poniedziałek, 11 czerwca 2012

02. Dlaczego ogórek zaśpiewał



Słynny angielski deszcz lunął już kilka minut po przyjeździe do domu Zuzi, którym obie były ogromnie zachwycone. Typowy, brytyjski, z małą werandą i mnóstwem kojącej dla oczu zieleni. Posiadał przestronny salon z ciemnymi panelami podłogowymi i kremowym kolorem ścian i zdecydowanej większości mebli. Przewodziły motywy roślinne, w znacznej ilości kwiaty, róże, zamieszczone zarówno na dwóch dużych sofach, jak i na zasłonach. Znalazł się tam też kominek. Było to tak cudownie sycące poczucie estetyki miejsce, że z trudem przyszło dziewczynom oderwanie od niego wzroku.
Dom cały napełniał się światłem dziennym dzięki dużym oknom i przeszklonym drzwiom, nie ominęło więc to i kuchni. Pośrodku stał wolno stojący blat, a w pewnej części pomieszczenia ściany tworzyły mniejszy prostokąt bez jednego dłuższego boku. Ściany były pokryte oknami, a pod nimi zamieszczona została drewniana ławka z ozdobnymi poduszkami. Przed nią stał stół, który kompletował układankę, tworząc jadalnię, idealnie sprawdzającą się przy trzech domownikach. Z niej dało się przejść do salonu dzięki ościeżnicom.
Łazienka, mieszcząca się na poddaszu tuż obok pokoju dziewcząt, była dość skromna rozmiarem; ściany do połowy pokrywała mozaika z małych kafelek w odcieniach brązu, w dalszej części ciągnęły się litry białej farby. Tuż pod oknami dachowymi wbudowana została ładna, kusząca wanna, a obok prysznic, ale dość specyficzny, bo brodzik wtapiał się w podwyższenie, a ściankami kabiny były szyby. Wchodziło się do niego przez szklane drzwi. Toaleta przytwierdzona została do czegoś w rodzaju szafki niedaleko wanny.
Sypialnia dziewczyn, jak to już zostało wspomniane, także mieściła się na poddaszu. Była bardzo nastrojowa, miała w sobie coś niezwykłego, nutę rozmarzenia. Czekoladowobrązowa barwa ścian, a do tego staromodne meble, wykonane z jasnego drewna; mała komódka z zawoalowanymi okienkami, bliżej muru frontowego cztery nisko zawieszone haczyki-wieszaczki; wąskie, podłużne okno dachowe z firanami i zasłonami w kolorze klimatycznej czerwieni, pod nim jednoosobowe łóżko z pościelą w tym samym kolorze, obok niego etażerka z lampką o kloszu w kształcie kielicha kwiatu; niemalże naprzeciwko biurko, dosunięte do niego krzesło z czerwonym obiciem na siedzeniu; pod nim kremowy, puszysty dywan, reszta podłogi szara, ale nie odrażająca, kafelkowana, ale wcale nie zimna; niziutki, ciemny stoliczek, zawalony książkami, wokół niego szare, czerwone i beżowe poduszki, dalej ta sama etażerka i to samo łóżko.
Już po samej stronie frontalnej domu można było się zorientować, że jego właścicielka zajmuje się estetyką mieszkań. Istotnie — Zuzanna Trojanowska była architektem i projektantką wnętrz i ogrodów, a jej własne „metry kwadratowe” zostały smakowicie urządzone — z elegancją i charakterem. Obie więc nowe współlokatorki cieszyły się podwójnie z przyjazdu do Anglii. Mogły chłonąć nie tylko swoisty urok ulic, ale także napawać się pięknem oryginalnych wnętrz. Zaraz po przyjeździe oczarowały się kuchnią, jako że było to pierwsze pomieszczenie, jakie zobaczyły. Ich własny pokój również wprawił je w zachwyt. Szybko wpakowały się do nowej sypialni. Karolina zajęła pierwsze łóżko i rzuciła się na nie z ulgą.
Mam wrażenie, że upłynęła co najmniej jedna pełna doba! — westchnęła, wpatrując się w sufit.
Ewelina skwitowała to uśmiechem, rozglądając się wokoło. Usiadła po turecku na jednej z kolorowych poduszek przy niskim, ciemnym stoliczku. Podniosła pierwszą lepszą z bezładnie rozłożonych książek — leżała otwarta tekstem do blatu. Cała zapisana była w języku angielskim i ciągle powtarzało się w niej słowo music… Zniechęcona ilością nieznanego słownictwa, odłożyła ją z powrotem.
Skądś dochodziło tykanie. Odwróciła się za siebie — na jej etażerce stał mały, czarny zegar.
Skrzywiła się, dając upust niezadowoleniu.
Zjadłabym coś — mruknęła, kładąc łokieć w zgięciu kolana i podpierając tym samym głowę.
Ja też — zawtórowała Karolina, nadal szczerząc się do sufitu. — W KOŃCU.
Dziewczyny, chciałybyście mi pomóc w gotowaniu?! — rozległ się krzyk Zuzy z dołu.
Odpowiedziały jej dzikie i pierwotne okrzyki radości w akompaniamencie głośnego stąpania po schodach.

Gotowanie z panną Trojanowską okazało się wybitne zabawną rzeczą; Zuzia należała do tego wymierającego gatunku człowieka o niespożytej energii życiowej, idącego z optymizmem przez życie; chwilami aż się nie chciało wierzyć, że osoba rozmarzona osiągnęła tak wielki sukces w zawodzie wymagającym twardego stąpania po ziemi. W trójkę przygotowanie prostego spaghetti przeciągnęło się do godziny, choć logika nakazuje myśleć, że czas ten znacznie powinien był się skrócić. W rzeczywistości trzy panie ganiały się wokół wolno stojącego blatu z zamiarem wysmarowania sobie twarzy koncentratem pomidorowym, robiły zawody w rzucaniu pokrojonymi w kostkę pieczarkami do garnka, walczyły na deski do krojenia. W ten sposób czas gotowania znacznie się wydłużył. Efekt był taki, że obiad jadły o szesnastej. Siedziały w miniaturowej, urokliwej jadalni, zewsząd zalewane białym światłem.
Tutaj wszystko jest inne — stwierdziła refleksyjnie Karolina, podpierając brodę ręką i żując jednocześnie nabraną porcję.
Bo to nie twój Buraków Wsiurski! — zripostowała Ewelina, po czym wybuchnęła śmiechem, a wraz z nią Zuzia.
Karolina, którą coś ukłuło w serce, uśmiechnęła się zaledwie, odwróciła wzrok od okna i wbiła spojrzenie w talerz.
Po skończonym posiłku szybko uwinęły się ze zmywaniem naczyń, a zaraz potem rozpoczęły się dzikie harce w przestronnym salonie. Zuzia włączała najróżniejsze rodzaje muzyki ze swojego misz-maszowego albumu, a dwie koleżanki wygłupiały się, udając to walc, to tango, to cha-chę, czy rumbę. Kubiak ciągle rzucała swojej partnerce uwagi o tym, że porusza się jak robocop, a ta tylko się śmiała, doskonale zdając sobie z tego sprawę.
All day, all night, WHAT THE FUCK?! — darła się na całe gardło Borejko, imitując wraz z koleżanką taniec dyskotekowy.
Na swoje nieszczęście, nie zauważyła za plecami kanapy, więc kolejne jej losy potoczyły się mniej więcej tak: łup fikołek przez oparcie, efektowna gleba na panelach i zrzucone papiery ze stolika. Choć w pierwszej chwili się przestraszyła, to jednak Ewelina wybuchnęła kolejną salwą swojego zaraźliwego śmiechu.
Niestety, z tego pojedynku Karolina wyszła zdecydowanie na tarczy, bo masując sobie bagażnik i utykając na prawą nogę. Zuzia przyłączyła się do swojej kuzynki, ale zatrzymała muzykę, obserwując opadającą na kanapę i wypuszczającą ze świstem powietrze blondynkę.
Ja już skończyłam na dzisiaj swój trening, pani instruktor — powiedziała, sama już się z wolna uśmiechając z własnej niezdarności.
A ja muszę uciekać — oznajmiła Zuza, zerkając na zegarek. — Mam spotkanie z klientką. Dacie sobie beze mnie radę przez godzinę?
Pewnie! — odparły chórem.
Chwilę potem Trojanowska wrzuciła najpotrzebniejsze papiery i przedmioty do przepastnej torby, porwała kluczyki ze stolika i wyszła, zamykając dość głośno drzwi.
Przez moment panowało absolutne milczenie, które każda przeznaczyła na przemyślenie swoich sprawek. Ewelina głowiła się nad kwestią planu zwiedzania na cały tydzień — co najpierw, ile, na ile, ZA ile? Czy na pewno naładowała baterie aparatu? Czy będzie potrafiła się posłużyć angielskim w razie potrzeby? A to zadanie z niemieckiego było na dziś czy na jutro?
Zjadłabym coś — oświadczyła Karolina, klepiąc się po brzuchu.

Miał zadzwonić, a tego nie zrobił. Denerwujesz się czy czekasz cierpliwie dalej?
Kubiak z uwagą studiowała mdły magazyn dla bezmózgich, wymalowanych jak witryna sklepowa w Boże Narodzenie kreatur, zwanych popularnie plastikami, przykładając gumkę ołówka do ust.
Nasyłam na niego Power Rangers, MWHAHAHAHAHAHAHA!
Zrezygnowana ułomnością pisemka i kolejną kpiącą odpowiedzią koleżanki, odrzuciła zmarnowane kilka drzew gdzieś za łóżko.
Vanitas vanitatum et omnia vanitas — zacytowała z westchnieniem Borejko.
Leżały na swoich łóżkach, wpatrując się w ukochany (już) sufit. Podczas nieobecności pani domu postanowiły się wreszcie odprężyć po podróży i pogadać o kobiecych błahostkach oraz niekobiecych absurdach, ale póki co usiłowały zabić czymkolwiek nieuchronnie wkradającą się nudę. Choć, patrząc po ich twarzach, niełatwo było się opędzić od myśli, że to zmęczenie zamknęło im usta i ograniczyło kreatywność.
Co wolisz: namiętny pocałunek z panem Żakiem czy… wytaplanym w błocie hipopotamem? — wypaliła ni stąd, ni zowąd Ewelina.
Hipopotam — odpowiedziała od razu z obrzydzeniem.
Pytająca zaśmiała się.
A co byś zrobiła, gdyby… — zagadnęła tym razem adresatka — Daniel Radcliffe przyszedł tu teraz i poprosił cię o rękę? A) zjadłabyś batona, b) poprosiła o chwilę zastanowienia czy c) od razu się zgodziła?
A jest odpowiedź: dałabym dyla, gdzie pieprz rośnie?
Co ty chcesz? Dan jest przystojny! — Karolina nie kryła oburzenia.
Tak, szczególnie dla niewidomych!
W kierunku Eweliny poleciała poduszka. Dziewczyna nie pozostała bierna i odrzuciła swoją. Chwilę potem ich nowy pokój wyglądał, jakby przeszedł tamtędy huragan albo stado kur, bo w powietrzu latało pierze i kurz. Do kompletu brakowało poprzewracanych mebli, ale do tego już się nie posunęły…
No dobra, STOP! — krzyknęła Karolina, klęcząc na swoim łóżku.
Ostatni raz dostała poduszką w twarz, ale nie zareagowała na to.
Nie chcę spać na samej poszewce.
Roześmiały się, ale już po chwili znów spokojnie leżały na swoich miejscach, myśląc o tym, co się stało kilka godzin temu. Ewelina nadal nie posiadała się ze szczęścia i nie mogła się doczekać pierwszego wyjścia na miasto. Zobaczyć inne sklepy, inne twarze, inną kulturę i zachowanie… Wiele by dała za to, żeby tu na dłużej zostać. Przynajmniej do wakacji albo równy rok, czyli do rozpoczęcia roku akademickiego. Westchnęła jednak, bo przecież ktoś musiał napisać maturę i zdać trzecią klasę…
Zaczęło się bębnienie w szybę.
A co byś zrobiła, gdyby zaoferowano ci nagranie własnego albumu?
Karolina zrobiła cierpiącą, a zarazem zniechęconą minę.
To nie tak, wy… Ech, wy wszyscy myślicie, że to jest tak łatwo — żachnęła się. — Iść do programu telewizyjnego, zaśpiewać i wygrać albo wysłać swoje demo wytwórni i nagle zaistnieć w świecie. A to wcale nie jest tak! To trzeba mieć TALENT, prezencję, jakoś wyglądać! Show-biznes nie lubi przeciętności. A ja właśnie taka jestem — dodała z nutą smutku, na moment uciekając w autorefleksję.
Ale chyba mogłabyś spróbować, nie?
Pokręciła głową.
Szkoda nerwów, i tak bym się pewnie nie dostała dalej — ucięła tonem, wskazującym, że ona już zakończyła temat.
Ewelina przełknęła odpowiedź.
Koło osiemnastej dziewczyny zrobiły się bardzo senne — wczesna pobudka dała im się we znaki. Najedzone obiadem, nie zjadły już kolacji ani nie potowarzyszyły Zuzi w wieczornym seansie telewizyjnym, choć klimat salonu po zapadnięciu zmroku był zachęcający — przytłumione światło małych lampek dodawało mu ciepła. Pierwsza łazienkę zajęła Kubiak, więc jej kompanka przysiadła się do pani domu.
Masz już jakiś plan co do naszej wycieczki?
Tak — odparła z uśmiechem, wpatrzona w reklamę kosmetyków Rimmel. — Zabieram was na cały dzień do Londynu. Jutro będziemy oglądać obiekty sportowe, pojutrze obejrzymy słynne zabytki, popojutrze muzea, a potem…
To my będziemy miały chociaż jeden dzień wolny? — spytała Karolina z nadzieją i przerażeniem w oczach jednocześnie. — Bo w takim układzie…
W sobotę przed wyjazdem.
Dziewczyna obawiała się, że zaraz będzie zmuszona zbierać swoją szczękę z podłogi.
Co takiego?!
No co wy, przecież chciałyście zwiedzać!
Ale po całym tygodniu na nogach to my chyba będziemy musiały na wózku jeździć…
Zuza się roześmiała.
Spokojnie! Będziecie się tak dobrze bawić, że nie poczujecie zmęczenia… prędzej niż przed powrotem.
Karolina nie wyglądała jednak na przekonaną.
W nocy sen znów nie nadchodził; jak zwykle na nowym miejscu, jasnowłosa panna Borejko wierciła się, przewracała z boku na bok, błądziła myśli jak mogła najdalej, a i tak wciąż była pobudzona. Co chwilę zerkała nerwowo na zegar w telefonie, żeby kontrolować, ile godzin snu jej pozostało. A zaczynała od koniecznych ośmiu, im więc dłużej męczyła ją bezsenność, tym mniej czasu pozostawało…
Była ciekawa jednego z najsłynniejszych miast świata. Czy jest takie szare jak na filmach? Czy może kamery nie potrafią oddać jego charakterystycznego piękna? A jak ojciec z bratem będą jej zazdrościć, że widziała trzeci co do wielkości stadion świata… Wiecznie mokre chodniki, słynne czerwone budki telefoniczne, stacja King's Cross, piętrowe autobusy… Już jutro miała się przekonać, czy te wszystkie filmowe cuda są naprawdę tak piękne, jak na ekranie, czy to tylko kwestia dobrego oka kamerzysty.
W pewnym momencie z zewnątrz doszło ją jakieś szuranie i głosy. Przez chwilę tkwiła w bezruchu, starając się zignorować ciche pochrapywanie Eweliny, ale po czasie zdecydowała wstać i zobaczyć, kto to. Wspięła się na palcach i oparła rękami o parapet — w gruncie rzeczy był on dość nisko. Przez firankę, w świetle latarni ulicznych, zobaczyła dwie sylwetki. Głosy mówiły biegle po angielsku i należały do przeciwnych sobie płci. Subtelnie i powoli odgarnęła fragment materiału. Zmrużyła oczy, starając wyostrzyć sobie kontury postaci. Jedna była ewidentnie mężczyzną, dość wysokim i z odrobiną widocznej masy mięśniowej. Na głowie miał szarą czapkę, a spod spodu wychodziły ciemnobrązowe włosy. Wyglądał na niewiele starszego od Karoliny. Druga osoba, dziewczyna, miała długie, kręcone blond włosy i była od niego o wiele niższa. Chyba miała na sobie jego płaszcz.
When do you want to tell your parents? — spytała go, zakładając ręce na piersi. Ewidentnie była zła.
Look, it's not so easy… — odparł, usiłując się tłumaczyć. Bolało go, że nie może dla niej na razie nic zrobić, ale też to, że ona tego nie pojmowała. — My parents aren't as understanding as yours…
Kolejne słowa wypowiadał szybko, na tyle, że ich obserwatorka go nie zrozumiała. Jej starania wychwycenia czegokolwiek spełzły na niczym.
W jednej chwili słuchająca, zdenerwowana dziewczyna spojrzała w górę i zobaczyła twarz Karoliny, ale od razu odwróciła wzrok. Po sekundzie jednak jeszcze raz wróciłam tam oczami, klepnęła swojego chłopaka, celując palcem w okienko dachowe, ale blond czupryna zdążyła stamtąd zniknąć. To nic, że się przestraszyła i dyszała jak po zaliczeniu z lekkoatletyki, ważne, że uszła z tego z życiem.
Nastąpiły słowa pożegnania i doszły ją odgłosy kroków.
Natychmiast osunęła się po ścianie na łóżko i zasnęła z prędkością światła. Nawet zbyt wiele nie myślała nad tym, co jej się przydarzyło — po prostu zamknęła powieki i już była gdzieś indziej.

* * *

Biegła, ile sił w nogach. Płuca za nią nie nadążały, dyszała głośno. Wszystko potęgował strach. Wysoka trawa i grząski grunt utrudniały jakikolwiek ruch. Obejrzała się na sekundę za siebie — facet z tablicami pomiarów kątów sinus i cosinus nadal ją ścigał.
Kiedy odwróciła głowę, przed nosem przemknął jej… „Królik z głową dziadka?!”, pomyślała, patrząc za kicającym już daleko zwierzęciem. Niezrażona jednak uciekała nadal, aż natknęła się na ślepy zaułek. To był już koniec. Ponury Żniwiarz z przeklętą kartką w ręce prawie ją miał. Jego demoniczny śmiech roznosił się echem po olbrzymiej łące, zalanej blaskiem zachodzącego słońca.
Pożegnaj się z następna klasą, nędza, humanistyczna kreaturo! — krzyknął mrocznym głosem. — Czas na KUCIE!
Ona, przygwożdżona samowolnie plecami do muru, poczuła, jak robi jej się niedobrze i… ma ssanie w żołądku (?). Hej, zaraz! Kto ją potrząsa za ramię? Co jest? Przecież obok niej nikogo nie ma!
Spojrzała w lewo. Pusto, tylko ściana jednego z domów. „Co w ogóle robią dwie chaty i ślepy zaułek na łące?” — skrzywiła się.
Ktoś z coraz większą siłą tarmosił jej lewe ramię.
WHAT THE…”

Karolina!
Poderwała się nagle z poduszki do pozycji siedzącej, wciągając ze świstem powietrze z przerażenia. Po upływie kilku sekund zerknęła w bok. Stała tam rozczochrana, zaspana Ewelina, patrząca na nią jak na kosmitkę.
Co ci się śniło? Wyglądałaś, jakby cię zarzynano…
Kazano mi kuć tabelę miar kątów — odparła, jakby to było coś w tym rodzaju. — Sinusa i cosinusa.
Kubiak parsknęła głośnym śmiechem i, kręcąc głową, odeszła w kierunku swojego łóżka, żeby je pościelić.
Karolina zwlokła się z wyra, przecierając namiętnie oczy i ziewając prawie spektakularnie, po czym poczłapała do łazienki, żeby wykonać poranną toaletę. Nawet budzenie lodowatą wodą niewiele pomogło — ciężar niedospanych godzin ciążył jej bardziej niż zwykle. Otworzyła swoją walizkę i wisiała nad nią dobre dwie minuty, zanim przypomniała sobie, że musi z niej wybrać jakieś ubrania. Nie wiedząc, jaka na zewnątrz czyha na nią pogoda, wspięła się na swój barłóg, stanęła na nogi i zacisnęła mocno powieki, twarzą do okienka dachowego. (W duszy wyobrażała sobie, że zobaczy wysokie palmy, kokosy, grzejące jak szalone słońce, piasek i krystalicznie czystą wodę morza. Głupie, bezmózgie dziecko). Kiedy je uchyliła, bardzo się zawiodła.
Niebo nie było wcale błękitne i bezchmurne, tylko szare i ciężkie, zapowiadające niechybny deszcz. Zamiast piasku i morza — wilgotne chodniki i ponurzy przechodnie. Zamiast palm — kilka dziwnych gatunków drzew i masa różnorodnej roślinności wokół domu Zuzy. Więc jednak ta długa tunika na guziki w szaro-czarno-białe paski… — pomyślała z odrobiną smutku, choć był to jej ulubiony fatałaszek.
Po zejściu do kuchni okazało się, że tylko jej brakuje przy stole; akurat Zuzia podnosiła się, by po coś jeszcze zajrzeć do lodówki. Ospała panna B. oklapła prawie bezwładnie pomiędzy obiema współlokatorkami, tyłem do okien. Przed nią stała miska z płatkami śniadaniowymi. Skrzywiła się.
To ja poproszę tylko filiżankę herbaty — mruknęła.
Nie lubisz płatków? — zdziwiła się Trojanowska, wracając na miejsce z kartonem mleka, żując coś w ustach.
Karolina poczuła, jak ją ssie w żołądku przy jednoczesnym uczuciu mdłości.
Niezbyt — odparła, podpierając głowę prawą ręką.
Zuzanna zaraz wróciła do blatów i zaczęła się przy nich krzątać. W międzyczasie, kiedy czajnik zagotowywał wodę, wzięła ze stołu niedoszłe śniadanie swojej podopiecznej i wróciła do szperania po szafkach.
W ciągu niespełna osiemnastu lat życia młoda Borejko nauczyła się, jakich potraw jej organizm nie toleruje plus musiała się dostosować do zaleceń pani doktor. Wielu rzeczy jeść nie mogła, a mimo to pochłaniała je w gigantycznych ilościach — należały do nich między innymi słodycze. Po każdej takiej zabójczej porcji płakała całą noc, ubolewając nad własną głupotą i brzydotą. Mleko również było wpisane do działu potraw zakazanych; w gruncie rzeczy nadkwasota nie jest, nie była i nigdy nie będzie jazzy.
Z chwilowego zamyślenia wyrwała ją lądująca przed nią filiżanka z zamawianym trunkiem. Obustronne sąsiadki zajadały owsiankę i tosty z dżemem i masłem orzechowym, gawędząc przy tym wesoło. Ona gromadziła w sobie cały stres i z ledwością popijała herbatę, robiąc między ustami małą szpareczkę do wlewania płynu. Trzęsła się jak golas pośrodku drogi w grudniowy wieczór. I tak mniej więcej się czuła.
Jej mózg wyzuty był z jakichkolwiek myśli, chyba że liczyć te o konsystencji ptasiej kupy (w momentach silnych napięć zawsze dopadały ją refleksje o rzeczach mało ważnych, nieważnych bądź nieistniejących. Z tymi ostatnimi było najgorzej — zapadanie się w nieprzebytych doświadczeniach a la usta-usta wybijało ją z życia codziennego na minimum pięć godzin, w zależności od stresogenu). Ciężko było wychwycić coś bardziej konkretnego od Ptasia kupa jest gęsta. Z czasem zeszła na temat wyobrażania sobie uszkodzeń na strunach głosowych i ich pracy przy każdej rozmowie i piosence. Potem przemyślała żywot przeciętnego żuczka gnojownika i była kwita z rutynowymi czynnościami.
Zbieramy się — oznajmiła pani domu, wstając od stołu z brudnymi naczyniami w ręku. — Za pięć minut przed domem.
Wziąć parasole? — spytała Ewelina, kiedy wraz z koleżanką wspinały się schodami na górę.
Nie, nie zapowiada się na deszcz.
Druga zrobiła minę o treści: Are you fucking kidding me? Spojrzawszy w niebo, trudno było jej się dziwić.
Po upływie ustalonego czasu obie znalazły się tuż przed ogrodzeniem Zuzanny. Ta zjawiła się kilka sekund po nich, wyjeżdżając z garażu samochodem, do którego wkrótce wsiadły, rozkoszując się komfortem jazdy.
Angielski nieboskłon nieodzownie kojarzył jej się najtańszym polskim papierem toaletowym — nie tylko ze względu na pseudoimpresjonistyczną kolorystykę, ale także wyrażenia, określającego jakość obydwu rzeczy. Brzmiało ono do dupy i ujmowało wszystko zwięźle. Mimo to Karolina wpatrywała się w niego podczas podróży, jakby z nadzieją wypatrując jakichkolwiek przejawów działania słońca w tej części globu. The Globe!, przypomniało jej się, gdy tak właśnie myślała. Zaraz miała w głowie cały szereg nazw dramatów Shakespeare'a i trud włożony w omówienie ich na lekcji. Pieprzone Stereo u Julia*, warknęła w duchu. Po pewnym czasie jednak wywiązała się w miarę inteligentna, ciekawa rozmowa, nie miała więc czasu na toaletowe rozważania.
Zuza natychmiast je powiadomiła, gdy tylko znalazły się na obrzeżach Londynu. Im bardziej w głąb, tym większe rosło w nich przekonanie, że to miasto nie jest upiększane przez reżyserów — ono jest już piękne z natury.
Rzeczywiście, stało w nim mnóstwo czerwonych budek telefonicznych i panował spory ruch, ale chodniki i ulice nie były mokre, bo trafiły na pochmurny, ale bezdeszczowy dzień. Najbardziej zadziwiającą rzeczą był fakt, że pomimo takiej pogody, ludzie chadzali tam w krótkich rękawkach. Nie straszny był im przeraźliwie chłodny wiatr ani niezbyt wysoka temperatura — oni zdawali się żyć we własnych światach, jak schizofrenicy, zamknięci w nich doszczętnie. To miejsce pulsowało własnym rytmem. Ludzie tak bardzo się różnili od Polaków! Nie tylko zachowaniem, ale też wyglądem, choć teoretycznie nie było między nimi różnic — swoich się jednak zawsze poznaje. Zza szyb dało się słyszeć miejski gwar.
Karolina wciąż nie mogła sobie uzmysłowić, że jest tutaj naprawdę, że to już nie sen (całe szczęście!). Stres odpłynął. Zamiast niego poczuła cudowną błogość i szczęście z oglądania tak cudownego miasta. Nareszcie mogła się rozkoszować pobytem. Poczucie bezpieczeństwa było jak zastrzyk uspokajający — z miejsca poczuła się lżej.
Akurat stanęły w korku. Choć ruch mógłby być mniejszy, pomyślała z niesmakiem.
Zrobiły kilka zakrętów, minęły z tysiąc ludzi i zatrzymały się na parkingu jakiejś kawiarenki. Chmury nie wyglądały na skore do ugody, więc dziewczyny obawiały się, że do domu wrócą przemoczone do suchej nitki. Miały tylko nadzieję, że nie na darmo zaufały swojej pani przewodnik i czarny scenariusz się nie spełni.
Kilka sekund potem ich stopy już dotykały tej samej ziemi, po której stąpała cała plejada gwiazd kina i muzyki, a także literatury i sztuki. Szły tymi samymi uliczkami, co William Shakespeare, Daniel Radcliffe, czy Cheryl Cole. Świadomość tego czyniła nogi lekkimi, a serce samo szybciej biło z radości.
Mijane budynki były brudnokremowe i brązowe, ale nie szare. Na chodnikach panował niepojęty ścisk, tak obcy im w ich rodzinnych miastach. Wokół roznosił się brytyjski dialekt, ludzie mówili dla nich niezrozumiałym językiem. Było to dość dobijające, ale zupełnie się tym nie przejęły — potraktowały to raczej jako niezwykłe doświadczenie. Można było pleść bzdury i kląć, a prawdopodobieństwo zrozumienia pozostawało znikome! Choć jeśli sugerować się statystykami, to mogło być to stwierdzenie trochę na wyrost.
Przeszły przez kolejne pasy i w oddali zamajaczył im strzelisty, wysoki budynek.
Big Ben! — krzyknęła podekscytowana Karolina, a przechodzeń, którego niechcący potrąciła, odwrócił do tyłu ku niej głowę z wybaczającym uśmiechem.
Sorry — bąknęła nieśmiało, prawie niedosłyszalnie, ale on już zniknął w tłumie.
Ewelina zaśmiała się, jak zwykle zakrywając dłonią usta.
Czego rżysz?! — oburzyła się jej koleżanka.
Bo ty jesteś taki głupek! — odparła ucieszona. — Taka uradowana krzyczysz Big Ben! na pół ulicy, wpadasz na ludzi…
Ale to nie Polska. Tam dostałoby mi się pewnie po głowie, a ten uroczy, prostowłosy szatynek się UŚMIECHNĄŁ. U nas to nie do pomyślenia.
Dziewczyny, pospieszcie się, bo przegapimy autobus! — zawołała Zuza, zaczynając żwawo przebierać swoimi eleganckimi balerinkami.
Autobus?! — zdumiały się obie, goniąc za nią.
Nie powiecie mi chyba, że nie chcecie się przejechać słynnym, londyńskim piętrowym autobusem!
W tym momencie wszystkie dały gazu do dechy, zjawiając się na przystanku, kiedy pojazd się na nim zatrzymywał.
Przed wejściem do środka Zuza wepchnęła im do rąk bilety, które sumiennie skasowały. Nie było tam dużo ludzi; przynajmniej na „parterze”. Aż żal byłoby jechać takim specyfikiem nie skorzystawszy z jego głównej atrakcji, więc wspięły się schodkami na „piętro”, gdzie siedziało raptem pięć osób. Każda zajęła osobne miejsce, żeby mieć dostęp do okna i móc w dalszym ciągu się zachwycać widokami.
Choć kierowca nie należał do szalonych, to trochę nimi miotało; zamiast się zmartwić, one miały z tego ubaw. Żadna niemiła niespodzianka nie była w stanie ich zasmucić (z wyjątkiem śmierci najbliższych). Pływały więc ze strony na stronę omal nie nabawiając się bólu przepony ze śmiechu. Zuzia tylko unosiła delikatnie kąciki ust, uważnie wypatrując właściwego przystanku. Nie podniecały ją tak widoki stolicy Wielkiej Brytanii, bo zmuszona była do niej jeździć pięć razy w tygodniu — tyle, ile wymagała tego praca. Chociaż wydawało jej się, że nie ma w niej miejsca, którego by nie znała, zdawała sobie sprawę z tego, że wiele jest niezwiedzonych zakątków. Ona też się zachłysnęła tym niezwykłym miastem, też ugięła się pod jego urokiem, jednak w codziennym życiu nie ma czasu na zachwyt, a i on mija, kiedy rzeczy niesamowite widuje się nadzwyczaj często…
Dała znak swoim podopiecznym i razem zbiegły ze schodów. Wysiadły obok jakiegoś placu, wokół którego gęstość zabudowań malała. Zdezorientowane, rozglądały się dookoła.
Tam — wskazała im palcem olbrzymi budynek w oddali. — Stadion Wembley.
Naprawdę robił wrażenie; stalowy łuk był widoczny chyba z każdego miejsca w Londynie, a kilometr obwodu trudno raczej przeoczyć… W górze wisiały reflektory, a ruchomy dach był do połowy zasunięty. Wszystko spektakularne, budzące podziw i uznanie. W kwestii oryginalności Anglicy potrafili zaskoczyć.
Było w tym jednak coś niepokojącego, kiedy się do niego zbliżały; z dala dało się zauważyć jakieś łopoczące na wietrze flagi i mnóstwo ludzi. Pewnie turyści, pomyślała Karolina, starając się uspokoić. Ale Ewelina też nie wyglądała na pewną, że wszystko jest w porządku. Widziały jednak uradowaną minę swojej przewodniczki, więc zagłuszały złe myśli.
Jesteś pewna, że dziś nic tutaj nie ma? — spytała zaniepokojona panna K.
Skąd, to turyści! — zaświergoliła Trojanowska, po czym odebrała telefon.
A one po upływie pół minuty stanęły przy morzu i mieszance różnych osobowości i narodowości; patrząc po twarzach, część była podekscytowana, a część zestresowana na śmierć. (Karolina znalazła w tłumie dziewczynę, która miała dokładnie taki sam wyraz twarzy jak ona przed wylotem). Nie mogły się nadziwić, że to wszystko ma rutynowy wymiar, mimo gorących zapewnień. Owszem, było to miasto atrakcyjne, ale żeby aż tak…?
Zuzia, która dotąd stała do nich tyłem, zakończyła rozmowę i, odwracając się doń, zaczęła energicznym głosem:
Wejście jest…
ale w połowie straciła na entuzjazmie, bo dokończyła zupełnie słabo:
— …tutaj…
Z tego, co widzę, to spory dziś ruch — powiedziała Karolina z rękami w kieszeniach, podnosząc brwi w stonowanym zaskoczeniu.
Ich przewodniczka wyglądała na wcale nie mniej zdziwioną, a nawet uderzyło to w nią bardziej od nich. Z otwartymi ustami, ściągniętymi brwiami i rozłożonymi rękami wykrzyknęła:
Jak… ?!
Zapytaj Ollivandera, on produkuje różdżki — rzuciła mimowolnie Jasnowłosa Bez Trzech Misiów.
Zapadła milczenia, wypełniona zastanawianiem się i próbą wnioskowania z obserwacji.
To zjazd fanów kopania się po łydach? — zapytała najspokojniej w świecie Borejko.
No, nie wiem, ta mi nie wygląda na kibica futbolu. — Ewelina wskazała jej dyskretnie palcem dziewczynę, której do kompletu brakowało tylko różowego jednorożca. I szpachelki, żeby móc zdrapać tonę fluidu.
Pozory mylą! — krzyknęła Zuza, chyba jeszcze nadal pod wpływem szoku, bo powiedziała to zupełnie nieświadomie, nie kontrolując głośności.
Ale chyba nie aż tak… — mruknęła panna B.
Ewelina zachichotała.
Trojanowska je zignorowała. Uznała za niekulturalne pokazywanie wszystkim braku siódemek, więc zamknęła czym prędzej japę, starając się zrozumieć, o co chodzi w otaczającym je zamieszaniu. Rozglądała się dokoła, ale nic, prócz tysięcy młodzieży (i nie tylko) nie zobaczyła.
Kubiak pomagała swojej kuzynce znalezieniu jakichś znaków rozpoznawczych, ewentualnie wychwyceniu znaczących słów, z daszkiem z dłoni nad oczami. Nie minęło piętnaście sekund, jak zawołała, pociągnąwszy ją za rękaw:
Patrzcie!
Palcem celowała w napięte na wietrze, wysokie, podłużne, acz wąskie, czerwone flagi z szaro-czarnymi napisami. Stały dość daleko, ale były istotną wskazówką.
X-Factor! — krzyknęła zdumiona Zuza. Początkowo zdawała się być tym faktem uradowana, ale uśmiech bardzo szybko spełzł z jej twarzy. — To oznacza, że nie obejrzycie trzeciego pod względem wielkości stadionu na świecie…
Ewelina jednak pozostała zadowolona z tej wiadomości. Szukała wzrokiem jakichkolwiek oznak telewizji.
Tam są dwie kamery — mruknęła Karolina, wskazując na część tłumu po prawej stronie.
A tu trzecia — oznajmiła jej koleżanka, patrząc w lewo.
Ich przewodniczka bardzo się zasępiła i była rozczarowana zastaną sytuacją.
Szkoda, pokażę wam chociaż Wembley Arenę… — bąknęła zasmucona. — Bez porównania ze stadionem, ale zawsze coś… Chodźcie…
Zostańmy tu jeszcze — poprosiły, biorąc się pod ręce. — Popatrzmy chwilę na tłum. Nie co dzień widzi się tylu Brytyjczyków, walczących o numer na klacie — dodała Ewelina.
I tak stały, czując lekki powiew chłodu na karkach, ale uśmiech nie schodził im z twarzy. Bynajmniej się nie zniechęciły tym, że nici wyszły już z ich pierwszej wycieczki — kto wie, czy nie miały teraz okazji zaistnieć choćby na ułamek sekundy na ekranach angielskich telewizorów! Angielskich — czyli nie byle jakich!
Na pewno chcecie tu zostać? — Zuza podniosła brwi. — No, dobrze, ale skoro nam dziś nie wyszło z Wembley, to możemy spróbować go wcisnąć zamiast Muzeum Historii Naturalnej…
Nie, nie, muzeum zostaje — zarządziła Karolina, która przychylna była zwiedzaniu. — Najkonkretniejsza rzecz do opisania w wypracowaniu, więc nie możemy jej pominąć. Raczej wywalmy drugi wypad do centrum.
No co ty, wolisz oglądać szkieletory zamiast kupić sobie ładną bluzkę albo dobre buty? — oburzyła się Ewelina. — I to brytyjskie!
A co to za różnica, czy one są brytyjskie czy polskie, czy może jeszcze włoskie? — Jej kompanka nie pojmowała wartości zakupów w innym kraju niż rodzimy. — Buty jak buty — wszędzie te same, tylko czasem może się krojem różnią. Czy z Rosji, czy z Hiszpanii, czy z Francji — jeśli to trampki, to i tak je schodzę za dwa miesiące. Każde inne zresztą też.
Panna K. zamilkła, nie mając chwilowo argumentów. Gdyby nie fakt, że miała przedramię splecione z przedramieniem koleżanki, splotłaby ręce na piersi.
Zuzia odeszła tym razem dużo dalej, by odebrać kolejny telefon.
Tymczasem tłum mozolnie posuwał się do przodu. Z lotu ptaka wyglądał on jak mrowisko na zbiorowym spacerze. Ludzie robili spory hałas, rozmawiając, śmiejąc się, krzycząc i wygłupiając. Część wychodziła skądś na przemian uradowana i zdołowana. Tak Zjednoczone Królestwo znajdowało talenty wokalne. Nawet w Polsce programy muzyczne nie cieszyły się tak wielkim zainteresowaniem jak tutaj; tu naród pchał się drzwiami i oknami, by dostać choć niewielką szansę zaistnienia na moment w telewizji.
Panienki w kolejce? — Ni stąd, ni zowąd wyrósł przed nimi starszy, siwy, wąsaty mężczyzna, cały w czerni z białym napisem SECURITY na plecach. Dłonie miał splecione z tyłu, w jednej trzymał walkie-talkie.
Dziewczyny automatycznie spojrzały na siebie, zdziwione faktem, że zrozumiały jego szybkie, angielskie słowa i natychmiast odparły:
Nie, nie, my tylko się przyglądamy.
Na pewno? — Posłał im serdeczny uśmiech. — Nie chciałybyście nawet spróbować?
W oku Karoliny pojawił się niepokojący błysk.
Nie, nie umiemy śpiewać — odparła Ewelina, siląc się na zachowanie spokoju i optymizmu.
Och, jasne, że umiemy! — wtrąciła się Karolina. — Koleżanka to świetna kłamczucha.
Oczy Kubiak nabrały rozmiarów spodków od filiżanek. Z niedowierzaniem skierowała wzrok na swoją towarzyszkę, ale w porę się zorientowała, że nie może dać nic po sobie poznać, więc z mocą dźgnęła ją łokciem w żebra. Ta, o dziwo, nawet nie wykazała grymasu bólu na twarzy.
A-ale nie możemy — obroniła szybko, znajdując naprędce argument. — Nie pracujemy ani nie mieszkamy tutaj.
Borejko zmarszczyła gniewnie brwi, na moment zerknąwszy na koleżankę. Ta też tylko na ułamek sekundy spotkała swoje spojrzenie z jej — była przerażona i nerwowo czekała werdyktu od mruczącego w zamyśleniu ochroniarza.
Hmm… Mogę spytać, czy nie dopuszczono by was w drodze wyjątku — zaproponował.
Nie, nie, niech pan się nie trudzi, nie potrzeba, my zaraz idziemy! — wyrwała się gwałtownie szatynka, machając energicznie ręką, chcąc jakby zlekceważyć sprawę.
Jeśliby pan mógł… — Karolina posłała mu szeroki uśmiech.
Proszę chwileczkę poczekać. — Dłońmi nakazał im nie ruszać się z miejsca. — Tom! — zawołał, oddalając się.
Kiedy tylko znalazł się w odpowiedniej odległości, Ewelina nie poskąpiła swoich strun głosowych:
Czyś ty do reszty zgłupiała?! Chcesz z nas zrobić pośmiewisko następnej dekady?! I to w OBCYM KRAJU?!
Cśśśś! — syknęła blondynka, bacznie obserwując, czy ochroniarz nic nie słyszał. — Jeśli zaraz się nie uciszysz — dodała półszeptem — to będziesz wyskakiwać na Youtube pod hasłem wściekły orangutan.
Kubiak rozejrzała się po ostatnich, najbliższych jej rzędach. Kilka osób wpatrywało się w nią jak w Niezidentyfikowany Obiekt Latający. Czym prędzej opanowała złość, starając się przybrać spokojną twarz.
Możemy chyba spróbować, nie? — Karolina nie zmieniła głośności słów. — Nic się wielkiego nie stanie, i tak nas pewnie nie wyemitują. Poza tym, sama mi już prędzej mówiłaś, żebym się nie przejmowała, tylko dobrze bawiła, zaszalała. A czy to nie jest właśnie szaleństwo? — Uśmiechała się łagodnie.
Niestety, z twarzy jej rozmówczyni nie schodził gniew.
SZALEŃSTWO?! — żachnęła się na podobnej emisji. — To jest… kompromitacja, nie szaleństwo! Skończymy jak gościu od Jestem hardcorem albo gorzej, jak ten z Mam Talent!, co sobie gwoździe wbijał!
Ale on to jest inna historia — odparła. — Chciał być świrem z Youtube.
A my to niby na co wyjdziemy?
Lepiej zostać Fałszującymi krasnoludkami niż sobie na wizji wbijać gwoździe w nos, nie?
Matko jedyna, czy ty naprawdę jesteś taka tępa?! Ja nie umiem NUCIĆ, a ty chcesz, żebym…
Nie dane było jej skończyć, bo musiała się natychmiast przywołać do porządku, zachowując uprzejme pozory. Starszy ochroniarz nadszedł z niewiele młodszym od siebie, acz czarnowłosym, siwiejącym na bokobrodach, wysokim i umięśnionym „kolegą po fachu”. Był to najprawdopodobniej rzeczony Tom.
Wielu ludzi, którzy musieli mu utorować drogę, spoglądało w ich stronę. To bardzo nie podobało się pannie K., bo ledwo zgodziły się wziąć udział w show z wielomilionową publicznością, a już wywoływały poruszenie.
Jestem Tom. — Podał im obu rękę. — Chodźcie ze mną. Musicie podpisać statement, że otrzymałyście zgodę na…
Rzeczony Tom szedł dalej przed siebie, kierując swój wykład bardziej do powietrza niż dziewczyn. One wlekły się za nim, zachowując bezpieczną odległość między sobą a jego plecami.
Co to jest ten statement? — szepnęła Ewelina.
Nie wiem, ale mam nadzieję, że nie oświadczenie, że jesteśmy członkiniami Al-Kaidy, bo od pewnego nałogu mama nazywa mnie Osama Bin CzekoLaden…
Kubiak zrobiła tak poważną, pokerową twarz, że dało się jej wystraszyć. Była jak mur, pojawiający się znikąd przed rozpędzonym motocyklistą (bądź innym samobójcą).
Nowy Jork — orzekła zdawkowo martwym tonem.
Co Nowy Jork? — zmarszczyła się Karolina.
World Trade Center było w Nowym Jorku, nie w Londynie.
Wszystko jedno, na to samo wychodzi…
Panna K. nie mogła przestać chichotać jak złośliwy chochlik. Sama nie wiedziała, czy to z komizmu sytuacyjnego, czy może raczej z nerwów…
Oburzony plebs złorzeczył na nie, kiedy się między nim przepychały, podążając niestrudzenie za Tomem. Choć całe zamieszanie było pomysłem Karoliny, zaczęła się ona poważnie obawiać, czy aby Ewelina nie miała racji; dopadł ją rutynowy stres. Całe szczęście, że miała już pusty żołądek — w przeciwnym wypadku wszczęłaby okropną panikę.
Weszły do środka budynku. Długo dreptały niekończącym się korytarzem, aż — według ich obserwacji — znalazły się przed innymi drzwiami wejściowymi, w których pchało się mnóstwo narodu angielskiego. Za stołem w pokoiku naprzeciwko siedziało czterech jegomościów ze stosem papierów, markerów i komputerem. Wiele osób bardzo się niecierpliwiło, dopytywało, kiedy będzie ich kolej, ale to one zostały wciśnięte przed wszystkimi i zamknięte w pomieszczeniu. Na zewnątrz słychać było głośne protesty i żądania wymierzenia sprawiedliwości (czasem wyrażone w łacinie podwórkowej).
Co to? — zapytał jegomość, wyglądający na przewodniczącego tego przedziwnego komitetu.
Tom powiedział szybko zlepek niezrozumiałych słów, a one spojrzały po sobie zaniepokojone.
Mężczyzna westchnął (sprawiał wrażenie znudzonego życiem), wziął kawałek papieru, nabazgrał na nim coś pospiesznymi ruchami i skinął na dziewczyny dłonią, aby podeszły bliżej (stały przy samych drzwiach, nasłuchując wyrazów buntu zza nich).
Skąd jesteście?
Z Polski — odparły chóralnie.
Imiona i nazwiska.
Zadał jeszcze kilka potrzebnych pytań, wypełnił coś w rodzaju ankiety, a potem powiedział do końcowego jegomościa jakąś kosmiczną liczbę (a w zasadzie dwie), a on ją szybko wymalował czarnym markerem na podłużnych kartkach. Wyciągnął po nie rękę, położył obok siebie, po czym przyczepił zszywaczem to, co najpierw nagryzmolił do imitacji ankiety i zwrócił się do nich.
Co macie zamiar zaśpiewać?
Ewelina zamarła. Z tego całego harmidru wypadł im z głów wybór repertuaru. Kiedy jednak spojrzała na Karolinę, ta nie wyglądała na zbitą z tropu. Nie patrzyła na nikogo, prócz przewodniczącego, i odparła ze stoickim spokojem i pewnością siebie:
Jar of Hearts od Christiny Perri.
Zaśpiewajcie fragment… Refren na przykład.
Borejko skinęła subtelnie głową na Kubiak. Z ich ust wydobyły się jednocześnie słowa i melodia:

And who do you think you are?
Running around leaving scars
Collecting your jar of hearts
And tearing love apart?
You're gonna catch a cold
From the ice inside your soul
So don't come back for me
Who do you think you are?

Wyszło im zadziwiająco dobrze, aż same popatrzyły na siebie wzajemnie ze zdumieniem. Mężczyzna za stołem nie wyglądał jednak na specjalnie poruszonego; rzucił od niechcenia:
Przechodzicie dalej. — Pomachał dłonią, jakby chciał je odgonić jak muchy.
Pospiesznie wyszły z pokoju. Na zewnątrz czekał na nie wygłodniały tłum, gotowy, wzorem kanibali, zjeść je żywcem za pierwszeństwo w przesłuchaniu.
To był pierwszy etap — objaśnił Tom, kiedy już po chwili spieszyli tym samym korytarzem w przeciwną stronę. — Teraz czeka was właściwy casting.
Obie przełknęły głośno ślinę.
Dreptały za nim posłusznie, prawie biegnąc, ale nie narzekały, sądząc, że byłoby to bardzo nie na miejscu, zważywszy na fakt, że to dzięki niemu znalazły się tam, gdzie były. Choć z drugiej strony, przecież im nie zależało tak, jak tym tysiącom zgromadzonym przed wejściem…
Nadal masz zamiar to traktować jak zabawę? — spytała półszeptem Ewelina.
Tak, a bo co? — Karolina wydawała się być jednak nieprzekonana.
K. podniosła tylko na ułamek sekundy obie brwi.
Nic, sądziłam, że — jeśli uda nam się zajść wyżej — zaczniesz o tym myśleć z powagą.
Borejko roześmiała się głośno.
No co ty! Choćbyśmy się dostały do samego finału, w co szczerze wątpię, to nigdy tego nie potraktuję inaczej niż przygodę. Wierz mi — dodała, widząc niepewną minę koleżanki — gdybym zmieniła do tego podejście, a nie wyszłoby nam, miałabyś potężny problem. MY miałybyśmy. Wpadłabym w deprechę stulecia, dam głowę.
Zamilkły, bo, po przejściu przez jakąś nieuczęszczaną, starą, cuchnącą toaletę, dostały się do krótkiego, ale zupełnie ciemnego korytarzyka, na którego końcu — jak się okazało — były drzwi. W ten sposób znalazły się w wielkiej poczekalni, której człowiek prawie stał na drugim człowieku.
Tutaj musicie poczekać na swoją kolej. Powodzenia. — Tom pomachał im na odchodnym i wyszedł na zewnątrz.
Pozostało im tkwić wiele godzin w jednym miejscu. Idea ta ich bardzo nie cieszyła, wręcz przeciwnie — demotywowała do jakiegokolwiek zadania, ale skoro już coś zaczęły, to wypadałoby to skończyć. Znalazły skrawek kanapy, na którym ledwo się obie zmieściły. Nie mówiąc zbyt wiele, regularnie kontrolowały upływ czasu, co tylko go wydłużało. To była ciężka próba, bo wielokrotnie prawie się decydowały wyjść, ale hasło przewodnie, rzucone przez Ewelinę, skutecznie je od tego odciągało.
Rzeczona poczuła w pewnym momencie wibracje w kieszeni i sięgnęła po telefon. Na wyświetlaczu jak diabli migało: Zuza Trojanowska.
Halo?
GDZIE WY JESTEŚCIE?! Szukam was wszędzie i znaleźć nie mogę! Na chwilę się odwróciłam, żeby porozmawiać, a was już nie ma! Stawcie się jak najprędzej tam, gdzie stałyśmy, zabiorę was na Wembley Arenę.
Eee… Zuźka, bo widzisz… Jest taki problem…
Mianowicie? — Jej głos był bardzo niecierpliwy.
Mianowicie… Zostałyśmy wciągnięte do programu. Do X-Factora, mam na myśli. — Choć panna K. starała się za wszelką cenę zachować spokój, nie mogła powstrzymać odruchowego, nerwowego podrygiwania stopą.
CO TAKIEGO?! — zagrzmiała. — Jak wam się udało dostać?! Żądam wyjaśnień i to natychmiastowych!
Posłuchaj, już ci opowiadam…
Kubiak uchodziła zawsze za osobę raczej cichą i małomówną, otwierała się jedynie w kręgach najbliższych przyjaciół, ale tym razem uczyniła spory wyjątek, rozwlekając się na dziesięć minut z historią ich przybycia do miejsca, w którym aktualnie się znajdowały. Pierwszym celem było uspokojenie kuzynki, co, należy przyznać szczerze, szło jej raczej średnio.
Co to znaczy, że musicie już zostać?!
No, wiesz, nie wypada kończyć czegoś w połowie… — wysunęła nieśmiało. — Daj nam dokończyć casting, błagam!
Usłyszała westchnienie w słuchawce.
Dobrze, wracam w takim razie po samochód. Dajcie cynk, jak skończycie, to po was podjadę. I… powodzenia.
Nie dziękujemy — zakończyła z uśmiechem.
Przed nimi były jeszcze jakieś dwie godziny kompletnego rozstrojenia, spania i umierania z nudów. Dusiły się w tym pomieszczeniu, wolałyby o wiele bardziej być na zewnątrz i bezpiecznie zwiedzać Arenę niż tłoczyć się tutaj w poszukiwaniu sławy. Czy czegoś w tym rodzaju.
Żadną jeszcze nie dopadała trema i było to coś nadzwyczajnego. Jeśli w takim momencie nawet Karolina nie miała ani jednej oznaki stresu na twarzy lub ciele, to znaczy, że coś się działo.
Poczekalnia” się jednak z każdą minutą bardziej wyludniała; na kilka minut przed ich występem razem z nimi w sali znajdowało się jakieś trzydzieści osób, co naprawdę było niebywałym sukcesem. Mogły oddychać z ulgą i spróbować choć na chwilę przymknąć powieki… odespać ciągle nieodespane… przenieść się w słodką, przyjemną, cudowną krainę Morfeusza, wpaść w jego miękkie ramiona i dać się otulić puchowi snów…
Coś szturchało natarczywie Ewelinę w ramię. Chcąc nie chcąc otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą niskiego, zabawnego człowieczka, zbyt poważnego jak na swój wzrost. Było w nim coś komicznego — na tyle, że ledwo pohamowała wybuch śmiechu.
Duet Ew… Ełe… Och, Eveline Kabajak i Caroline Boridżkoł?
Dźgnęła swoją śpiącą koleżankę w bok. Ta, ocknąwszy się, dostrzegła na twarzy koleżanki ściągnięte dziwacznie usta.
Tak, to my — odparła pełna sił i rozbawiona w duchu Kabajak.
Boridżkoł rozglądała się dookoła, rozczochrana i wciąż jedną noga we śnie. Fryzura na Tinę Turner po bliskim spotkaniu z gniazdkiem, worki pod oczami, pijany głos i zdezorientowanie złożyły się na nietypowe obraz. Mamrotała coś pod nosem, podparłszy policzek dłonią.
Macie podkład do swojej piosenki czy śpiewacie a capella?
Ja mam wersję instrumentalną — wymruczała jak naćpana.
Na jakim nośniku?
Na żadnym, w telefonie. — Podała mu swoją muzyczną Nokię X3, a on ją obejrzał. Pobawił się nią, po czym dodał: — Chodźcie ze mną, wchodzicie za jakieś 15 minut.
Caroline automatycznie się ożywiła; zamiast szparek, ślepia miała wielkości pięciozłotówek, włosy naprędce przeczesała palcami i przygładziła, a szybkie tętno nie pozwoliło jej zwisać beznamiętnie. Zerwała się z kanapy jak dzika i dała gaz do dechy za człowieczkiem.
Zatrzymały się przed pomieszczeniem techników; w nim mężczyzna powiedział wiele niezrozumiałych rzeczy do swoich kolegów, podłączył telefon do jednego z laptopów i po chwili popłynęła instrumentalna wersja Jar of Hearts.
To jest to? — zwrócił się do Borejki, która przytaknęła mu na to głową.
Wskazał im ręką, by zawróciły i znów przemieścili się gdzie indziej. Wydawało się, że taki niziołek nie może być szybki, ale one miały wrażenie, że zasuwa jak przeciętna rakieta. Musiały się porządnie naschylać i nawyginać, żeby dojść na miejsce. Minęło kilka dobrych sekund, zanim zrozumiały, że to, co maluje się przed ich oczami, to scena wraz z solistą. Były zmuszone jednak wyglądać sponad głów rodziny i przyjaciół potencjalnego uczestnika, co znacznie utrudniało odbiór występu. Czy był to godny przeciwnik, jak wysoko została postawiona poprzeczka? Mimo zapewnień o lekkim traktowaniu całej przygody, stres wylał się na ich twarze w ekspresowym tempie.
Zanim zdążyły pomyśleć cokolwiek innego, już stał przy nich jakiś facet, a dokoła plątał się kamerzysta.
Jesteście następne? — spytał, patrząc na obie, więcej jednak na Ewelinę.
Tak — odparła Karolina, czując nieprzyjemny chłód w kończynach.
Hmm, macie dziwny akcent! Skąd jesteście?
Spojrzały po sobie, po czym odpowiedziały chóralnie:
Z Polski.
Gość się skrzywił.
Naprawdę? Jak was wpuścili? A może mieszkacie tu na stałe?
To długa historia — ucięła panna B., nie mając najmniejszej ochoty w takim momencie tłumaczyć mu bzdurnych spraw. Modliła się tylko, żeby nie spłonęła rumieńcem i nie popełniła żadnej gafy na scenie. O to samo modliła się dla swojej kompanki.
Producenci musieli podpisać statement — wyjaśniła pokrótce Ewelina, nie bardzo wiedząc, co użyte przez nią słowo znaczy.
Prowadzący (bo tak wywnioskowały) zamyślił się na moment, wpadając w dziwny trans. Otrząsnąwszy się z niego, spytał z innej beczki:
A co zaśpiewacie?
Nie zdołały jednak odpowiedzieć, bo solista opuścił scenę, rzucając się w objęcia towarzyszących mu osób. Dziewczynom kazano się cofnąć do tyłu i cała uwaga skupiła się na poprzedniku.
W cieniu kulis wreszcie mogły się do siebie odezwać. Obie były jednakowo przerażone.
Pomyśl, jak walniemy jakiegoś zonka — powiedziała z przerażeniem Karolina.
Gorzej będzie w przypadku skrajnego fałszu. — Ewelina zdawała się być totalnie wstrząśnięta i ledwo żywa. — Kompromitacja forever. Będziemy wytykane palcami w naszych wiochach do końca marnego życia.
Nawet o tym nie mów!
Karolina położyła rękę na klatce piersiowej. We wgłębieniu między obojczykami widać było puls, a całe ciało drżało. Nie pomagało myślenie o konsystencji ptasiej kupy, ba! — uparta głowa nawet nie chciała wziąć takiej opcji pod uwagę. Ku swojemu jeszcze większemu przerażeniu, właśnie w tym momencie zaobserwowała, że kandydat odchodzi, a facet przywołuje je dłonią do siebie. Podeszły na bardzo chwiejnych nogach, nie koncentrując się w ogóle na jego osobie.
Dermot O'Leary, jak się później dowiedziały, zadawał im jakieś pytania, ale one go zbywały lakonicznymi odpowiedziami nie na temat („Jak długo razem śpiewacie?”, „Tak”) albo zupełną ignorancją. Prezenter jakoś się wykaraskał z tego przed kamerą, ale poprosił kamerzystę, żeby przekazał realizatorom, żeby wyciąć wywiad przed castingiem. Dziewczyny wolały dyskretnie wyglądać, czy charakteryzatorzy już poprawili wygląd jury i czy ono odetchnęło.
Wasza kolej! — Dermot prawie wypchnął je zza kulis.
Z sercami głośno bijącymi w piersiach, stanęły rozdygotane w miejscu oznaczonym literą X. Stały tam już na mikrofony na statywach. Oślepiły je duże reflektory, zawieszone u góry sceny. Karolina jednak nie zmarszczyła się jak Ewelina, przyzwyczajona do takiego światła. Podczas spektakli takie mrużenie oczu jest zabronione. Charakterystyczny pogłos kroków przywołał dawno zapomniane uczucie.
Badawczym wzrokiem przyglądała im się czwórka sędziów: pierwszy z prawej siedział starzejący się mężczyzna, dalej Dannii Minogue, Cheryl Cole (!) i na końcu znów osobnik płci męskiej.
Cześć, jak się nazywacie? — Facet z prawego brzegu najwyraźniej się nie patyczkował. Miał też dość dziwną minę, co w poczuciu Karoliny nie wróżyło niczego dobrego.
W tym samym momencie spojrzał też w rozrzucone na stole papiery i zmarszczył brwi.
Karolina i Ewelina — odparły kolejno w międzyczasie.
Jak?! — wykrzyknął, nie rozumiejąc ani słowa. — Da się to w ogóle wymówić?!
Dziewczyny się zaśmiały. Poziom stresu chwilowo opadł. Niewiele, ale jednak.
O, poczekajcie… — Wczytywał się głębiej w tekst. — Mam tutaj napisane, że jesteście na pobycie tymczasowym, pochodzicie z Polski i otrzymałyście zgodę producentów na udział w programie… to prawda?
Tak — odparła lakonicznie, acz z uśmiechem panna B.
Hmm, tak myślałem, wasz akcent nie pasował mi do niczego… A jak brzmiałyby wasze imiona w NASZYM języku?
Caroline i Eveline.
Ładnie. Co nam zaśpiewacie? — W jego głosie dosłyszalna była nutka znudzenia.
Jar of hearts od Christiny Perri — odparła znów Borejko.
Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego.
O, to dobra wiadomość. Już się bałem, że usłyszymy kolejne Set fire to the rain albo Rolling in the deep. O Someone like you nie wspomnę…
Duet nie bardzo wiedział, jak się zachować, więc pozostawił na twarzach głupkowate uśmieszki, mające oznaczać dokładnie to, co czuły.
Nieważne, zaczynajcie.
Jeszcze nim popłynęły pierwsze takty muzyki, posłały sobie ukradkowe spojrzenia, dające jasno do zrozumienia: Będzie teksańska masakra piłą mechaniczną! Były już jednak mocno skoncentrowane na występie, więc rozproszyły wszystkie niepożądane myśli.
No, I can't take one more step towards you… — Takim łagodnym akcentem Eveline zaśpiewała całą pierwszą zwrotkę.
W refrenie włączyła się Caroline, która później sama objęła drugą i przejście. Ostatecznie zakończyły wspólnie unisono.
Nie warto kłamać, że melodia tworzyła cudowną harmonię, że w śpiewie ich głosy splatały się w jedną, niesamowitą całość, a salę wypełniła niepowtarzalna atmosfera, która oczarowała widownię, etcetera. Wykonanie było całkiem przeciętne, nie obeszło się bez drżących momentów i ledwie słyszalnej (ale jednak!) niedyspozycji głosowej Karoliny. Ot, przyszły dwie prawie-osiemnastolatki i zanuciły jakąś mdławą pioseneczkę słabo znanej wokalistki. Wszystko na temat. W trakcie występu stres odpłynął zupełnie i naprawdę zagłębiły się w świat muzyki duszy Christiny Perri, zapominając o tym otaczającym je, ale to nie łzawy dramat, opowiadający o tragicznej historii przypadkiem odkrytych dwóch żeńskich talentach wokalnych, więc nie należy liczyć na taki ciąg dalszy…
Wraz z ostatnią nutą zapadła długa (jak się wtedy zdawało) cisza. Jedni wpatrywali się w drugich bez końca, doszukując się jakiejkolwiek reakcji. Kto chciał kogo wykończyć? I czy w ogóle takie było zamierzenie? Psychika ludzka bywa odmienna. Karolina gorzej to znosiła i modliła się jedynie, żeby pozostać spokojną. Bitwa na spojrzenia to najtrudniejsza z bitew, jaką kiedykolwiek ludziom przychodzi stoczyć. A one miały wrażenie, że zaraz zostaną zmuszone do kapitulacji.
Przewodniczący (jak wynikało z ich obserwacji) zastygł w dość dynamicznym ruchu z jedną ręką zaciśniętą na podłokietku krzesła, a drugą na stole, podpierającą głowę. Przyłożył palce do brody i zacisnął usta w cienką linię, głęboko nad czymś dumając, patrząc przy tym na nie niewidzącym wzrokiem. Wydał z siebie dziwne fuknięcie (jakby stłumione Ha!), po czym spojrzał w kartki. Odwrócił się do siedzącej obok Cole.
Cheryl?
Piosenkarka nachyliła się w ich stronę z pogodnym uśmiechem, ale nie bardzo wiedziały, czy to aprobata czy przyjemny wstęp do gruntownej krytyki.
Jestem zdania — odezwała się łagodnym tonem — że to było ładne. Nie porywające ani jakieś szczególnie emocjonujące, ale ładne. Głosy macie całkiem ciekawe, choć momentami chyba nie do końca byłyście tego pewne, prawda?
Uśmiechnęły się, poruszając niespokojnie.
Nie szkodzi, dla mnie było w miarę czysto i dobrze.
Louis? — poprosił znów przewodniczący.
Hmm, jak dla mnie, to brakowało mi odrobiny ruchu, jakichkolwiek emocji poza strachem, który był widoczny w waszych oczach nawet z ostatnich rzędów widowni…
Skąd wiesz, skoro tam nie siedziałeś?
Zgromadzony z tyłu lud roześmiał się głośno.
Bo mam wysoko rozwiniętą wyobraźnię, Simon.
Rzeczony Simon zaśmiał się, ale machnął na swojego rozmówcę ręką, by kontynuował.
W każdym razie, miałem na myśli, że byłyście znośne, ale czegoś mi w was zabrakło.
Dannii?
Dla mnie byłyście bardzo nastrojowe i nieprzesadzone przy tym — orzekła. — Bez niepotrzebnej pompy i patosu, ale z nutką sentymentu. Nie macie chyba jakiegoś wielkiego talentu wokalnego, więc nie zaskoczycie nas sopranami koloraturowymi, ale z dobrze dobranym repertuarem byłybyście ciekawym zjawiskiem na scenie. Macie w sobie jakieś ciepło, nie wiem, skąd ono się bierze, ale emanujecie pozytywną energią i optymizmem. Taki duet to skarb!
Po skończonej przemowie trzej sędziowie spojrzeli na głównego, który nadal nie zmienił pozycji. O ile poprzednie recenzje podniosły dziewczyny na duchu, o tyle ten dziwny wzrok sprowadził je na ziemię. Gwałtownie i boleśnie. Złapały się za ręce za plecami.
Ile razem śpiewacie? — zapytał w końcu.
Spojrzały po sobie z wymownymi uśmiechami. Ewelinie bardzo chciało się śmiać, jak zwykle, kiedy byłoby to nie na miejscu.
Znamy się od trzech lat — oznajmiła Karolina — ale śpiewamy razem od… — Spojrzała na zegarek. — Trzech godzin.
Simon nie wydawał się być zaskoczony.
Słyszałem wiele nieczystości — osądził nareszcie. — Eveline nie podpiera dźwięku na przeponie, Caroline zaś robi brzydkie podjazdy i zbyt często zmienia głośność, a to bardzo niewskazane, wiesz o tym, prawda?
Borejko posłusznie przytaknęła głową.
Aczkolwiek wydaje mi się, że znasz się na rzeczy — zwrócił się do niej. — Czekałoby was wiele pracy z trenerem głosu… Ale nie było źle, podobałyście się mi nawet. Dacie radę, nie wyglądacie na załamujący się duet. — Posłał im wreszcie pierwszy uśmiech. — Jestem na tak. Reszta?
Ku własnemu zdziwieniu, otrzymały CZTERY razy tak. Z wyrazami niezmiernej ulgi na twarzach, zeszły ze sceny, machając bijącej brawo widowni. Te kilka minut, które tam przeżyły, zdawały się być dla nich godzinami, spędzonymi w męczarniach. Na krok po przekroczeniu progu kulis, zaatakował je Dermot O'Leary.
Jak wrażenia?
Wciąż jeszcze nie ochłonęłyśmy — odparła Ewelina. — To był ogromny stres i niewyobrażalne emocje!
Jak się czujecie ze świadomością przejścia do kolejnego etapu?
Znów spojrzały po sobie.
W zasadzie to… potraktowałyśmy to z wielkim dystansem — przemówiła dyplomatycznie Karolina. — Zostałyśmy tu zwerbowane przypadkiem i nie liczyłyśmy nawet, że dostaniemy się aż tu! To dla nas wielki szok.
Prezenter zadał im jeszcze kilka bezsensownych pytań, po czym pozwolił odejść.
Przebywszy labirynt korytarzy i wejść, znalazły się w holu, głównej poczekalni, nadal pełnej narodu, ale nie aż tak. Na widok tych wszystkich ludzi kamień spadł im z serca. Zdały sobie powiem sprawę z tego, że najgorsze już było za nimi. Mogły bez obaw oddychać i coś jeść. Szczególnie odczuła do Ewelina, która natychmiast się skrzywiła.
Mam na coś ochotę — oznajmiła.
Gorącej czekolady? — spytała jej koleżanka, dostrzegając automat z kawą i ciepłymi napojami.
Chętnie. Przyniesiesz mi? Mnie się tam nie chce iść, a nogi mi wiesz gdzie włażą… — Opadła bezsilnie na jedną z kanap.
Karolina podeszła do automatu, szukając zawzięcie funtów w kieszeni jeansów. Znalazła kilka drobnych, po czym uważnie przyjrzała się konsoli. Wybrała odpowiedni zestaw numerków i pozostało jej nasłuchiwać stukania, buczenia i rzężenia maszyny. Stała więc przy niej całkiem wyluzowana, ale jednocześnie zmęczona na twarzy. Stres zawsze ją wykańczał. Dobrze pamiętała wszystkie spektakle, po których padała prawie trupem w domu. Emocje działały na nią o wiele silniej niż wysiłek ruchowy, mimo to kochała to robić. Nie mogła jednak ciągnąć swojej pasji, bo teatr się rozpadł. Pozostały tylko wspomnienia, zasnute tajemniczą mgłą.
Przepraszam, która godzina?
Niewiele wyższy do niej chłopak o śniadej cerze i typowo arabskiej urodzie z idealnie ułożonymi, czarnymi jak kruk włosami i czekoladowymi oczami, patrzył na nią tak znerwicowany, jakby przeżywał najcięższe chwile swojego życia. Wygłodniały wzrok kwalifikował go jako szaleńca.
Karolina trochę się zmieszała, oczarowana powierzchownością chłopaka, ale zerknęła na zegarek i odparła:
Dochodzi piąta.
Dziękuję. — Odszedł pospiesznie.
Dziewczyna nie zawracała nim sobie więcej głowy, wzięła kubki z gorącą czekoladą i, poruszając się wolno, dotarła do swojej koleżanki. Kiedy się nachylała, by podać jej zamówiony napój, odwróciła głowę w bok. U wejścia do labiryntu korytarzy stał kolejny chłopak — na oko w ich wieku, ale nieco niższy od poprzedniego. Miał bardzo łagodne, gładkie rysy twarzy, tak pokrzywione teraz przez strach, a czarne loczki dodawały mu uroku aniołka — małego, przerażonego aniołka w kolejce po nowe skrzydła. Jemu takowe były niepotrzebne — i bez nich było w nim coś hipnotyzującego, przykuwającego uwagę. Żałowała go jednak w duchu, że dopiero będzie przechodził przez tę katorgę.
Panna B. zmieniła kierunek wzroku na przed siebie. Ewelina jednak wpatrzona była ciągle w ten sam punkt, co poprzedniczka. Dopiero, kiedy zniknął w gąszczu korytarzy, raczyła odebrać swoją czekoladę.
Siedziały tam tak w milczeniu, dopijając swoje trunki. Każda zatonęła we własnym świecie, do którego nikt nie miał wstępu. Mówienie było męczące, a dla nich każdy taki czynnik był równoznaczny z padnięciem i niewstaniem aż do regeneracji sił.
Żarty się skończyły, dostały się do programu. A co, jeśli przejdą dalej? Co z zabawą, którą na początku miała być ta przygoda? Wszystko się posypało, a przyszłość stanęła pod znakiem zapytania, wielkim, ogromnym jak niejedna willa Madonny. Może powiedzieć o wszystkim realizatorom? Wytłumaczyć, że to miał być wybryk dwójki niemądrych, prawie dorosłych dziewcząt? Na pewno nie przejdziemy do kolejnego etapu, pomyślała Karolina z nutą pociechy, ale i… rozczarowania. Zdusiła w sobie to nikłe uczucie. Nie może mi zacząć zależeć, bo będzie źle.
Dopiła swoją porcję, to samo zrobiła Ewelina. Poprawiwszy się, wyszły na schody, na zewnątrz.
Kubiak, grzebiąca dotąd w torbie, postanowiła ją zarzucić na ramię. A że była długa, to mogła przełożyć ją przez głowę. Nie chciało jej się jednak, zważywszy na fakt, że Zuza czekała niedaleko z samochodem (wiedza ta pochodziła z nie tak odległej rozmowy telefonicznej). Była dość ciężka, nabrała więc większego rozmachu i…
BUM!
torba wydała dziwny dźwięk, jakby wcale nie wylądowała tam, gdzie miała. Po odwróceniu się zobaczono kolejnego chłopaka — tym razem blondyna — który dziwnie trzymał się za twarz. Kiedy Ewelina zrozumiała, co zrobiła, zaczęła gorączkowo przepraszać.
Nie chciałam, przepraszam! Matko, nie zauważyłam cię, najmocniej cię przepraszam! Przepraszam, bardzo boli?
Skończył się dziwnie miotać i stanął w bezruchu, chowając za dłonią swoje lewe oko. Po chwili milczenia na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech, a potem dało się słyszeć śmiech.
Czy to miało znaczyć: Wybaczam?
Śmiał się do rozpuku. Ewelina, będąca i tak już na skraju wytrzymałości, sama wybuchła spontaniczną radością. Darli się na pół placu, aż się większość na nich gapiła, jakby widziała dwóch najaranych szczyli, idących z imprezy. A oni zwijali się z bólu brzucha.
Nic… nic się nie stało — odparł, uspokoiwszy się. Naprawdę było mu to obojętne.
Panna K. zachichotała.
Najwyżej mi napiszą na Youtube: Człowiek-panda śpiewał w brytyjskim X-Factorze!
Znowu poszła salwa śmiechu. Gdy jednak odwróciły na chwilę wzrok, jego już nie było. Wzruszywszy ramionami, ruszyły w kierunku Zuzy.
Zuzia przez pierwsze dziesięć minut wyrażała swój niepokój i gniew, a potem spytała o szczegóły. Całą drogę do Manchesteru spędziły na omawianiu detali i każdej myśli, jaka przebiegła im przez głowę (a trochę tego było). Wszystko to nie dotarło jeszcze do dziewczyn, więc powoli, powoli się z tym oswajały… Pal licho z nimi, ale zostały jeszcze niepoinformowane rodziny. Mocnym postanowieniem było dopaść laptop Trojanowskiej i użyć Skype, żeby się połączyć ze swoimi domami setki kilometrów stąd.
Skoro tylko przekroczyły próg jej domu, pobiegły do pokoju, rzuciły rzeczy na łóżka. Karolina postanowiła pierwsza okupić łazienkę, Ewelina w tym czasie poprosiła kuzynkę o komputer. Usiadła po turecku na środku salonu, a Zuzia, oznajmiwszy, że jest już po kąpieli, zniknęła w swojej sypialni w pomieszczeniu obok. Ewelajn odpaliła program, zadzwoniła i…
Wtedy dopiero rozpętał się sajgon.
*Stereo u Julia — imię czyta się po hiszpańsku: u Hulia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz