― UWAGA,
GRANAAAAAAAAT!
Ten
wymowny okrzyk mojej towarzyszki broni rozdzierał uszy. Nasza
amunicja na wejście, na otwarcie ognia, poszła w idealnym kierunku,
jakby wycelowana przez profesjonalistę.
Na
jednym z łóżek klęczał ten cały Styles,
czy jak się on tam zwie. Nikogo nie dziwiło, że znów paradował w
samych portkach. Hmm, może nie paradował ― klęczał pośród
pościeli, przeciągając się. Dzięki temu puszysty kapeć w
kolorze różowym i kształcie królika wylądował idealnie pośrodku
jego czoła z przyjemnym plaśnięciem w akompaniamencie.
Wszyscy
koledzy parsknęli takim dzikim śmiechem, że echo niosło się na
wszystkie pobliskie wioski. Ja sama zgięłam się w pół, bo nie
mogłam wytrzymać ze śmiechu. Ewelajna musiała sobie usiąść na
podłodze, ledwo stojąc. Niall
spadł z łóżka, Araber
(Zayn?) trząsł się
cały pod kołdrą, ten od czapek włożył sobie do ust róg z
poduszki, usiłując nie wydać z siebie ani jednego dźwięku, a
ostatni, Niezidentyfikowane Włosy,
opierał ręce na udach, usytuowany w siadzie klęcznym. Sam
zaatakowany znieruchomiał na kilka sekund, po czym zabrał ze
swojego materaca zwinięte w kulkę skarpety i cisnął w naszym
kierunku.
Potem
w ruch poszło wszystko: inne bambosze, majtki, bluzki,
prześcieradła, kołdry i poduszki, z których wypadło tyle pierza,
że można by na kila łysym kogutom sprzedawać. Akcja przebiegała
zgodnie z przewidywaniami ― liczne bombardowania, śmiech i
wygłupy. Wiem jedynie, że ktoś ode mnie dostał w krocze grubymi,
zwiniętymi skarpetkami i się słaniał (głowy nie dam, ale chyba
Araber!), Ewelajn
strzeliła Nialla
pustą butelką w klatę, sama zaś oberwała w ucho
gumką-recepturką. Pan Gazeciarz o Włosach Nieznanych
trafił zmiętą w kulkę folią aluminiową centralnie w rowek w
moim dekolcie i chłopcy płakali ze śmiechu przez bite piętnaście
minut, podczas których moja twarz płonęła.
Nic
tak nie niszczy wroga jak wspólne świrowanie. No powiedzcież, czyż
nie cierpi na tym mózg? Ich, dla mojego już za późno…
Zmusiłyśmy
drugą walczącą stronę do poddania się. Wyciągnęli białe slipy
na mopie jako znak rezygnacji z dalszych walk. Nie obyło się bez
siniaków i zadrapań, ale poza tym żołnierze wyglądali na w miarę
zadowolonych.
Padłam
na podłogę krzyżem, dysząc. Jak po dobrym seksie,
przeszło mi przez myśl, ale szybko to odgoniłam.
― Jestem
martwa! ― oznajmiłam zgodnie z prawdą.
Zamknęłam
na chwilę oczy, próbując wyrównać oddech.
― A
ja lubię stężenie pośmiertne ― powiedział podejrzanym głosem
ktoś, w kim rozpoznałam Sonderkommando.
― STYLES!
― wrzasnął ostrzegawczo inny gość.
Szybko
otworzyłam powieki i był to właśnie ten z włosami, których
koloru nie da się zdefiniować. Stał na nogach i z wyciągniętą w
kierunku czarnowłosego kolegi ręką, miażdżył go wzrokiem. Ten
zaś miał facjatę zadowoloną z jego poirytowania. Przykucnął
przy końcu łóżka i sprawiał wrażenie chcącego zaraz skoczyć w
moim kierunku. Zaczęłam się bać.
― Żartowałem
tylko. ― Uniósł obie ręce w geście niewinności.
― Nie
chcemy więcej takich sucharów ― odparł na to Niall.
Wszyscy
obecni w pokoju się zaśmiali.
― Oto
mamy nowego króla! ― krzyknął Uszatka.
― POWITAJCIE GORĄCO HARRY'EGO STYLESA, KRÓLA TOSTERA!
Po
tej kwestii zwijałam się wraz zresztą ze śmiechu. Byłam prawie
pewna, że za kilka minut wysiądzie mi przepona, bo na to się
zapowiadało.
Zapadła
chwilowa cisza, której wszyscy tak bardzo nienawidzą, że wycięliby
jej pojęcie ze słownika. Ja miałam przymknięte oczy i starałam
się wewnętrznie uspokoić, żeby łatwiej szły ćwiczenia. Czułam
nadchodzącą dekoncentrację, rozkojarzenie i emocjonalny mętlik,
wywołany tym wydarzeniem. Moja psychika czasem sprawiała, że
odechciewało się żyć. Obustronnie.
Kiedy
uchyliłam powieki, spostrzegłam, że mój (poniekąd) obrońca
przygląda mi się w nietypowy sposób. Nie uciekł spojrzeniem, ale
wyglądał na jeszcze bardziej skupionego.
― Masz
mnóstwo piór we włosach ― oznajmił.
Natychmiast
poskładałam się do pozycji siedzącej i poczułam niemałe
zakłopotanie.
― Ach,
tak? ― Zaczęłam szybko strzepywać z siebie pierze. ― Możliwe,
któryś z was rozerwał dwie poduszki…
Urwałam
w pół zdania, bo zbliżył się do mnie na niebezpieczną
odległość. Usiadł mi przed twarzą, jedną wyprostowaną ręką
podpierając się na podłodze. Zrozumiałam, że coś wyprawia z
moimi włosami; o dziwo, nie sądziłam, że próbował wpuścić mi
plemienia Minimków czy innych pcheł. Po kilku sekundach ujrzałam
przed sobą mały pęk białych, drobnych piórek, który on badał
wzrokiem z uśmiechem na ustach. Wstał i podszedł do jednego z
łóżek, mam kilka powodów, by przypuszczać, że należało ono do
niego.
― Dobra,
musimy tutaj trochę ogarnąć, za jakiś kwadrans podają śniadanie
― powiedział Araber,
przerywając dziwne milczenie.
Wszyscy
wstali z miejsc i zaczęli się rozglądać dookoła. Staliśmy na
polu bitwy, i to nie byle jakiej, bo ciężkiej i wymagającej odwagi
oraz męstwa wojennego. Tymi cechami się wykazaliśmy. Dobrzy z nas
żołnierze.
Zerknęłam
kątem oka na tego od piór. Stał odwrócony tyłem i zawzięcie
grzebał w torbie podróżnej.
― Liam,
ty pozbieraj pierze, skoro tak cię strasznie zainspirowało ―
dorzucił śniadej karnacji kolega.
― Może
uda ci się je całe upchać do tej torby… ― Po tych słowach
najstarszego wyglądem, a jednocześnie maniaka czapek, rozeszła się
salwa śmiechu, a sam autor wypowiedzi oberwał jakimś pluszakiem w
twarz.
Bez
dwóch zdań zabrałyśmy się do pomocy, chociaż Niall
stwierdził, że sami sobie dadzą radę. Mhm, już my znamy męskie
zdolności sprzątacze! Nie było możliwości sprzeciwu, nie mieli
nic do gadania.
Szczerze
mówiąc, redukcja tego bałaganu szła mi raczej średnio, nie
potrafiłam zapanować nad myślami. Ciągle słyszałam w czaszce
Liam, i to nie wcale
ze względów, o których pewnie myślicie, okropne swaty. Myślałam
o tym, że jest dziwny i zastanawiałam się tylko, czy swoją
dziwnością bije mnie już na głowę. Z jednej strony miło byłoby
usłyszeć, że zna się świra większego od siebie, ale z drugiej
to utrata swego rodzaju prestiżu. Tajnymi spojrzeniami usiłowałam
się mu przyjrzeć i z lekko rozkojarzonej, zamyślonej twarzy
odczytać odpowiedź na moje pytanie. Niestety, nie uzyskałam
żadnej, za to zauważyłam, że Styles
ciągle się uśmiecha i spogląda na Ewelinę podczas pracy. Chociaż
wyskoczył jej pryszcz nad lewą brwią, więc może patrzył na nią,
bo chciał się przekonać, ile wytrzyma bez śmiechu.
Kiedy
po całej robocie wyszłyśmy na korytarz, żeby za kilka kroków
znaleźć się u siebie, Araber
wyskoczył z pokoju. Jak na komendę odwróciłyśmy się na pięcie
w jego kierunku.
― Hej,
dziewczyny, eee… ― W jego arabskim akcencie było coś
bezsprzecznie uroczego. Cały był bardzo uroczy. Z obiektywnego
punktu widzenia, oczywiście. ― Jeszcze raz dzięki za pomoc. Bez
was chyba jednak poszłoby gorzej. ― Posłał nam nieśmiały,
pełen omamiającej urody uśmiech, który natychmiast
odwzajemniłyśmy.
― Nie
ma za co ― odparłam.
― W
końcu też trochę nabałaganiłyśmy ― dodała Ewelina.
Znowu
banan na twarzy.
― Ej,
a tak w ogóle! ― krzyknął olśniony. ― Nie przedstawiłem się.
Jestem Zayn. Zayn Malik.
― Złapałyśmy kolejno jego dłoń.
― Karolina
Borejko. ― Wiem, pewnie zrobiłam fatalne pierwsze wrażenie.
― Ewelina
Kubiak.
Pożegnaliśmy
się w pośpiechu, by w podobnym tempie przygotować się do zajęć
(na śniadanie nie było już co liczyć). Prawdę mówiąc po takim
przyjemnym wstępie nie chciało mi się tam iść, ale już od
jakiegoś czasu miałyśmy wybrany repertuar, więc WYPADAŁO. Poza
tym to był dopiero drugi dzień, więc chyba wcale nie pasowało,
żebyśmy go sobie zlekceważyły. No i chyba przyjechałyśmy tutaj,
żeby się czegoś nauczyć, prawda? Nie nastawiałyśmy się na
wygraną ― żeby się za bardzo nie zawieść. A zawód zapowiadał
się wystąpić za cztery tygodnie.
Na
myśl o pierwszym programie na żywo dostawałam drżączek. Latały
mi stawy nieruchome i wszystko to, co nie powinno w normalnym stanie.
Jedzenie podchodziło do gardła, bledłam, chodziłam w kółko,
nerwowo gładziłam włosy, z trudem przełykałam ślinę, zasychało
mi w gardle. Z przeprowadzonego przeze mnie wywiadu wynikało, że
Ewelina też nie pozostawała elektrycznie obojętna wobec tego
wydarzenia, tylko że ona nie miała męczących mdłości ani
emetofobii, co znacznie ułatwiało sprawę. Ja nie mogłam przestać
dygotać i histeryzować. Potrzebowałam czymś zagłuszać mózg,
więc przepisywałam lekcje przesyłane przez Agę B., czytałam
lektury ― wszystko, by makówka nie pozostawała wolna.
Odnośnie
naszej klasowej koleżanki ― każdy jej e-mail przynosił nowe
wieści ze szkoły. Agnieszka stała się powierniczką tajemnicy
duetu Restless. Zgodziły się na to nasze matki. Aga nie mogła
rozgłaszać po szkole, co tak naprawdę się z nami dzieje ― w
przeciwnym wypadku czekała nas eliminacja z programu. Nie wolno nam
było także komunikować się z rodzinami, miałyśmy tylko biedną
B. Dowiadywałyśmy się od niej, że ludzie w klasie z początku
namiętnie spekulowali na nasz temat, wymyślając coraz nowsze
teorie. Jedna z nich na przykład zakładała, że wcale nie
trafiłyśmy do kuzynki Ewelajn, że uciekłyśmy i trwają
intensywne poszukiwania. Co za bzdura! Inna mówiła o naszym
porwaniu ― tę właśnie powinniście już znać. Mamy jednak
złożyły wizytę naszej wychowawczyni i dyrektorce wyjaśniając,
że pojawiły się pewne przeszkody zdrowotne, to jest
złamałyśmy obie nogę i postanowiłyśmy wrócić dopiero po
powrocie do poprzedniego stanu, a to może potrwać.
Ale uczniowie całej szkoły (tak, dobrze czytacie!) podchodzili z
rezerwą do tej informacji. Zawsze się czuje intuicyjnie, że
informacje oficjalne
ukrywają straszną prawdę, prostując ją w skomplikowany
lingwistycznie sposób. Rozpatrywałam różne scenariusze reakcji na
światową wiadomość o naszym udziale w brytyjskim X-Factorze;
jedno było pewne ― nasze matki zostały odgórnie skazane na
nieufność ze strony dyrekcji szkoły, a także profesor Baran. W
przypadku zachowań klasowych zależało to od każdego
indywidualnie, więc ciężko tutaj cokolwiek przewidzieć.
Zgodnie
z moimi obliczeniami poziom skupienia na zajęciach był stosunkowo
niski ― i mam tu na myśli wyłącznie siebie, choć Ewelina nie
wydawała o wiele bardziej skoncentrowana. Świeciło słońce ― to
po pierwsze, po drugie ― nadal żyłyśmy radosnym porankiem.
Dlaczego wciąż chodził mi po głowie? Mogłam za to obwiniać
prawie w całości swoją psychikę, która zawsze tak reagowała na
miłe rzeczy ― powtarzając je w kółko jak zacięty gramofon ten
sam fragment piosenki. To było wkurzające: przeżywać każdy
szczegół. Nie pasowało mi to, wolałam być uczuciową ścianą,
jednak każda próba wyrzucenia tego w głowy objawiała się
podwójną dawką wspomnień. Pod koniec zajęć byłam nerwowa, ale
na szczęście na nikim się to nie odbiło. Ewelajna szybko
zorientowała się w moim nastroju i dostosowała się do zasady: bez
kija nie podchodź.
Po
powrocie do domu okazało się, że pani Burnett przytrzymała nas
kwadrans dłużej i byłyśmy już spóźnione na obiad, jadło kilka
ostatnich osób. I, nie, ICH tam nie było. W pewnym sensie się
ucieszyłam, bo to oznaczało stuprocentową wolność od nerwów,
ale i brak głupich tekstów oraz wzajemnych docinek. Śmieszni z tym
byli ― przypominali stado pawianów iskających się, ciągnąc
przy tym za sierść. Brakowało im jedynie kolorowych tyłków,
choć… kto ich tam wie! TAM jeszcze nie zaglądałyśmy i nie
miałyśmy najmniejszego zamiaru.
Po
obiedzie jak na złamanie karku pobiegłyśmy na kolejne zajęcia.
Nawet nie chciało mi się stać, bo kolejna dawka ćwiczeń
wokalnych stawała się dla mnie nużąca… Co chwilę zerkałam na
zegar w salonie, by sprawdzić, ile czasu zostało. Tego dnia
wskazówki chyba naczytały się za dużo o rokoszach, bo ewidentnie
posuwały na przód w zwolnionym, ociężałym tempie. Ewelina
zachowywała się odwrotnie, jakby posiłek dodał jej sił na dalszą
część dnia. Ja marzyłam, żeby wreszcie z westchnieniem ulgi
opaść na łóżko i stwierdzić, że przeżyłam znacznie lepszy,
choć nudniejszy dzień od wczorajszego.
Wspinałyśmy
się właśnie po schodach, kiedy Ewelajn nagle położyła mi ręce
na klatce, każąc w ten sposób się zatrzymać. To, co z początku
miało być zapasem powietrza do wyrażenia jadowitej ironii, po
kilku sekundach przeszło w nieme zdziwienie, a może raczej
osłupienie…
Po
korytarzu na pierwszym piętrze, nie bacząc zupełnie na porę dnia
ani okoliczności, powolnym, lekkim krokiem przechadzał się ktoś
bardzo mi znany. Niby nic, cóż takiego dziwnego jest w spacerze po
domu, gdyby nie pewien istotny fakt, którego pominięcie
spowodowałoby wrażenie ogólnego bezsensu zwracania uwagi na to
wydarzenie.
Otóż
tak konkretnie chodzi o to, że jedyne, co miał na sobie nasz
znajomy, to ręcznik. Wyjątkowo krótki i przepasany w biodrach ―
na szczęście. Szedł w pełni zrelaksowany, cicho pogwizdując i
błądząc wzrokiem po ścianach, a także „dziurze”, dającej
obraz tego, co dzieje się piętro niżej. Schody i całe piętro
były przestrzenią otwartą, więc do dziś pozostaje dla mnie
enigmą: JAK ON NAS WTEDY NIE ZAUWAŻYŁ?! A może jednak? Może
celowo zignorował naszą obecność? Sądząc po tym, co zrobił w
następnej kolejności…
Gość
ewidentnie zmierzał do swojego pokoju z łazienki ogólnej, tylko…
dlaczego? Czyżby ich własna była zajęta? Przeszedł kilka kroków
i stanął przed drzwiami swojej sypialni, wolno wkładając klucz do
zamka. Gdy ucichł szczęk, opadła także kurtyna.
Biały,
puchaty materiał runął bezpardonowo na podłogę, a naszym
odruchem bezwarunkowym było zamknięcie oczu i zasłonięcie ich
sobie wzajemnie dłońmi. Wstrzymałyśmy powietrze i nie
wypuszczałyśmy aż nie usłyszałyśmy cichego stuknięcia. Wówczas
niepewnie, na próbę, zdjąwszy ręce z twarzy, jednym okiem
wybadałyśmy, czy teren jest czysty. Ku mojej uldze, nie zawiodłyśmy
się.
Ewelina
jednak była przerażona.
― Wiesz,
kto to był?!
― Stawiam
wielką paczkę Haribo, że… Homo sapiens!
― odparłam zadowolona.
Wywróciła
oczami.
― Styles!
TEN Styles! Styles,
który… ma dużego ― dodała ciszej, spuszczając wzrok i
nabierając kolorów na twarzy.
Gały
to mi chciały zrobić sobie pielgrzymkę do Ziemi Świętej.
― Patrzyłaś?!
― To zabrzmiało bardziej jak: Dlaczego się z nim
całowałaś?!
― Nie,
wcale nie! ― broniła się. ― No, może trochę… Tylko przez
moment… On nosi boa dusiciela w spodniach ― zakończyła nie bez
mniejszego przestrachu w oczach.
Roześmiałam
się na cały głos, nie mogąc już wytrzymać. Ewelajn i takie
zboczone wybryki? Nie mniej jednak moje zdziwienie nie przeszkodziło
mi w radości.
Powrót
do pokoju przyniósł absolutne ukojenie. Postanowiłam nadać mu
pieszczotliwą nazwę Jaskini,
bo prawie zawsze miałyśmy tu ciemno ― żadna z nas nie lubiła
mocnego światła. W dzień też nie należało zwykle liczyć na
słońce ― angielska pogoda woli być emo. Pościel była taka
przyjemnie chłodna, mimo zbliżającej się zimy, że aż z tego
wszystkiego poczułam przemożną chęć odpoczynku od tylu emocji.
Ostatnia myśl, jaką pamiętam, to: W którym roku była
unia lubelska? Fuck this shit, uciekło mi!
― Idę
się przejść po ogrodzie.
Obrzuciłam
ją podejrzliwym spojrzeniem.
― No
co? Ty byłaś! ― rzuciła do mnie oskarżycielskim tonem.
― Aaaa,
to sobie idź, tylko ja ci guza chłodzić nie będę ― burknęłam,
niby to zła.
Jeszcze
tylko pokazała mi język w szparze w drzwiach i tyle ją widziałam.
Kiedy
podniosłam swój szacowny bagażnik z łóżka (z tego
najcudowniejszego miejsca na globie), kroki momentalnie skierowałam
do lustra nad komodą we wnęce z wejściem do łazienki. Moje włosy
miały to do siebie, że bardzo rzadko się plątały, nawet w nocy.
Gdy się wówczas im przyjrzałam w odbiciu, stwierdziłam, że
potrzebują mycia i to natychmiastowego. Pomyślałam, że prysznic
też byłby dobrą rzeczą, więc czemu nie?
Jak
się okazało, podjęłam słuszną decyzję. Ciepła woda, zapach
kokosowego mleczka pod prysznic i bursztynowego szamponu do włosów
TO BYŁO TO. Świadomość godziny szesnastej i możliwości
rozluźnienia mięśni powodowała przyjemne odprężenie. Nawet
włosy westchnęły z pewną dozą ulgi. Wreszcie nie wyglądały jak
olej, tylko próbowały przypominać jedwab! Od zawsze były gładkie
― na tyle, by ułożenie najprostszych fryzur sprawiało odrobinę
trudności.
Wskoczyłam
w mój szary, luźny dres (wszystko, co opinające, eksponuje moje
zwały tłuszczu na brzuchu, a także okropne, masywne uda; mimo to
pod spód założyłam biały top), stopki, i zamierzałam trochę
podsuszyć głowę w pokoju; z łazienki zrobiła się sauna (ach, to
moje skromne zamiłowanie do wysokich temperatur), w której
egzystencja była prawie niemożliwa. Wyszedłszy do części
głównej, zaczęłam pocierać ręcznikiem swoją szczecinę,
szastać, zarzucać nią, maltretować ― robić wszystkie te
niezbędne czynności, które sprawiają, że przestaje się wyglądać
jak szczur.
W
międzyczasie puściłam moje myśli samopas, ale nie wyszło z tego
nic konkretnego; w głowie miałam tylko ranek i bitwę, i trochę
zajęć, ale niewiele. Zapamiętałam, że śpiewam za bardzo nosowo
(też mi news) i wciąż mam za słabe podparcie z przepony. I
wibrato, koniecznie mi trzeba zlikwidować tę niemalże manierę, bo
jest gardłowe, a to źle. Zaplanowałam więc, że wytnę pewną
część codziennego relaksu na pracę wokalną, i chciałam w to
wszystko wciągnąć jeszcze Ewelinę, która miała prawie
identyczne problemy głosowe, co ja, z tym, że ona W OGÓLE musiała
pamiętać o przeponie (ja po prostu nabierałam za mało powietrza),
a także pilnować szmerków. Tutaj nie leżało to w zakresie
obowiązków Yvie, żeby nas w tym wytrenować ― owszem, była od
wokalu, ale ona zajmowała się raczej kwestiami fałszu, zgrania
oraz tych rzeczy, które ucho przeciętnego słuchacza wychwyci. W
naszej gestii leżało wyczyszczenie nieczystości.
Zasłuchana
we własne myśli i zagłuszona przez pocieranie głowy ręcznikiem,
ledwo zarejestrowałam kliknięcie klamki. Z mojej wiedzy wynikało,
że dochodzi wpół do piątej.
― Co
tak wcześnie, droga Ewelino? ― zaczęłam z lekka ironicznie, nie
zaprzestając swojej czynności. ― Czyżby spacer się nie udał? A
może oberwałaś piłką w głowę?
Odpowiedziała
mi dziwna cisza, więc się wreszcie wyprostowałam, kończąc suszyć
włosy. I wtedy oczy urosły mi do rozmiarów pięciozłotówek.
Wpatrywałam
się tępo w człowieka stojącego jakieś pół metra przede mną,
ze zdziwienia zapominając o przełykaniu śliny. Człek ów miał
ten nieznośny, niedający się dookreślić kolor włosów i minę
co najmniej zmieszaną; ba, on wyglądał, jakby wybudzono go z
hibernacji po dwudziestu latach.
― Ale
ty nie jesteś Ewelina ― bąknęłam cicho, zauważywszy mądrze
pewien kluczowy fakt.
Miał
twarz, jakbym przemówiła do niego po arabsku. Chociaż nie ― dla
niego to pewnie zabrzmiało po arabsku.
― W-what?
― zapytał niepewnie, patrząc na mnie, jakbym była kosmitką.
Nie
smarowałam się żadną zieloną maścią, więc skąd mógł mieć
takie podejrzenie?
Plasnęłam
się z otwartej dłoni w czoło, po czym roześmiałam nerwowo,
poprawiając okulary. (Z racji noszenia ich w tym momencie na nosie
miałam ochotę zapaść się pod ziemię, a był to już drugi
powód.)
― Ach,
przepraszam ― odezwałam się już po angielsku. ― Po prostu
pomyślałam, że jesteś moją współlokatorką. ― Nadal śmiałam
się zdenerwowana, a on ani drgnął, ciągle patrząc tymi
przerażonymi ślepiętami. ― O co chodzi? Stało się coś?
Och,
jakaż byłam boleśnie normalna! Co mi strzeliło do łba, żeby na
starość wracać do zdrowej głowy? Może to jego wina? Tak, te
wyprostowane, bliżej nieokreślone włosy zdecydowanie mnie
mieszały. Bo jak nie mam czegoś zdefiniowanego, to wszystko mnie
swędzi, uwiera i gryzie. Jak te stare, obrzydliwe, peerelowskiej
swetry wełniane (czy z czegoś, co ów materiał słabo imituje).
Przez
otwarte drzwi, gdzieś z korytarza (a może pokoju obok?) doszło do
nas czyjeś wołanie: Has anybody seen Liam?
Chór głosów odparł mu, że nie. Drzwi nagle ruszyły w kierunku
zamknięcia z cichym skrzypieniem i przerażona spojrzałam na równie
przerażonego kolegę. Wywnioskowałam, że musiały ruszyć po jego
mikrogeście. Przybrał jakiś dziwaczny, krzywy uśmiech, następnie
zmieszał się, podrapał po głowie i odparł:
― Szukam
bransoletki.
Podniosłam
podejrzliwie jedną brew.
― Niall,
kolega znaczy, zgubił, jak wpadliśmy tu z wizytą.
Automatycznie
i bezwarunkowo pomacałam się po pozostałości po dorodnej palmie
na czole. Poczułam bliżej niewytłumaczalny stres. Przestudiowanie
całej Mowy ciała (Joe
Navarro) nie upoważnia mnie co prawda do wydawania takich
(krzywdzących czasem) osądów, ale i tak wydawało mi się, że w
jego znakach niewerbalnych było coś niepokojąco sprzecznego.
Postanowiłam się jednak nie ujawniać ze swoimi podejrzeniami.
Przemówić
zdołałam dopiero po upływie piętnastu sekund.
― Więc…
proszę, rozejrzyj się, jeśli wiesz, jak wyglądała…
Chłopak
schylił się, wzrokiem przeczesując podłogę, a ja się oddaliłam
w kierunku komody, choć bardziej lustra, które zostało nad nią
zawieszone. Rzadko chodziłam w rozpuszczonych włosach, dlatego
miałam zwyczaj zawiązywania mokrych włosów w imitację koka. I
tym razem kontynuowałam tradycję, zawsze jednak trzeba było
najpierw rozczesać splątane przez ręcznikowe suszenie kłaki.
Wzięłam do ręki szczotkę i zaczęłam z pasją szarpać to
spaghetti. Aż dziw, że się nie przestraszył na te dźwięki. A
może się przestraszył, ale nie dał po sobie nic poznać?
Kiedy
szopa wyglądała w miarę względnie, wyrwałam włosy z czesadła i
poszłam wyrzucić, spuściwszy w toalecie. Gdy wróciłam, mój
towarzysz-sąsiad wstawał zrezygnowany z klęczek. Z twarzy dawał
wrażenie odważniejszego niż przed kilkoma minutami.
― I
jak? ― spytałam, siląc się na naturalny uśmiech.
― Nie
ma, Niall musiał ją
posiać gdzieś indziej. ― Głos miał stosunkowo niski jak na swój
wiek (który ― jak przypuszczałam ― oscylował w granicach
mojego), w przyjemnej barwie, jakby pracował nim od wielu lat.
Zauważyłam, że ludzie związani z wokalistyką często mają takie
miłe dla ucha głosy.
Odwróciłam
się do niego bokiem, skupiona na tworzeniu estetycznego, ludzkiego
koka. Przez kilka sekund czułam na sobie jego wzrok ― i to znów
nie był ten wzrok,
tylko ciekawy, zupełnie inny. Badający moje reakcje i zachowania.
Behawiorysta czy jak?
Zaskakujące,
ale odszedł ode mnie i padł na łóżko na wznak. Możliwe, że to
przypadek, ale na MOJE. Nie wiem, co chciał przez to osiągnąć ―
jeżeli efekt przyjaźni od wielu lat, to trochę mu się udało, bo
takie odniosłam wrażenie, ale NIC WIĘCEJ. Poza tym tylko brwi się
buntowały przez obniżanie ich, skoro one tak uparcie chciały być
zdumione. Gość leżał jak u siebie, wpatrując się z radością w
sufit. Odbijał się w lustrze i dzięki temu mogłam spojrzeć na
niego kątem oka. Skoncentrowałam się głównie na jego czuprynie.
― Jaki
ty masz w zasadzie kolor włosów?
Nie
zwrócił ku mnie swoich oczu, tylko nadal robił banana do naszego
stropu, w którym nie było nic interesującego.
― Louis
mówi, że to liamowy ― odparł.
Na
kilka sekund w mojej głowie pojawiła się ta okropna myśl, że
może na wspomnienie o tym całym Louisie
tak się rozweselił… Otrząsnęłam się jednak mentalnie, nie
dając po sobie poznać, że cokolwiek głupiego zaatakowało mój
mózg.
Zrozumiałam
to i owo, po czym powiedziałam wolno, od niechcenia, ale z lekkim
uśmieszkiem:
― A
więc jesteś Liam…
tak?
A
może byłam ucieszona, bo finalizowałam tworzenie nieznośnej
fryzury? Czasem w tej kwestii trudno mi było dogodzić, bo kok,
chociaż taki prymitywny, wiązany gumką, musi być porządny. Ja
znałam dwa sposoby, żeby go sobie usadzić na łbie: jeden mi nie
wychodził, ale się podobał, drugi potrafiłam, ale średnio mnie
zadowalał. I weź tu, człowieku, sprostaj kobiecym wymaganiom…
Ha, a zdziwilibyście się, jak często odcinano mnie od wizerunku
kobiety! Mimo miski D i takich tam, ludzie bardzo często zapominali,
że jestem płcią piękną
lepszą (niepotrzebne skreślić). Wydawało im się, że skoro już
otrzymałam status świra, to czyni mnie to automatycznie obojnakiem.
Dla facetów byłam jak kumpel, dla kobiet ― prawie ufolągiem. To
krzywdzące, ale zaciskałam zęby i brnęłam do przodu.
Ostatni
splot gumki i bach! Ta, chciałoby się. Tu coś dziwnie odstawało,
a tamten kosmyk nieestetycznie wisiał. Nie, nie, nie, od nowa.
― A
ty musisz być… Czekaj, kumpela Eveline… ― Chyba nie
warto pytać, skąd ta żądza mordu w moich oczach. ― Czyli…
Niall mówił, że to takie skomplikowane imię…
Gość
miał szczęście, bo ostatnia wersja mojego koka bardzo mnie
ukontentowała, więc z zadowoleniem położyłam ręce na biodrach i
obejrzałam swojego dzieło z obu profilów.
― Karolina
― podpowiedziałam, uśmiechając się.
Niech
się cieszy, bo przyszłam mu z pomocą! Skończywszy zadanie,
podeszłam do swojego łóżka, na którym rozłożył się jak
pański byk i dodałam:
― Jak
Caroline, ale z a na końcu.
Zaczęłam
suszyć kły. No nieeee, moja normalność była czymś…
nienormalnym. Czy istnieje możliwość, że… (to tak trudno
przechodzi przez gardło!) …chęć zrobienia dobrego pierwszego
wrażenia zdominowała swobodne wyrażanie własnego ja?
Dżizys, to zabrzmiało, jakbym parodiowała Sokratesa albo
telefoniczne wróżki. NIE, NIE, NIE, to nie jest możliwe,
Borejko ― odezwał się ktoś w mojej głowie.
― Miło
poznać.
Podniósł
się do pozycji siedzącej i uścisnął moją wyciągniętą dłoń.
― Mnie
również.
Spuścił
nogi i usiadł jak cywilizowany
człowiek, nie jak NIECHLUJ, KTÓRY CI ZAJMUJE TWOJE ŁÓŻKO BEZ
PYTANIA. Ale ja wcale nie byłam na niego o to zła, skądże znowu.
Tylko gdyby ktoś mi (przypadkiem oczywiście) podał tasak do ręki
(lepiej prawej, lewej sama się boję), to istnieje opcja, że
użyłabym go do machania, ot, tak sobie. I być może, pechowo,
akurat zamachnęłabym się na jego głowę…
Jak
na szpilkach usadowiłam się na wozie
Eweliny. Momentalnie zrobiło się NIEZRĘCZNIE. Gdybym nie starała
się wmieszać w tłum zwyczajnych śmiertelników, taka sytuacja
nigdy w życiu nie miałaby miejsca; a jednak! Bycie świrem popłaca.
Robiłam wszystko, żeby przywrócić się do poprzedniego stanu.
W
chwili, w której miałam sięgnąć po landrynki leżące na szafce
nocnej Kubiak, Liam
przemówił:
― Więęęc…
Jesteście z Polski, tak?
O
dziwo, poczułam swobodę i jednak je wzięłam. Odpakowałam z
papierka pierwszego i władowałam do ust. Wystawiłam opakowanie w
jego kierunku. Mmm, cytryna i pomarańcza…
Przytaknęłam
głową.
― Cukierka?
― Chętnie.
― Częstując się, wyszczerzył uzębienie.
Podobnie
jak ja, zamiast go ssać, najpierw przegryzł twardą, gładką
skorupę (zachrupało), żeby jak najprędzej dostać się do
słodkiego, syropowego nadzienia.
― Polskie
― dodałam, obserwując go.
― Tak?
― Wyglądał na zaskoczonego. ― Dobre.
Przełknął
ostatnią porcję, a ja podsunęłam mu torebkę. Wziął dwa.
― Jak
się tutaj dostałyście? Mieszkacie w Anglii na stałe? ― Po tej
wypowiedzi już miał policzek wypchany cuksem.
Zanim
odpowiedziałam, musiałam połknąć. (JEŻU, czy tylko ja mam
głupie skojarzenia?!)
― Wiesz,
w sumie to dość długa…
Ni
stąd, ni zowąd drzwi stuknęły z mocą i otworzyły się tak
gwałtownie, że prawie dostałam zawału. Ba, ja byłam pewna, że
zaraz na niego zejdę! Nic takiego się nie zdarzyło, ale za to
mieliśmy w pokoju kolegę Nialla,
zdyszanego i rozkrzyczanego.
― Hej,
nie widziałyście gdzieś może… LIAM!
Moje
bębenki błagały o litość. Sama byłam krzykaczem co niemiara,
ale on mnie pobił na głowę. Kto by pomyślał, że się umie tak
drzeć?
― Szukamy
cię od piętnastu minut! Co ty wyprawiasz?!
Liam
wstał, kończąc żuć landrynkę. Włożył ręce do kieszeni.
― Poznaję
środowisko ― odparł, stając ze swoim blondwłosym przyjacielem
twarzą w twarz.
Wyglądali
razem dość zabawnie, bo mój dzisiejszy towarzysz od suszenia
włosów był od swojego kompana o jakieś pięć centymetrów
wyższy. Ja to się przy nich mogłam w ogóle schować ― przy moim
metrze sześćdziesiąt pięć…
― A
po co ja wam? ― zainteresował się, ściągając brwi. ― Tylko
mi nie mów, że Harry znowu zmienił repertuar!
― Na
szczęście nie ― odpowiedział Niall. ― Ale chce się zamienić
solówkami. I w ogóle musimy obgadać nasz występ!
― Nie
radzę na zewnątrz ― wtrąciłam się. ― Konnie zaczęła swoją
serię wywiadów.
― O,
cześć, Caroline ―
przywitał się blondyn z uśmiechem, machając do mnie siedzącej na
łóżku Eweliny.
― To
Karolina ― poprawił
go Liam, marszcząc przy tym brwi. Aż musiałam powstrzymać szczere
zdziwienie!
― Ach,
tak, faktycznie. ― Niższy roześmiał się nerwowo. ― A gdzie
Ewelina?
― W
ogrodzie ― odpowiedziałam.
Spojrzeli
na siebie wielkimi, przerażonymi oczami, a ja poczułam się z
lżejsza pominięta, nieświadoma i głupia. Czy tam hodowali lwa, że
to była aż tak straszna wiadomość?
― Co?
CO?!
― Nic,
nic, czas na nas ― mruknął Niall, popychając swojego kolegę do
wyjścia. ― To my lecimy, PAA!
A
zatem zostałam sama jak palec z nierozumną miną.
*
* *
Okazało
się, że tą okropną, napawającą strachem wiadomością był fakt
gry Stylesa i Tego
Jeszcze Jednego Na L.
Larry? Ludwik?
Coś w tym stylu. Najwyraźniej ci dwaj musieli słynąć z wyjątkowo
ekstremalnej gry, skoro i o Ewelajn się obawiano. Czyżby szansa na
powtórkę z rozrywki była spora? Jaka by nie była, moja
współlokatorka wróciła cała i zdrowa, a na dodatek ucieszona, że
znalazła siłownię gdzieś u nas w piwnicach.
Przez
kolejne dni jakoś nie interesowali nas nasi nieokrzesani
sąsiedzi-neandertalczycy. Co dziwne, nawet skończyła się
(przynajmniej chwilowo) era siedzenia w pobliżu przy stole. Oni
gorączkowo szeptali i dyskutowali półgłosem o swoich tajemniczych
sprawkach, a my się śmiałyśmy i poznawałyśmy resztę domu.
Rozmawiałyśmy z przyjazną, uśmiechniętą Cher Lloyd,
zamieniłyśmy kilka słów z Mattem Cardle,
przełamałyśmy lęk i nawiązałyśmy kontakt z chłopakami z F.Y.D
(strasznie zabawni, Ewelinę bolał później brzuch ze śmiechu;
najbardziej zachwycona była dwoma czarnoskórymi) ― ich
powierzchowna dziwność okazała się nie mieć odbicia wewnątrz.
Mary Byrne także była
miła, choć ― nie wiedzieć czemu ― nasi zagubieni turyści,
niemogący znaleźć kierunku, chichotali za każdym razem na jej
widok. Rebecca Ferguson
okazała się do bólu urocza i słodka, mimo to nie skoczył mi
cukier. Gdy chciałyśmy się podzielić wrażeniami i
spostrzeżeniami na temat żeńskich zespołów z Belle
Amie, one nas zignorowały, nie
przerywając piłowania paznokci, bawienia się kosmykiem włosów,
rysowania bohomazów czy obserwowania z oczarowaniem własnych
szpilek. Nie zmieniły także wyniosłej miny; odpowiedziało nam
prychnięcie, więc dałyśmy sobie spokój.
I
tak nam upłynął niemalże cały tydzień aż do soboty.
Postanowiono uczynić ten i następny dzień wolnymi, co uczestnicy
przyjęli bardzo entuzjastycznie. Nie było konkretnych godzin
posiłków prócz obiadów ― pora pozostawała ta sama. W ten
pierwszy weekend nawet ci za ścianą spali grzecznie i bez większych
hałasów. Być może to kwestia zmęczenia, bo zmęczeni byli na
pewno.
W
pierwszą naszą sobotę z uczestnikami X-Factora wstałyśmy o
dwunastej, nie schodząc na obiad. Koło pierwszej zeszłyśmy do
kuchni po bułki i trochę słodyczy (czyt.: najłatwiej było je
przetransportować na taczce). Cały dzień przeleżałyśmy,
plotkując, śmiejąc się, analizując cały spędzony w tym miejscu
czas. To się chyba nazywa aklimatyzacja, prawda? Nasi sąsiedzi
również byli grzeczni ― od czasu do czasu dochodził nas ich
śmiech. Trochę się pozbierałyśmy koło osiemnastej, żeby nie
straszyć po zejściu do salonu. Niby po co?
― spytacie. Ach, więc odbyła się emisja pierwszego odcinka
siódmej serii X-Factora, z przesłuchań oczywiście. Włożyłam
coś bardziej przyzwoitego niż dres, czyli jeansy i t-shirt z
napisem Good stories never end
oraz pszczółką Mają i Guciem pod spodem. Skądś wytrzasnęłam
trampki ― skąd? To pozostaje dla mnie tajemnicą, ja ich na pewno
nie brałam, bo mama się buntowała, że to nie są buty dla
kobiety. Nie dla porządnej, o tak. Zebrałam nieuczesane, ale
przypominające takowe włosy w imitację koka (nie cackałam się z
nim jak WTEDY) i byłam
gotowa do wyjścia. Ewelina jednak się bardziej postarała, a
przynajmniej taki miała zamiar: przebierała w spódniczkach,
sukienkach, rozważała założenie sandałków na koturnach, ale
ostatecznie wybrała zestaw łudząco podobny do mojego.
Jak
się okazało, w przestronnym salonie praktycznie nie było miejsca
do siedzenia. Całą jedną kanapę zajmowali TAMCI. Niall
przypadkiem odwrócił głowę w naszym kierunku, kiedy wchodziłyśmy.
Siedzący obok Liam
zainteresował się tą pozycją kolegi i również popatrzył. O ile
jego jasnowłosy kolega pomachał nam z szerokim uśmiechem, o tyle
on zdobył się wyłącznie na to drugie, ledwo podnosząc dłoń.
Tylko dlaczego znowu mi się przyglądał tym DZIWNYM, PEDOFILSKIM
SPOJRZENIEM? Naprawdę, możecie mi wierzyć, że potrafiłabym
rozpoznać rozmarzony, romantyczny wzrok. Ten mówił raczej: Jesteś
dobrym eksponatem w tej surrealistycznej galerii. Muszę się tobie
przyglądać tak długo, aż przywyknę do twojej nienormalności.
Nie pytajcie mnie więc, z jakich powodów nie lubiłam tego
spojrzenia. Niall
zaprosił nas gestem, żebyśmy przysiadły na oparciu chociaż;
ciężko się było tam dostać, część i tak już stała. Ale
zgodziłyśmy się bez namysłu. Kiedy podeszłyśmy bliżej,
zauważyła nas reszta zespołu, która rzuciła zbiorowe Hi.
― Jak
wam zleciał tydzień? ― spytał pierwszy poznany przez nas członek
stada goryli. ― Jakoś się mijaliśmy na korytarzu bez słów
przez te parę dni.
― Raczej
spokojnie. ― Gdyby Niall stał, uśmiech Ewelajn zwaliłby go z
nóg. Mądry chłopak, wie, kiedy usiąść. ― A wam?
― Nadal
odrabiamy braki snu ― odparł rozmówca. ― Jeszcze te ciągłe
wizyty i gadanie z Kotechą…
To
mi przypomniało jego odwiedziny z Liamem
w naszym pokoju, a także samotną wyprawę do Jaskini tego
drugiego. Pewne niepotwierdzone spostrzeżenie utkwiło mi w głowie,
a ja, jako istota z natury nieszczególnie łagodna, postanowiłam ów
fakt mądrze wykorzystać.
Wkładając
w to tyle jadu, ile zdołałam, uśmiechając się sztucznie, acz nad
wyraz złośliwie, zapytałam ociekającym słodyczą głosem:
― A
jak bransoletka, Niall?
Znalazła się?
Gość
ściągnął brwi, usiłując odnaleźć ślad pamięciowy w swojej
głowie, ale cóż, skoro nie istniał…
― Bransoletka?
― upewnił się, kompletnie zmieszany. ― Jaka bra… AU! ― Ból,
który wykwitł na jego twarzy, był czymś stanowczo ostrzegawczym.
Szybko się jednak uwinął z opanowywaniem mimiki, bo po chwili z
pełnym pokerfejsem i dwoma palcami na brodzie odrzekł: ― Jest,
jest… Tak, owszem, zgadza się, znalazłem ją.
Zanim
zdążyłam zareagować, coś trafiło w moją głowę. Na szczęście
dla otoczenia, nie była to piłka, tylko pluszak, który poleciał
od strony Zayna, Stylesa
i Larry'ego. Albo
Ludwika. Albo
Leonarda. NIEISTOTNE.
Skoncentrujmy się na tym, że cała trójka miała ubaw, a ja
spłonęłam rumieńcem. Oczywiście, Borejko, masz kiedy
spalić buraka, sieroto.
Udawałam jednak, że twarz mam w swoim zwykłym kolorze.
― Pytałem,
czy słuchasz The Script
― powiedział czarny, lokaty frajer, który nie ma w zwyczaju
przepraszać.
― Tak,
chętnie. ― Mimo to moja odpowiedź była pełna ciepła. ― A ty
dziennik mój piszesz, że tak ci to potrzebne?
― Nie
― odparł za niego Larry. ― Chciał się upewnić, że wszyscy
hodowcy jednorożców mają podobny gust muzyczny.
― I
jak wypadłam?
― Świetnie.
To jego ulubiony zespół.
― Dobrze,
że nie dotyczy to upodobań fryzjerskich. Nie wyobrażam sobie
siebie samej z taką szopą barana na głowie.
Wszyscy
słuchacze naszej porywającej wymiany zdań (a było ich pięcioro)
wybuchnęli gromkim śmiechem (nawet sam Styles, czym byłam
zdumiona; nie spodziewałam się po nim takiego dystansu), ale na tym
skończyły się pogaduchy, bo zgaszono światło na rzecz
telewizora. Niektórzy sporadycznie mieli ze mnie ubaw, jako że
siedziałam w twarzą zakrytą dłonią. To idealnie podsumowało
moją awersję do swojej własnej osoby. Ewelina zresztą też
zasłoniła oczy na czas naszego występu.
― Jesteś
altem? ― spytał Liam.
Musiałam
pozbierać myśli, które rozbiegły się z prędkością światła
na dźwięk jego przyjemnego barytonu. Zadziwiające, że w ogóle w
jakikolwiek sposób na mnie działał. Normalnym ludziom zwykle się
to nie udaje.
Dopiero
po upływie dobrej połowy minuty zdałam sobie sprawę, że właśnie
zostałam zbesztana przez ten przyjemny baryton.
― Nie,
mezzosopranem ― odparłam, żartobliwie się załamując. W
zasadzie to jęknęłam. ― Ale mam chore struny…
Cśśśś
chyba było do nas, więc się zamknęliśmy. A widziałam, że mój
rozmówca podnosi brwi w szczerym zdziwieniu i chce to skomentować.
Po
pół godzinie zobaczyliśmy napisy końcowe i ludzie zaczęli się
rozchodzić. Nie wiedzieć czemu, po co i dlaczego, nasza siódemka
pozostała w niezmienionych pozycjach, milcząc, zamyślona. Pierwszy
ruch wykonał Styles, którego imię gdzieś mi umknęło.
Założył obie ręce na kanapie za głowami swoich kumpli,
wzdychając z miną co najmniej chytrą.
― Jeszcze
tylko trzy tygodnie ― oznajmił Zayn z pewną dozą
niewytłumaczalnego smutku.
― Trzy
tygodnie, żeby się przygotować mentalnie na stres życia ―
dorzuciła Ewelajn.
― Trzy
tygodnie, żeby poznać show-biznes od podszewki ― uzupełnił S.
― Trzy
tygodnie, żeby żreć nachosy bez limitu ― rozmarzył się Larry.
― Trzy
tygodnie, żeby bez konsekwencji ujeżdżać jednorożce ―
westchnęłam z tęsknotą.
― Trzy
tygodnie, żeby popracować nad każdym szczegółem ― zmartwił
się Liam, patrząc niewidzącym wzrokiem w dół.
― Trzy
tygodnie, żeby urządzać bitwy na poduszki i rozrzucać wszędzie
pióra… ― rozpłynął się Niall.
Zapadła
cisza. Zauważyłam, że nasz dawny Araber zmarszczył brwi.
Nie upłynęło więcej niż piętnaście sekund, a zapytał:
― Hej,
Liam! ― Wołany
spojrzał na swojego rozmówcę. ― Co ty zrobiłeś z piórami,
które zbierałeś po bitwie?
Nie
sądziłam, że faceci mogą się czerwienić! Jego rumieńce były
dorodne jak piwonie, a sam sprawiał wrażenie zawstydzonego, małego
chłopczyka. Uciekał wzrokiem i próbował ułożyć jakieś
sensowne zdanie, ale wyszła gama jakichś dziwnych artykulacji.
Kumple go zresztą zupełnie zagłuszyli swoim donośnym, podnieconym
wyciem.
― Pewnie
robi sobie przy nich dobrze… ― dociął Styles.
― Dlatego
takie posklejane!
Podsumowanie
Nialla zabiło wszystkich, prócz ofiary. On starał się
unikać kontaktu wzrokowego z otoczeniem, splótłszy ręce na
piersi.
Spojrzenie
Larry'ego spotkało się z moim, ale zrobiliśmy miny. Ja
udawałam Edwarda Cullena, kiedy och, jakże zły i niedobry James
atakuje jego Belkę Startową, a on bawił się w mafioza na pięć
minut przed zdjęciem za dług. Kto pierwszy pęknie,
cudownie! Nie mógł zainicjować lepszej rozrywki.
Trzymałam
się dzielnie, nawet nie drgnął mi mięsień twarzy. Niestety, po
dwóch minutach upartego wpatrywania mi się w oczy, jego usta nagle
się rozdarły w powalającym śmiechu.
― Fail,
Tomlinson! ― krzyknął rozbawiony Styles, choć
mogłabym przysiąc, że jeszcze dziesięć sekund wcześniej
dopingował Zayna w wrestlingu z Niallem.
― Pierwsza
przegrana Louisa!
― A
więc to nie Larry?! ― Byłam oszołomiona.
Blondynek
siedzący dotąd na podłodze, padł ze śmiechu na moje pytanie. Po
chwili dołączyła do niego cała reszta. Ewelina położyła mi
dłoń na ramieniu, a ja nie potrafiłam zamknąć ust. Gdy mi się
to udało, postanowiłam otworzyć je ponownie w celu ziewnięcia.
― Wiecie
co? Ja idę spać, idziesz też?
Kubiak
prędko się podniosła i stanęła obok mnie.
― Dobrej
nocy, bambosze! ― zawołałam na schodach.
Odpowiedziało
mi melodyjne, chóralne:
― Good
night.
Chyba
nie muszę wspominać, że tej nocy ledwo usnęłyśmy przez
wrażenia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz