieją na zmianę tematu,
odparłam nieco zniecierpliwiona:
― To
ja się popłaczę, pasuje ci?
Zrobiła
jeszcze bardziej skonsternowaną minę, posłała jakiś niemrawy
uśmiech i mruknęła:
― Co
robicie w swoim wolnym czasie?
Wywróciłam
w duchu oczami, mając dziką ochotę zdzielić ją swoim półpełnym
talerzem w twarz. Była to dość kusząca propozycja, bo pozbyłabym
się z lekka natrętnej persony przynajmniej na pół godziny (aż do
sprania ręcznego plam z bluzki), ale ryzyko okazało się większe ―
istniała możliwość perfidnego kłamstwa ze strony producentów na
naszą niekorzyść w sprawie liczenia głosów.
Ewelajn
opowiedziała coś o swoim zamiłowaniu do siatkówki, dodała, że
ja też ją w sumie lubię, i odpowiedziała za mnie, co było mi
bardzo na rękę.
Naszą
pogawędkę przerwał śmiech reszty na widok sytuacji na drugim
końcu stołu. Chłopak Spod Okna i jego nowa ekipa zrobili małą
wojenkę na jedzenie, w związku z czym było strzelanie groszkiem i
marchewką, a nawet kawałkami mięsa. Tu i tam walały się frytki.
Najzabawniejsza była jednak musztarda na czarnych lokach jednego z
nich ― wyglądał jak stroik świąteczny z dziwacznymi lampkami.
― Robbie,
masz to?! ― spytała znów wyszczerzona Huq.
Dziwne,
dopiero wtedy zauważyłam obecność kamer, jakbym była do nich
przyzwyczajona, a towarzyszyły mi zaledwie kilka razy w życiu (i
chciałoby się dodać: and
never ever,
ale marzenie, marzenie).
Uśmiechnęłyśmy
się zaledwie z Ewelajną. Ach, ten brytyjski humor! Suchar ściele
się gęsto.
Po
skończonej kolacji dostaliśmy wszyscy ścisłe instrukcje od
Konnie, co do wyglądu jutrzejszego, jak i kolejnych kilku dni. No
cóż, odniosłam wrażenie, że otrzymaliśmy przeciętny grafik
królowej angielskiej, jeszcze tylko brakowało lekcji etykiety,
stylu, treningu i wymowy ― i mogłabym się bez konsekwencji rzucić
pod pociąg. O ósmej śniadanie, o dziewiątej wyjazd na zajęcia
wokalne, o dwunastej obiad, godzina wolnego (czyli do wpół do
drugiej), następnie zajęcia z trenerem emisji głosu, ewentualne
indywidualne zajęcia dodatkowe, rozmowa z Konnie, kolacja i sen.
Dzień kończył się z wybiciem godziny dwudziestej drugiej, ale nie
było wyznaczonej ciszy nocnej, choć Huq prosiła szczególnie
młodszych uczestników (spojrzała w kierunku sławetnej Ekypy)
o kulturalne zachowanie w nocy. Całe szczęście, że gdziekolwiek
wcisnęli nam dowolność w czynnościach, choć my z Eweliną nie
zamierzałyśmy brać dodatkowych lekcji, więc teoretycznie
regularne lenistwo czekało na nas w większych ilościach.
Po
powrocie do pokoju (łóżko pod oknem było moje, yeah!) okazało
się, że zrobiło się już naprawdę ciemno na zewnątrz, więc,
jako że pierwsza zjawiłam się w sypialni, podbiegłam zapalić
lampkę na stoliku nocnym. Przytulnie bywało tu wieczorami.
― Jestem
strasznie ciekawa jutra ― powiedziała bardzo uradowana, usiadłszy
na swoim wyrku.
― Mam
wrażenie, że to przez naszego nowego kolegę…
― Nie,
no co ty! ― Stuknęła się palcem po czole, jakbym opowiedziała
kompletną bzdurę, kiedy ja jedynie zauważyłam bezsprzeczny fakt.
― Chodzi mi o spotkanie z naszym wokalnym opiekunem, zajęcia…
― Tobie
chodzi o to, co będzie się działo jutro z tymi tam za ścianą i
proszę mi tutaj nie próbować nawet mydlić oczu! ― stwierdziłam
pewna siebie, poprawiając poduszkę.
W
odpowiedzi dostałam jej własną po twarzy.
Jako
pierwsza dorwałam łazienkę, w której starałam się uwijać, jak
tylko mogłam. Tradycyjnym rytuałem podchodziłam z wielką
ostrożnością do nowych sprzętów. Aklimatyzacja w nowym miejscu
zwykle zajmuje mi około trzech dni, nic więc dziwnego, że
dotykałam prysznica, jakby miał mnie zaraz zjeść. Wodę też
badałam powoli, stopniowo upewniając się, co do jej temperatury.
Nie zmienia to faktu, że po wieczornej toalecie czułam się lepiej,
byłam odświeżona, czysta, pachnąca. Każda komórka mojej skóry
zdawała się tym upajać.
Po
wyjściu postanowiłam poczytać coś ambitnego, na przykład
Granicę.
I właśnie przegrzebując torbę przypomniało mi się, że nie ma
nam kto lekcji przesyłać i wpadłam na pewien pomysł. Pozostała
tylko kwestia załatwienia internetu (nieopacznie spakowałam
laptopa, Franię, znaczy się; cały pobyt u Zuzi jej szukałam, a
przykrywał ją płaszcz przeciwdeszczowy, który bez mojej wiedzy
władowała mi mama). Zagłębiłam się na dobre w lekturze, kiedy
ponad szum wody wybił się czyjś śmiech. Zaintrygowana, oderwałam
się od książki, nasłuchując dalej, ale nic się nie działo.
Stwierdziłam, że ktoś przechodził korytarzem i się zaśmiał.
Miałam jednak wrażenie, że coś się dzieje.
Później
długo nie potrafiłyśmy z Eweliną zasnąć, więc robiłyśmy to,
co zwykle w takich chwilach ― gadałyśmy. Myślę, że główną
przyczyną naszej tymczasowej bezsenności były silne emocje,
związane ze zmianą miejsca zamieszkania, i to w obcym kraju!
Rozmowa mogła się więc okazać zbawienna i chyba taką była…
― Pomyśl,
będziemy miały swoje pięć minut w Wielkiej Brytanii! ―
westchnęła.
― Taa,
w Polsce pewnie zapomnieliby o nas po pierwszym występie ―
mruknęłam, zbyt dobrze znając realia rodzimego show-biznesu.
Zapadło
milczenie, ale takie zupełnie niekrępujące, jak między
zamyślonymi bratnimi duszami.
― Zero
matmy z Ż. ― Wyszczerzyłam do niej nagle kły.
― Piątka!
Przybiłyśmy
dłonie w przestrzeni między łóżkami, w których leżałyśmy od
przeszło godziny.
― A
właśnie ― przypomniałam sobie ― musimy napisać do Agi B. w
sprawie lekcji.
Przytaknęła
głową.
― Bez
tego możemy zginąć ― dodała.
― Ale
ten kierowca był naprawdę gburowaty, miał minę, jakby…
Pogawędka
znudziła nas koło dwunastej, więc powiedziałyśmy sobie dobranoc
i usiłowałyśmy zapaść w sen dla dobra dnia jutrzejszego. Nie
wiem, jak w Eweliny, ale w moim przypadku graniczyło to z cudem, bo
myśli mi się rozbiegały, a starając się jedną chociaż złapać
za nogę, za bardzo się skupiałam, wskutek czego nadal miałam oczy
szeroko otwarte, nadaremno próbując przeczesać wzrokiem mrok.
Nie
kontrolowałam upływu czasu, ale przypuszczałam, że dochodziła
druga, kiedy zaczęło mnie dopadać zmęczenie. W ciemności
wyłapałam, jak klatka piersiowa koleżanki podnosi się i opada
rytmicznie, spokojnie i miarowo. Pewnie
odpłynęła z półtorej godziny temu,
pomyślałam zła na siebie. Jak przez mgłę pamiętam jakiś
śmiech, dziwne odgłosy i hałasy, tak głęboko zapadałam się w
tę przyjemną, kołderkową otchłań.
I
nagle, zupełnie niespodziewanie i jak Filip z konopi, rozległ się
w naszej sypialni donośny huk, jakby ostrzeliwano nas z armaty,
nadszedł więc koniec snu. Koniec tych słodkich dwóch minut
błogości.
*Radzę
dobrze zapamiętać ten sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz