Słynny
angielski deszcz lunął już kilka minut po przyjeździe do domu
Zuzi, którym obie były ogromnie zachwycone. Typowy, brytyjski, z
małą werandą i mnóstwem kojącej dla oczu zieleni. Posiadał
przestronny salon z ciemnymi panelami podłogowymi i kremowym kolorem
ścian i zdecydowanej większości mebli. Przewodziły motywy
roślinne, w znacznej ilości kwiaty, róże, zamieszczone zarówno
na dwóch dużych sofach, jak i na zasłonach. Znalazł się tam też
kominek. Było to tak cudownie sycące poczucie estetyki miejsce, że
z trudem przyszło dziewczynom oderwanie od niego wzroku.
Dom
cały napełniał się światłem dziennym dzięki dużym oknom i
przeszklonym drzwiom, nie ominęło więc to i kuchni. Pośrodku stał
wolno stojący blat, a w pewnej części pomieszczenia ściany
tworzyły mniejszy prostokąt bez jednego dłuższego boku. Ściany
były pokryte oknami, a pod nimi zamieszczona została drewniana
ławka z ozdobnymi poduszkami. Przed nią stał stół, który
kompletował układankę, tworząc jadalnię, idealnie sprawdzającą
się przy trzech domownikach. Z niej dało się przejść do salonu
dzięki ościeżnicom.
Łazienka,
mieszcząca się na poddaszu tuż obok pokoju dziewcząt, była dość
skromna rozmiarem; ściany do połowy pokrywała mozaika z małych
kafelek w odcieniach brązu, w dalszej części ciągnęły się
litry białej farby. Tuż pod oknami dachowymi wbudowana została
ładna, kusząca wanna, a obok prysznic, ale dość specyficzny, bo
brodzik wtapiał się w podwyższenie, a ściankami kabiny były
szyby. Wchodziło się do niego przez szklane drzwi. Toaleta
przytwierdzona została do czegoś w rodzaju szafki niedaleko wanny.
Sypialnia
dziewczyn, jak to już zostało wspomniane, także mieściła się na
poddaszu. Była bardzo nastrojowa, miała w sobie coś niezwykłego,
nutę rozmarzenia. Czekoladowobrązowa barwa ścian, a do tego
staromodne meble, wykonane z jasnego drewna; mała komódka z
zawoalowanymi okienkami, bliżej muru frontowego cztery nisko
zawieszone haczyki-wieszaczki; wąskie, podłużne okno dachowe z
firanami i zasłonami w kolorze klimatycznej czerwieni, pod nim
jednoosobowe łóżko z pościelą w tym samym kolorze, obok niego
etażerka z lampką o kloszu w kształcie kielicha kwiatu; niemalże
naprzeciwko biurko, dosunięte do niego krzesło z czerwonym obiciem
na siedzeniu; pod nim kremowy, puszysty dywan, reszta podłogi szara,
ale nie odrażająca, kafelkowana, ale wcale nie zimna; niziutki,
ciemny stoliczek, zawalony książkami, wokół niego szare, czerwone
i beżowe poduszki, dalej ta sama etażerka i to samo łóżko.
Już
po samej stronie frontalnej domu można było się zorientować, że
jego właścicielka zajmuje się estetyką mieszkań. Istotnie —
Zuzanna Trojanowska była architektem i projektantką wnętrz i
ogrodów, a jej własne „metry kwadratowe” zostały smakowicie
urządzone — z elegancją i charakterem. Obie więc nowe
współlokatorki cieszyły się podwójnie z przyjazdu do Anglii.
Mogły chłonąć nie tylko swoisty urok ulic, ale także napawać
się pięknem oryginalnych wnętrz. Zaraz po przyjeździe oczarowały
się kuchnią, jako że było to pierwsze pomieszczenie, jakie
zobaczyły. Ich własny pokój również wprawił je w zachwyt.
Szybko wpakowały się do nowej sypialni. Karolina zajęła pierwsze
łóżko i rzuciła się na nie z ulgą.
— Mam
wrażenie, że upłynęła co najmniej jedna pełna doba! —
westchnęła, wpatrując się w sufit.
Ewelina
skwitowała to uśmiechem, rozglądając się wokoło. Usiadła po
turecku na jednej z kolorowych poduszek przy niskim, ciemnym
stoliczku. Podniosła pierwszą lepszą z bezładnie rozłożonych
książek — leżała otwarta tekstem do blatu. Cała zapisana była
w języku angielskim i ciągle powtarzało się w niej słowo music…
Zniechęcona ilością nieznanego słownictwa, odłożyła ją z
powrotem.
Skądś
dochodziło tykanie. Odwróciła się za siebie — na jej etażerce
stał mały, czarny zegar.
Skrzywiła
się, dając upust niezadowoleniu.
— Zjadłabym
coś — mruknęła, kładąc łokieć w zgięciu kolana i
podpierając tym samym głowę.
— Ja
też — zawtórowała Karolina, nadal szczerząc się do sufitu. —
W KOŃCU.
— Dziewczyny,
chciałybyście mi pomóc w gotowaniu?! — rozległ się krzyk Zuzy
z dołu.
Odpowiedziały
jej dzikie i pierwotne okrzyki radości w akompaniamencie głośnego
stąpania po schodach.
Gotowanie
z panną Trojanowską okazało się wybitne zabawną rzeczą; Zuzia
należała do tego wymierającego gatunku człowieka o niespożytej
energii życiowej, idącego z optymizmem przez życie; chwilami aż
się nie chciało wierzyć, że osoba rozmarzona osiągnęła tak
wielki sukces w zawodzie wymagającym twardego stąpania po ziemi. W
trójkę przygotowanie prostego spaghetti przeciągnęło się do
godziny, choć logika nakazuje myśleć, że czas ten znacznie
powinien był się skrócić. W rzeczywistości trzy panie ganiały
się wokół wolno stojącego blatu z zamiarem wysmarowania sobie
twarzy koncentratem pomidorowym, robiły zawody w rzucaniu
pokrojonymi w kostkę pieczarkami do garnka, walczyły na deski do
krojenia. W ten sposób czas gotowania znacznie się wydłużył.
Efekt był taki, że obiad jadły o szesnastej. Siedziały w
miniaturowej, urokliwej jadalni, zewsząd zalewane białym światłem.
— Tutaj
wszystko jest inne — stwierdziła refleksyjnie Karolina,
podpierając brodę ręką i żując jednocześnie nabraną porcję.
— Bo
to nie twój Buraków Wsiurski! — zripostowała Ewelina, po czym
wybuchnęła śmiechem, a wraz z nią Zuzia.
Karolina,
którą coś ukłuło w serce, uśmiechnęła się zaledwie,
odwróciła wzrok od okna i wbiła spojrzenie w talerz.
Po
skończonym posiłku szybko uwinęły się ze zmywaniem naczyń, a
zaraz potem rozpoczęły się dzikie harce w przestronnym salonie.
Zuzia włączała najróżniejsze rodzaje muzyki ze swojego
misz-maszowego albumu, a dwie koleżanki wygłupiały się, udając
to walc, to tango, to cha-chę, czy rumbę. Kubiak ciągle rzucała
swojej partnerce uwagi o tym, że porusza się jak robocop, a ta
tylko się śmiała, doskonale zdając sobie z tego sprawę.
— All
day, all night, WHAT THE FUCK?!
— darła się na całe gardło Borejko, imitując wraz z koleżanką
taniec dyskotekowy.
Na
swoje nieszczęście, nie zauważyła za plecami kanapy, więc
kolejne jej losy potoczyły się mniej więcej tak: łup fikołek
przez oparcie, efektowna gleba na panelach i zrzucone papiery ze
stolika. Choć w pierwszej chwili się przestraszyła, to jednak
Ewelina wybuchnęła kolejną salwą swojego zaraźliwego śmiechu.
Niestety,
z tego pojedynku Karolina wyszła zdecydowanie na
tarczy, bo
masując sobie bagażnik i utykając na prawą nogę. Zuzia
przyłączyła się do swojej kuzynki, ale zatrzymała muzykę,
obserwując opadającą na kanapę i wypuszczającą ze świstem
powietrze blondynkę.
— Ja
już skończyłam na dzisiaj swój trening, pani instruktor —
powiedziała, sama już się z wolna uśmiechając z własnej
niezdarności.
— A
ja muszę uciekać — oznajmiła Zuza, zerkając na zegarek. — Mam
spotkanie z klientką. Dacie sobie beze mnie radę przez godzinę?
— Pewnie!
— odparły chórem.
Chwilę
potem Trojanowska wrzuciła najpotrzebniejsze papiery i przedmioty do
przepastnej torby, porwała kluczyki ze stolika i wyszła, zamykając
dość głośno drzwi.
Przez
moment panowało absolutne milczenie, które każda przeznaczyła na
przemyślenie swoich
sprawek.
Ewelina głowiła się nad kwestią planu zwiedzania na cały tydzień
— co najpierw, ile, na ile, ZA ile? Czy na pewno naładowała
baterie aparatu? Czy będzie potrafiła się posłużyć angielskim w
razie potrzeby? A to zadanie z niemieckiego było na dziś czy na
jutro?
— Zjadłabym
coś — oświadczyła Karolina, klepiąc się po brzuchu.
— Miał
zadzwonić, a tego nie zrobił. Denerwujesz się
czy czekasz
cierpliwie dalej?
Kubiak
z uwagą studiowała mdły magazyn dla bezmózgich, wymalowanych jak
witryna sklepowa w Boże Narodzenie kreatur, zwanych popularnie
plastikami, przykładając gumkę ołówka do ust.
— Nasyłam
na niego Power Rangers, MWHAHAHAHAHAHAHA!
Zrezygnowana
ułomnością pisemka i kolejną kpiącą odpowiedzią koleżanki,
odrzuciła zmarnowane kilka drzew gdzieś za łóżko.
— Vanitas
vanitatum et omnia vanitas —
zacytowała z westchnieniem Borejko.
Leżały
na swoich łóżkach, wpatrując się w ukochany (już) sufit.
Podczas nieobecności pani domu postanowiły się wreszcie odprężyć
po podróży i pogadać o kobiecych błahostkach oraz niekobiecych
absurdach, ale póki co usiłowały zabić czymkolwiek nieuchronnie
wkradającą się nudę. Choć, patrząc po ich twarzach, niełatwo
było się opędzić od myśli, że to zmęczenie zamknęło im usta
i ograniczyło kreatywność.
— Co
wolisz: namiętny pocałunek z panem Żakiem czy… wytaplanym w
błocie hipopotamem? — wypaliła ni stąd, ni zowąd Ewelina.
— Hipopotam
— odpowiedziała od razu z obrzydzeniem.
Pytająca
zaśmiała się.
— A
co byś zrobiła, gdyby… — zagadnęła tym razem adresatka —
Daniel Radcliffe przyszedł tu teraz i poprosił cię o rękę? A)
zjadłabyś batona, b) poprosiła o chwilę zastanowienia czy c) od
razu się zgodziła?
— A
jest odpowiedź: dałabym
dyla, gdzie pieprz rośnie?
— Co
ty chcesz? Dan jest przystojny! — Karolina nie kryła oburzenia.
— Tak,
szczególnie dla niewidomych!
W
kierunku Eweliny poleciała poduszka. Dziewczyna nie pozostała
bierna i odrzuciła swoją. Chwilę potem ich nowy pokój wyglądał,
jakby przeszedł tamtędy huragan albo stado kur, bo w powietrzu
latało pierze i kurz. Do kompletu brakowało poprzewracanych mebli,
ale do tego już się nie posunęły…
— No
dobra, STOP! — krzyknęła Karolina, klęcząc na swoim łóżku.
Ostatni
raz dostała poduszką w twarz, ale nie zareagowała na to.
— Nie
chcę spać na samej poszewce.
Roześmiały
się, ale już po chwili znów spokojnie leżały na swoich
miejscach, myśląc o tym, co się stało kilka godzin temu. Ewelina
nadal nie posiadała się ze szczęścia i nie mogła się doczekać
pierwszego wyjścia na miasto. Zobaczyć inne sklepy, inne twarze,
inną kulturę i zachowanie… Wiele by dała za to, żeby tu na
dłużej zostać. Przynajmniej do wakacji albo równy rok, czyli do
rozpoczęcia roku akademickiego. Westchnęła jednak, bo przecież
ktoś musiał napisać maturę i zdać trzecią klasę…
Zaczęło
się bębnienie w szybę.
— A
co byś zrobiła, gdyby zaoferowano ci nagranie własnego albumu?
Karolina
zrobiła cierpiącą, a zarazem zniechęconą minę.
— To
nie tak, wy… Ech, wy wszyscy myślicie, że to jest tak łatwo —
żachnęła się. — Iść do programu telewizyjnego, zaśpiewać i
wygrać albo wysłać swoje demo wytwórni i nagle zaistnieć w
świecie. A to wcale nie jest tak! To trzeba mieć TALENT, prezencję,
jakoś wyglądać! Show-biznes nie lubi przeciętności. A ja właśnie
taka jestem — dodała z nutą smutku, na moment uciekając w
autorefleksję.
— Ale
chyba mogłabyś spróbować, nie?
Pokręciła
głową.
— Szkoda
nerwów, i tak bym się pewnie nie dostała dalej — ucięła tonem,
wskazującym, że ona już zakończyła temat.
Ewelina
przełknęła odpowiedź.
Koło
osiemnastej dziewczyny zrobiły się bardzo senne — wczesna pobudka
dała im się we znaki. Najedzone obiadem, nie zjadły już kolacji
ani nie potowarzyszyły Zuzi w wieczornym seansie telewizyjnym, choć
klimat salonu po zapadnięciu zmroku był zachęcający —
przytłumione światło małych lampek dodawało mu ciepła. Pierwsza
łazienkę zajęła Kubiak, więc jej kompanka przysiadła się do
pani domu.
— Masz
już jakiś plan co do naszej wycieczki?
— Tak
— odparła z uśmiechem, wpatrzona w reklamę kosmetyków Rimmel. —
Zabieram was na cały dzień do Londynu. Jutro będziemy oglądać
obiekty sportowe, pojutrze obejrzymy słynne zabytki, popojutrze
muzea, a potem…
— To
my będziemy miały chociaż jeden dzień wolny? — spytała
Karolina z nadzieją i przerażeniem w oczach jednocześnie. — Bo w
takim układzie…
— W
sobotę przed wyjazdem.
Dziewczyna
obawiała się, że zaraz będzie zmuszona zbierać swoją szczękę
z podłogi.
— Co
takiego?!
— No
co wy, przecież chciałyście zwiedzać!
— Ale
po całym tygodniu na nogach to my chyba będziemy musiały na wózku
jeździć…
Zuza
się roześmiała.
— Spokojnie!
Będziecie się tak dobrze bawić, że nie poczujecie zmęczenia…
prędzej niż przed powrotem.
Karolina
nie wyglądała jednak na przekonaną.
W
nocy sen znów nie nadchodził; jak zwykle na nowym miejscu,
jasnowłosa panna Borejko wierciła się, przewracała z boku na bok,
błądziła myśli jak mogła najdalej, a i tak wciąż była
pobudzona. Co chwilę zerkała nerwowo na zegar w telefonie, żeby
kontrolować, ile godzin snu jej pozostało. A zaczynała od
koniecznych ośmiu, im więc dłużej męczyła ją bezsenność, tym
mniej czasu pozostawało…
Była
ciekawa jednego z najsłynniejszych miast świata. Czy jest takie
szare jak na filmach? Czy może kamery nie potrafią oddać jego
charakterystycznego piękna? A jak ojciec z bratem będą jej
zazdrościć, że widziała trzeci co do wielkości stadion świata…
Wiecznie mokre chodniki, słynne czerwone budki telefoniczne, stacja
King's Cross, piętrowe autobusy… Już jutro miała się przekonać,
czy te wszystkie filmowe cuda są naprawdę tak piękne, jak na
ekranie, czy to tylko kwestia dobrego oka kamerzysty.
W
pewnym momencie z zewnątrz doszło ją jakieś szuranie i głosy.
Przez chwilę tkwiła w bezruchu, starając się zignorować ciche
pochrapywanie Eweliny, ale po czasie zdecydowała wstać i zobaczyć,
kto to. Wspięła się na palcach i oparła rękami o parapet — w
gruncie rzeczy był on dość nisko. Przez firankę, w świetle
latarni ulicznych, zobaczyła dwie sylwetki. Głosy mówiły biegle
po angielsku i należały do przeciwnych sobie płci. Subtelnie i
powoli odgarnęła fragment materiału. Zmrużyła oczy, starając
wyostrzyć sobie kontury postaci. Jedna była ewidentnie mężczyzną,
dość wysokim i z odrobiną widocznej masy mięśniowej. Na głowie
miał szarą czapkę, a spod spodu wychodziły ciemnobrązowe włosy.
Wyglądał na niewiele starszego od Karoliny. Druga osoba,
dziewczyna, miała długie, kręcone blond włosy i była od niego o
wiele niższa. Chyba miała na sobie jego płaszcz.
— When
do you want to tell your parents?
— spytała go, zakładając ręce na piersi. Ewidentnie była zła.
— Look,
it's not so easy…
— odparł, usiłując się tłumaczyć. Bolało go, że nie może
dla niej na razie nic zrobić, ale też to, że ona tego nie
pojmowała. — My
parents aren't as understanding as yours…
Kolejne
słowa wypowiadał szybko, na tyle, że ich obserwatorka go nie
zrozumiała. Jej starania wychwycenia czegokolwiek spełzły na
niczym.
W
jednej chwili słuchająca, zdenerwowana dziewczyna spojrzała w górę
i zobaczyła twarz Karoliny, ale od razu odwróciła wzrok. Po
sekundzie jednak jeszcze raz wróciłam tam oczami, klepnęła
swojego chłopaka, celując palcem w okienko dachowe, ale blond
czupryna zdążyła stamtąd zniknąć. To nic, że się
przestraszyła i dyszała jak po zaliczeniu z lekkoatletyki, ważne,
że uszła z tego z życiem.
Nastąpiły
słowa pożegnania i doszły ją odgłosy kroków.
Natychmiast
osunęła się po ścianie na łóżko i zasnęła z prędkością
światła. Nawet zbyt wiele nie myślała nad tym, co jej się
przydarzyło — po prostu zamknęła powieki i już była gdzieś
indziej.
*
* *
Biegła,
ile sił w nogach. Płuca za nią nie nadążały, dyszała głośno.
Wszystko potęgował strach. Wysoka trawa i grząski grunt utrudniały
jakikolwiek ruch. Obejrzała się na sekundę za siebie — facet z
tablicami pomiarów kątów sinus i cosinus nadal ją ścigał.
Kiedy
odwróciła głowę, przed nosem przemknął jej… „Królik z
głową dziadka?!”, pomyślała, patrząc za kicającym już daleko
zwierzęciem. Niezrażona jednak uciekała nadal, aż natknęła się
na ślepy zaułek. To był już koniec. Ponury Żniwiarz z przeklętą
kartką w ręce prawie ją miał. Jego demoniczny śmiech roznosił
się echem po olbrzymiej łące, zalanej blaskiem zachodzącego
słońca.
— Pożegnaj
się z następna klasą, nędza, humanistyczna kreaturo! — krzyknął
mrocznym głosem. — Czas na KUCIE!
Ona,
przygwożdżona samowolnie plecami do muru, poczuła, jak robi jej
się niedobrze i… ma ssanie w żołądku (?). Hej, zaraz! Kto ją
potrząsa za ramię? Co jest? Przecież obok niej nikogo nie ma!
Spojrzała
w lewo. Pusto, tylko ściana jednego z domów. „Co w ogóle robią
dwie chaty i ślepy zaułek na łące?” — skrzywiła się.
Ktoś
z coraz większą siłą tarmosił jej lewe ramię.
„WHAT
THE…”
— Karolina!
Poderwała
się nagle z poduszki do pozycji siedzącej, wciągając ze świstem
powietrze z przerażenia. Po upływie kilku sekund zerknęła w bok.
Stała tam rozczochrana, zaspana Ewelina, patrząca na nią jak na
kosmitkę.
— Co
ci się śniło? Wyglądałaś, jakby cię zarzynano…
— Kazano
mi kuć tabelę miar kątów — odparła, jakby to było coś w tym
rodzaju. — Sinusa i cosinusa.
Kubiak
parsknęła głośnym śmiechem i, kręcąc głową, odeszła w
kierunku swojego łóżka, żeby je pościelić.
Karolina
zwlokła się z wyra, przecierając namiętnie oczy i ziewając
prawie spektakularnie, po czym poczłapała do łazienki, żeby
wykonać poranną toaletę. Nawet budzenie lodowatą wodą niewiele
pomogło — ciężar niedospanych godzin ciążył jej bardziej niż
zwykle. Otworzyła swoją walizkę i wisiała nad nią dobre dwie
minuty, zanim przypomniała sobie, że musi z niej wybrać jakieś
ubrania. Nie wiedząc, jaka na zewnątrz czyha na nią pogoda,
wspięła się na swój barłóg, stanęła na nogi i zacisnęła
mocno powieki, twarzą do okienka dachowego. (W duszy wyobrażała
sobie, że zobaczy wysokie palmy, kokosy, grzejące jak szalone
słońce, piasek i krystalicznie czystą wodę morza. Głupie,
bezmózgie dziecko). Kiedy je uchyliła, bardzo się zawiodła.
Niebo
nie było wcale błękitne i bezchmurne, tylko szare i ciężkie,
zapowiadające niechybny deszcz. Zamiast piasku i morza — wilgotne
chodniki i ponurzy przechodnie. Zamiast palm — kilka dziwnych
gatunków drzew i masa różnorodnej roślinności wokół domu Zuzy.
Więc
jednak ta długa tunika na guziki w szaro-czarno-białe paski…
— pomyślała z odrobiną smutku, choć był to jej ulubiony
fatałaszek.
Po
zejściu do kuchni okazało się, że tylko jej brakuje przy stole;
akurat Zuzia podnosiła się, by po coś jeszcze zajrzeć do lodówki.
Ospała panna B. oklapła prawie bezwładnie pomiędzy obiema
współlokatorkami, tyłem do okien. Przed nią stała miska z
płatkami śniadaniowymi. Skrzywiła się.
— To
ja poproszę tylko filiżankę herbaty — mruknęła.
— Nie
lubisz płatków? — zdziwiła się Trojanowska, wracając na
miejsce z kartonem mleka, żując coś w ustach.
Karolina
poczuła, jak ją ssie w żołądku przy jednoczesnym uczuciu
mdłości.
— Niezbyt
— odparła, podpierając głowę prawą ręką.
Zuzanna
zaraz wróciła do blatów i zaczęła się przy nich krzątać. W
międzyczasie, kiedy czajnik zagotowywał wodę, wzięła ze stołu
niedoszłe śniadanie swojej podopiecznej i wróciła do szperania po
szafkach.
W
ciągu niespełna osiemnastu lat życia młoda Borejko nauczyła się,
jakich potraw jej organizm nie toleruje plus musiała się dostosować
do zaleceń pani doktor. Wielu rzeczy jeść nie mogła, a mimo to
pochłaniała je w gigantycznych ilościach — należały do nich
między innymi słodycze. Po każdej takiej zabójczej porcji płakała
całą noc, ubolewając nad własną głupotą i brzydotą. Mleko
również było wpisane do działu potraw zakazanych; w gruncie
rzeczy nadkwasota nie jest, nie była i nigdy nie będzie jazzy.
Z
chwilowego zamyślenia wyrwała ją lądująca przed nią filiżanka
z zamawianym trunkiem. Obustronne sąsiadki zajadały owsiankę i
tosty z dżemem i masłem orzechowym, gawędząc przy tym wesoło.
Ona gromadziła w sobie cały stres i z ledwością popijała
herbatę, robiąc między ustami małą szpareczkę do wlewania
płynu. Trzęsła się jak golas pośrodku drogi w grudniowy wieczór.
I tak mniej więcej się czuła.
Jej
mózg wyzuty był z jakichkolwiek myśli, chyba że liczyć te o
konsystencji ptasiej kupy (w momentach silnych napięć zawsze
dopadały ją refleksje o rzeczach mało ważnych, nieważnych bądź
nieistniejących. Z tymi ostatnimi było najgorzej — zapadanie się
w nieprzebytych doświadczeniach a la usta-usta wybijało ją z życia
codziennego na minimum pięć godzin, w zależności od stresogenu).
Ciężko było wychwycić coś bardziej konkretnego od Ptasia
kupa jest gęsta.
Z czasem zeszła na temat wyobrażania sobie uszkodzeń na strunach
głosowych i ich pracy przy każdej rozmowie i piosence. Potem
przemyślała żywot przeciętnego żuczka gnojownika i była kwita z
rutynowymi czynnościami.
— Zbieramy
się — oznajmiła pani domu, wstając od stołu z brudnymi
naczyniami w ręku. — Za pięć minut przed domem.
— Wziąć
parasole? — spytała Ewelina, kiedy wraz z koleżanką wspinały
się schodami na górę.
— Nie,
nie zapowiada się na deszcz.
Druga
zrobiła minę o treści: Are
you fucking kidding me?
Spojrzawszy w niebo, trudno było jej się dziwić.
Po
upływie ustalonego czasu obie znalazły się tuż przed ogrodzeniem
Zuzanny. Ta zjawiła się kilka sekund po nich, wyjeżdżając z
garażu samochodem, do którego wkrótce wsiadły, rozkoszując się
komfortem jazdy.
Angielski
nieboskłon nieodzownie kojarzył jej się najtańszym polskim
papierem toaletowym — nie tylko ze względu na
pseudoimpresjonistyczną kolorystykę, ale także wyrażenia,
określającego jakość obydwu rzeczy. Brzmiało ono do
dupy i
ujmowało wszystko zwięźle. Mimo to Karolina wpatrywała się w
niego podczas podróży, jakby z nadzieją wypatrując jakichkolwiek
przejawów działania słońca w tej części globu. The
Globe!,
przypomniało jej się, gdy tak właśnie myślała. Zaraz miała w
głowie cały szereg nazw dramatów Shakespeare'a i trud włożony w
omówienie ich na lekcji. Pieprzone
Stereo u Julia*,
warknęła w duchu. Po pewnym czasie jednak wywiązała się w miarę
inteligentna, ciekawa rozmowa, nie miała więc czasu na toaletowe
rozważania.
Zuza
natychmiast je powiadomiła, gdy tylko znalazły się na obrzeżach
Londynu. Im bardziej w głąb, tym większe rosło w nich
przekonanie, że to miasto nie jest upiększane przez reżyserów —
ono jest już piękne z natury.
Rzeczywiście,
stało w nim mnóstwo czerwonych budek telefonicznych
i panował
spory ruch, ale chodniki i ulice nie były mokre, bo trafiły na
pochmurny, ale bezdeszczowy dzień. Najbardziej zadziwiającą rzeczą
był fakt, że pomimo takiej pogody, ludzie chadzali tam w krótkich
rękawkach. Nie straszny był im przeraźliwie chłodny wiatr ani
niezbyt wysoka temperatura — oni zdawali się żyć we własnych
światach, jak schizofrenicy, zamknięci w nich doszczętnie. To
miejsce pulsowało własnym rytmem. Ludzie tak bardzo się różnili
od Polaków! Nie tylko zachowaniem, ale też wyglądem, choć
teoretycznie nie było między nimi różnic — swoich się jednak
zawsze poznaje. Zza szyb dało się słyszeć miejski gwar.
Karolina
wciąż nie mogła sobie uzmysłowić, że jest tutaj naprawdę, że
to już nie sen (całe szczęście!). Stres odpłynął. Zamiast
niego poczuła cudowną błogość i szczęście z oglądania tak
cudownego miasta. Nareszcie mogła się rozkoszować pobytem.
Poczucie bezpieczeństwa było jak zastrzyk uspokajający — z
miejsca poczuła się lżej.
Akurat
stanęły w korku. Choć
ruch mógłby być mniejszy,
pomyślała z niesmakiem.
Zrobiły
kilka zakrętów, minęły z tysiąc ludzi i zatrzymały się na
parkingu jakiejś kawiarenki. Chmury nie wyglądały na skore do
ugody, więc dziewczyny obawiały się, że do domu wrócą
przemoczone do suchej nitki. Miały tylko nadzieję, że nie na darmo
zaufały swojej pani przewodnik i czarny scenariusz się nie spełni.
Kilka
sekund potem ich stopy już dotykały tej samej ziemi, po której
stąpała cała plejada gwiazd kina i muzyki, a także literatury i
sztuki. Szły tymi samymi uliczkami, co William Shakespeare, Daniel
Radcliffe, czy Cheryl Cole. Świadomość tego czyniła nogi lekkimi,
a serce samo szybciej biło z radości.
Mijane
budynki były brudnokremowe i brązowe, ale nie szare. Na chodnikach
panował niepojęty ścisk, tak obcy im w ich rodzinnych miastach.
Wokół roznosił się brytyjski dialekt, ludzie mówili dla nich
niezrozumiałym językiem. Było to dość dobijające, ale zupełnie
się tym nie przejęły — potraktowały to raczej jako niezwykłe
doświadczenie. Można było pleść bzdury i kląć, a
prawdopodobieństwo zrozumienia pozostawało znikome! Choć jeśli
sugerować się statystykami, to mogło być to stwierdzenie trochę
na wyrost.
Przeszły
przez kolejne pasy i w oddali zamajaczył im strzelisty, wysoki
budynek.
— Big
Ben! — krzyknęła podekscytowana Karolina, a przechodzeń, którego
niechcący potrąciła, odwrócił do tyłu ku niej głowę z
wybaczającym uśmiechem.
— Sorry
— bąknęła nieśmiało, prawie niedosłyszalnie, ale on już
zniknął w tłumie.
Ewelina
zaśmiała się, jak zwykle zakrywając dłonią usta.
— Czego
rżysz?! — oburzyła się jej koleżanka.
— Bo
ty jesteś taki głupek! — odparła ucieszona. — Taka uradowana
krzyczysz Big
Ben! na
pół ulicy, wpadasz na ludzi…
— Ale
to nie Polska. Tam dostałoby mi się pewnie po głowie, a ten
uroczy, prostowłosy szatynek się UŚMIECHNĄŁ. U nas to nie do
pomyślenia.
— Dziewczyny,
pospieszcie się, bo przegapimy autobus! — zawołała Zuza,
zaczynając żwawo przebierać swoimi eleganckimi balerinkami.
— Autobus?!
— zdumiały się obie, goniąc za nią.
— Nie
powiecie mi chyba, że nie chcecie się przejechać słynnym,
londyńskim piętrowym autobusem!
W
tym momencie wszystkie dały gazu do dechy, zjawiając się na
przystanku, kiedy pojazd się na nim zatrzymywał.
Przed
wejściem do środka Zuza wepchnęła im do rąk bilety, które
sumiennie skasowały. Nie było tam dużo ludzi; przynajmniej na
„parterze”. Aż żal byłoby jechać takim specyfikiem nie
skorzystawszy z jego głównej atrakcji, więc wspięły się
schodkami na „piętro”, gdzie siedziało raptem pięć osób.
Każda zajęła osobne miejsce, żeby mieć dostęp do okna i móc w
dalszym ciągu się zachwycać widokami.
Choć
kierowca nie należał do szalonych, to trochę nimi miotało;
zamiast się zmartwić, one miały z tego ubaw. Żadna niemiła
niespodzianka nie była w stanie ich zasmucić (z wyjątkiem śmierci
najbliższych). Pływały więc ze strony na stronę omal nie
nabawiając się bólu przepony ze śmiechu. Zuzia tylko unosiła
delikatnie kąciki ust, uważnie wypatrując właściwego przystanku.
Nie podniecały ją tak widoki stolicy Wielkiej Brytanii, bo zmuszona
była do niej jeździć pięć razy w tygodniu — tyle, ile wymagała
tego praca. Chociaż wydawało jej się, że nie ma w niej miejsca,
którego by nie znała, zdawała sobie sprawę z tego, że wiele jest
niezwiedzonych zakątków. Ona też się zachłysnęła tym
niezwykłym miastem, też ugięła się pod jego urokiem, jednak w
codziennym życiu nie ma czasu na zachwyt, a i on mija, kiedy rzeczy
niesamowite widuje się nadzwyczaj często…
Dała
znak swoim podopiecznym i razem zbiegły ze schodów. Wysiadły obok
jakiegoś placu, wokół którego gęstość zabudowań malała.
Zdezorientowane, rozglądały się dookoła.
— Tam
— wskazała im palcem olbrzymi budynek w oddali. — Stadion
Wembley.
Naprawdę
robił wrażenie; stalowy łuk był widoczny chyba z każdego miejsca
w Londynie, a kilometr obwodu trudno raczej przeoczyć… W górze
wisiały reflektory, a ruchomy dach był do połowy zasunięty.
Wszystko spektakularne, budzące podziw i uznanie. W kwestii
oryginalności Anglicy potrafili zaskoczyć.
Było
w tym jednak coś niepokojącego, kiedy się do niego zbliżały; z
dala dało się zauważyć jakieś łopoczące na wietrze flagi i
mnóstwo ludzi. Pewnie
turyści,
pomyślała Karolina, starając się uspokoić. Ale Ewelina też nie
wyglądała na pewną, że wszystko jest w porządku. Widziały
jednak uradowaną minę swojej przewodniczki, więc zagłuszały złe
myśli.
— Jesteś
pewna, że dziś nic tutaj nie ma? — spytała zaniepokojona panna
K.
— Skąd,
to turyści! — zaświergoliła Trojanowska, po czym odebrała
telefon.
A
one po upływie pół minuty stanęły przy morzu i mieszance różnych
osobowości i narodowości; patrząc po twarzach, część była
podekscytowana, a część zestresowana na śmierć. (Karolina
znalazła w tłumie dziewczynę, która miała dokładnie taki sam
wyraz twarzy jak ona przed wylotem). Nie mogły się nadziwić, że
to wszystko ma rutynowy wymiar, mimo gorących zapewnień. Owszem,
było to miasto atrakcyjne, ale żeby aż tak…?
Zuzia,
która dotąd stała do nich tyłem, zakończyła rozmowę i,
odwracając się doń, zaczęła energicznym głosem:
— Wejście
jest…
ale
w połowie straciła na entuzjazmie, bo dokończyła zupełnie słabo:
— …tutaj…
— Z
tego, co widzę, to spory dziś ruch — powiedziała Karolina z
rękami w kieszeniach, podnosząc brwi w stonowanym zaskoczeniu.
Ich
przewodniczka wyglądała na wcale nie mniej zdziwioną, a nawet
uderzyło to w nią bardziej od nich. Z otwartymi ustami,
ściągniętymi brwiami i rozłożonymi rękami wykrzyknęła:
— Jak…
?!
— Zapytaj
Ollivandera, on produkuje różdżki — rzuciła mimowolnie
Jasnowłosa Bez Trzech Misiów.
Zapadła
milczenia, wypełniona zastanawianiem się i próbą wnioskowania z
obserwacji.
— To
zjazd fanów kopania się po łydach? — zapytała najspokojniej w
świecie Borejko.
— No,
nie wiem, ta mi nie wygląda na kibica futbolu. — Ewelina wskazała
jej dyskretnie palcem dziewczynę, której do kompletu brakowało
tylko różowego jednorożca. I szpachelki, żeby móc zdrapać tonę
fluidu.
— Pozory
mylą! — krzyknęła Zuza, chyba jeszcze nadal pod wpływem szoku,
bo powiedziała to zupełnie nieświadomie, nie kontrolując
głośności.
— Ale
chyba nie aż tak… — mruknęła panna B.
Ewelina
zachichotała.
Trojanowska
je zignorowała. Uznała za niekulturalne pokazywanie wszystkim braku
siódemek, więc zamknęła czym prędzej japę, starając się
zrozumieć, o co chodzi w otaczającym je zamieszaniu. Rozglądała
się dokoła, ale nic, prócz tysięcy młodzieży (i nie tylko) nie
zobaczyła.
Kubiak
pomagała swojej kuzynce znalezieniu jakichś znaków rozpoznawczych,
ewentualnie wychwyceniu znaczących słów, z daszkiem z dłoni nad
oczami. Nie minęło piętnaście sekund, jak zawołała,
pociągnąwszy ją za rękaw:
— Patrzcie!
Palcem
celowała w napięte na wietrze, wysokie, podłużne, acz wąskie,
czerwone flagi z szaro-czarnymi napisami. Stały dość daleko, ale
były istotną wskazówką.
— X-Factor!
— krzyknęła zdumiona Zuza. Początkowo zdawała się być tym
faktem uradowana, ale uśmiech bardzo szybko spełzł z jej twarzy. —
To oznacza, że nie obejrzycie trzeciego pod względem wielkości
stadionu na świecie…
Ewelina
jednak pozostała zadowolona z tej wiadomości. Szukała wzrokiem
jakichkolwiek oznak telewizji.
— Tam
są dwie kamery — mruknęła Karolina, wskazując na część tłumu
po prawej stronie.
— A
tu trzecia — oznajmiła jej koleżanka, patrząc w lewo.
Ich
przewodniczka bardzo się zasępiła i była rozczarowana zastaną
sytuacją.
— Szkoda,
pokażę wam chociaż Wembley Arenę… — bąknęła zasmucona. —
Bez porównania ze stadionem, ale zawsze coś… Chodźcie…
— Zostańmy
tu jeszcze — poprosiły, biorąc się pod ręce. — Popatrzmy
chwilę na tłum. Nie co dzień widzi się tylu Brytyjczyków,
walczących o numer na klacie — dodała Ewelina.
I
tak stały, czując lekki powiew chłodu na karkach, ale uśmiech nie
schodził im z twarzy. Bynajmniej się nie zniechęciły tym, że
nici wyszły już z ich pierwszej wycieczki — kto wie, czy nie
miały teraz okazji zaistnieć choćby na ułamek sekundy na ekranach
angielskich telewizorów! Angielskich — czyli nie byle jakich!
— Na
pewno chcecie tu zostać? — Zuza podniosła brwi. — No, dobrze,
ale skoro nam dziś nie wyszło z Wembley, to możemy spróbować go
wcisnąć zamiast Muzeum Historii Naturalnej…
— Nie,
nie, muzeum zostaje — zarządziła Karolina, która przychylna była
zwiedzaniu. — Najkonkretniejsza rzecz do opisania w wypracowaniu,
więc nie możemy jej pominąć. Raczej wywalmy drugi wypad do
centrum.
— No
co ty, wolisz oglądać szkieletory zamiast kupić sobie ładną
bluzkę albo dobre buty? — oburzyła się Ewelina. — I to
brytyjskie!
— A
co to za różnica, czy one są brytyjskie czy polskie, czy może
jeszcze włoskie? — Jej kompanka nie pojmowała wartości zakupów
w innym kraju niż rodzimy. — Buty jak buty — wszędzie te same,
tylko czasem może się krojem różnią. Czy z Rosji, czy z
Hiszpanii, czy z Francji — jeśli to trampki, to i tak je schodzę
za dwa miesiące. Każde inne zresztą też.
Panna
K. zamilkła, nie mając chwilowo argumentów. Gdyby nie fakt, że
miała przedramię splecione z przedramieniem koleżanki, splotłaby
ręce na piersi.
Zuzia
odeszła tym razem dużo dalej, by odebrać kolejny telefon.
Tymczasem
tłum mozolnie posuwał się do przodu. Z lotu ptaka wyglądał on
jak mrowisko na zbiorowym spacerze. Ludzie robili spory hałas,
rozmawiając, śmiejąc się, krzycząc i wygłupiając. Część
wychodziła skądś na przemian uradowana i zdołowana. Tak
Zjednoczone Królestwo znajdowało talenty wokalne. Nawet w Polsce
programy muzyczne nie cieszyły się tak wielkim zainteresowaniem jak
tutaj; tu naród pchał się drzwiami i oknami, by dostać choć
niewielką szansę zaistnienia na moment w telewizji.
— Panienki
w kolejce? — Ni stąd, ni zowąd wyrósł przed nimi starszy, siwy,
wąsaty mężczyzna, cały w czerni z białym napisem SECURITY na
plecach. Dłonie miał splecione z tyłu, w jednej trzymał
walkie-talkie.
Dziewczyny
automatycznie spojrzały na siebie, zdziwione faktem, że zrozumiały
jego szybkie, angielskie słowa i natychmiast odparły:
— Nie,
nie, my tylko się przyglądamy.
— Na
pewno? — Posłał im serdeczny uśmiech. — Nie chciałybyście
nawet spróbować?
W
oku Karoliny pojawił się niepokojący błysk.
— Nie,
nie umiemy śpiewać — odparła Ewelina, siląc się na zachowanie
spokoju i optymizmu.
— Och,
jasne, że umiemy! — wtrąciła się Karolina. — Koleżanka to
świetna kłamczucha.
Oczy
Kubiak nabrały rozmiarów spodków od filiżanek. Z niedowierzaniem
skierowała wzrok na swoją towarzyszkę, ale w porę się
zorientowała, że nie może dać nic po sobie poznać, więc z mocą
dźgnęła ją łokciem w żebra. Ta, o dziwo, nawet nie wykazała
grymasu bólu na twarzy.
— A-ale
nie możemy — obroniła szybko, znajdując naprędce argument. —
Nie pracujemy ani nie mieszkamy tutaj.
Borejko
zmarszczyła gniewnie brwi, na moment zerknąwszy na koleżankę. Ta
też tylko na ułamek sekundy spotkała swoje spojrzenie z jej —
była przerażona i nerwowo czekała werdyktu od mruczącego w
zamyśleniu ochroniarza.
— Hmm…
Mogę spytać, czy nie dopuszczono by was w drodze wyjątku —
zaproponował.
— Nie,
nie, niech pan się nie trudzi, nie potrzeba, my zaraz idziemy! —
wyrwała się gwałtownie szatynka, machając energicznie ręką,
chcąc jakby zlekceważyć sprawę.
— Jeśliby
pan mógł… — Karolina posłała mu szeroki uśmiech.
— Proszę
chwileczkę poczekać. — Dłońmi nakazał im nie ruszać się z
miejsca. — Tom! — zawołał, oddalając się.
Kiedy
tylko znalazł się w odpowiedniej odległości, Ewelina nie
poskąpiła swoich strun głosowych:
— Czyś
ty do reszty zgłupiała?! Chcesz z nas zrobić pośmiewisko
następnej dekady?! I to w OBCYM KRAJU?!
— Cśśśś!
— syknęła blondynka, bacznie obserwując, czy ochroniarz nic nie
słyszał. — Jeśli zaraz się nie uciszysz — dodała półszeptem
— to będziesz wyskakiwać na Youtube pod hasłem wściekły
orangutan.
Kubiak
rozejrzała się po ostatnich, najbliższych jej rzędach. Kilka osób
wpatrywało się w nią jak w Niezidentyfikowany Obiekt Latający.
Czym prędzej opanowała złość, starając się przybrać spokojną
twarz.
— Możemy
chyba spróbować, nie? — Karolina nie zmieniła głośności słów.
— Nic się wielkiego nie stanie, i tak nas pewnie nie wyemitują.
Poza tym, sama mi już prędzej mówiłaś, żebym się nie
przejmowała, tylko dobrze bawiła, zaszalała. A czy to nie jest
właśnie szaleństwo? — Uśmiechała się łagodnie.
Niestety,
z twarzy jej rozmówczyni nie schodził gniew.
— SZALEŃSTWO?!
— żachnęła się na podobnej emisji. — To jest…
kompromitacja,
nie szaleństwo! Skończymy jak gościu od Jestem
hardcorem
albo gorzej, jak ten z Mam
Talent!,
co sobie gwoździe wbijał!
— Ale
on to jest inna historia — odparła. — Chciał być świrem z
Youtube.
— A
my to niby na co wyjdziemy?
— Lepiej
zostać Fałszującymi
krasnoludkami
niż sobie na wizji wbijać gwoździe w nos, nie?
— Matko
jedyna, czy ty naprawdę jesteś taka tępa?! Ja nie umiem NUCIĆ, a
ty chcesz, żebym…
Nie
dane było jej skończyć, bo musiała się natychmiast przywołać
do porządku, zachowując uprzejme pozory. Starszy ochroniarz
nadszedł z niewiele młodszym od siebie, acz czarnowłosym,
siwiejącym na bokobrodach, wysokim i umięśnionym „kolegą po
fachu”. Był to najprawdopodobniej rzeczony Tom.
Wielu
ludzi, którzy musieli mu utorować drogę, spoglądało w ich
stronę. To bardzo nie podobało się pannie K., bo ledwo zgodziły
się wziąć udział w show z wielomilionową publicznością, a już
wywoływały poruszenie.
— Jestem
Tom. — Podał im obu rękę. — Chodźcie ze mną. Musicie
podpisać statement,
że otrzymałyście zgodę na…
Rzeczony
Tom szedł dalej przed siebie, kierując swój wykład bardziej do
powietrza niż dziewczyn. One wlekły się za nim, zachowując
bezpieczną odległość między sobą a jego plecami.
— Co
to jest ten statement?
— szepnęła Ewelina.
— Nie
wiem, ale mam nadzieję, że nie oświadczenie, że jesteśmy
członkiniami Al-Kaidy, bo od pewnego nałogu mama nazywa mnie Osama
Bin CzekoLaden…
Kubiak
zrobiła tak poważną, pokerową twarz, że dało się jej
wystraszyć. Była jak mur, pojawiający się znikąd przed
rozpędzonym motocyklistą (bądź innym samobójcą).
— Nowy
Jork — orzekła zdawkowo martwym tonem.
— Co
Nowy Jork?
— zmarszczyła się Karolina.
— World
Trade Center było w Nowym Jorku, nie w Londynie.
— Wszystko
jedno, na to samo wychodzi…
Panna
K. nie mogła przestać chichotać jak złośliwy chochlik. Sama nie
wiedziała, czy to z komizmu sytuacyjnego, czy może raczej z nerwów…
Oburzony
plebs złorzeczył na nie, kiedy się między nim przepychały,
podążając niestrudzenie za Tomem. Choć całe zamieszanie było
pomysłem Karoliny, zaczęła się ona poważnie obawiać, czy aby
Ewelina nie miała racji; dopadł ją rutynowy stres. Całe
szczęście, że miała już pusty żołądek — w przeciwnym
wypadku wszczęłaby okropną panikę.
Weszły
do środka budynku. Długo dreptały niekończącym się korytarzem,
aż — według ich obserwacji — znalazły się przed innymi
drzwiami wejściowymi, w których pchało się mnóstwo narodu
angielskiego. Za stołem w pokoiku naprzeciwko siedziało czterech
jegomościów ze stosem papierów, markerów i komputerem. Wiele osób
bardzo się niecierpliwiło, dopytywało, kiedy będzie ich kolej,
ale to one zostały wciśnięte przed wszystkimi i zamknięte w
pomieszczeniu. Na zewnątrz słychać było głośne protesty i
żądania wymierzenia sprawiedliwości (czasem wyrażone w łacinie
podwórkowej).
— Co
to? — zapytał jegomość, wyglądający na przewodniczącego tego
przedziwnego komitetu.
Tom
powiedział szybko zlepek niezrozumiałych słów, a one spojrzały
po sobie zaniepokojone.
Mężczyzna
westchnął (sprawiał wrażenie znudzonego życiem), wziął kawałek
papieru, nabazgrał na nim coś pospiesznymi ruchami i skinął na
dziewczyny dłonią, aby podeszły bliżej (stały przy samych
drzwiach, nasłuchując wyrazów buntu zza nich).
— Skąd
jesteście?
— Z
Polski — odparły chóralnie.
— Imiona
i nazwiska.
Zadał
jeszcze kilka potrzebnych pytań, wypełnił coś w rodzaju ankiety,
a potem powiedział do końcowego jegomościa jakąś kosmiczną
liczbę (a w zasadzie dwie), a on ją szybko wymalował czarnym
markerem na podłużnych kartkach. Wyciągnął po nie rękę,
położył obok siebie, po czym przyczepił zszywaczem to, co
najpierw nagryzmolił do imitacji ankiety i zwrócił się do nich.
— Co
macie zamiar zaśpiewać?
Ewelina
zamarła. Z tego całego harmidru wypadł im z głów wybór
repertuaru. Kiedy jednak spojrzała na Karolinę, ta nie wyglądała
na zbitą z tropu. Nie patrzyła na nikogo, prócz przewodniczącego,
i odparła ze stoickim spokojem i pewnością siebie:
— Jar
of Hearts
od Christiny Perri.
— Zaśpiewajcie
fragment… Refren na przykład.
Borejko
skinęła subtelnie głową na Kubiak. Z ich ust wydobyły się
jednocześnie słowa i melodia:
And
who do you think you are?
Running
around leaving scars
Collecting
your jar of hearts
And
tearing love apart?
You're
gonna catch a cold
From
the ice inside your soul
So
don't come back for me
Who
do you think you are?
Wyszło
im zadziwiająco dobrze, aż same popatrzyły na siebie wzajemnie ze
zdumieniem. Mężczyzna za stołem nie wyglądał jednak na
specjalnie poruszonego; rzucił od niechcenia:
— Przechodzicie
dalej. — Pomachał dłonią, jakby chciał je odgonić jak muchy.
Pospiesznie
wyszły z pokoju. Na zewnątrz czekał na nie wygłodniały tłum,
gotowy, wzorem kanibali, zjeść je żywcem za pierwszeństwo w
przesłuchaniu.
— To
był pierwszy etap — objaśnił Tom, kiedy już po chwili spieszyli
tym samym korytarzem w przeciwną stronę. — Teraz czeka was
właściwy casting.
Obie
przełknęły głośno ślinę.
Dreptały
za nim posłusznie, prawie biegnąc, ale nie narzekały, sądząc, że
byłoby to bardzo nie na miejscu, zważywszy na fakt, że to dzięki
niemu znalazły się tam, gdzie były. Choć z drugiej strony,
przecież im nie zależało tak, jak tym tysiącom zgromadzonym przed
wejściem…
— Nadal
masz zamiar to traktować jak zabawę? — spytała półszeptem
Ewelina.
— Tak,
a bo co? — Karolina wydawała się być jednak nieprzekonana.
K.
podniosła tylko na ułamek sekundy obie brwi.
— Nic,
sądziłam, że — jeśli uda nam się zajść wyżej — zaczniesz
o tym myśleć z powagą.
Borejko
roześmiała się głośno.
— No
co ty! Choćbyśmy się dostały do samego finału, w co szczerze
wątpię, to nigdy tego nie potraktuję inaczej niż przygodę. Wierz
mi — dodała, widząc niepewną minę koleżanki — gdybym
zmieniła do tego podejście, a nie wyszłoby nam, miałabyś potężny
problem. MY miałybyśmy. Wpadłabym w deprechę stulecia, dam głowę.
Zamilkły,
bo, po przejściu przez jakąś nieuczęszczaną, starą, cuchnącą
toaletę, dostały się do krótkiego, ale zupełnie ciemnego
korytarzyka, na którego końcu — jak się okazało — były
drzwi. W ten sposób znalazły się w wielkiej poczekalni, której
człowiek prawie stał na drugim człowieku.
— Tutaj
musicie poczekać na swoją kolej. Powodzenia. — Tom pomachał im
na odchodnym i wyszedł na zewnątrz.
Pozostało
im tkwić wiele godzin w jednym miejscu. Idea ta ich bardzo nie
cieszyła, wręcz przeciwnie — demotywowała do jakiegokolwiek
zadania, ale skoro
już coś zaczęły, to wypadałoby to skończyć.
Znalazły skrawek kanapy, na którym ledwo się obie zmieściły. Nie
mówiąc zbyt wiele, regularnie kontrolowały upływ czasu, co tylko
go wydłużało. To była ciężka próba, bo wielokrotnie prawie się
decydowały wyjść, ale hasło przewodnie, rzucone przez Ewelinę,
skutecznie je od tego odciągało.
Rzeczona
poczuła w pewnym momencie wibracje w kieszeni i sięgnęła po
telefon. Na wyświetlaczu jak diabli migało: Zuza
Trojanowska.
— Halo?
— GDZIE
WY JESTEŚCIE?! Szukam was wszędzie i znaleźć nie mogę! Na chwilę
się odwróciłam, żeby porozmawiać, a was już nie ma! Stawcie się
jak najprędzej tam, gdzie stałyśmy, zabiorę was na Wembley Arenę.
— Eee…
Zuźka, bo widzisz… Jest taki problem…
— Mianowicie?
— Jej głos był bardzo niecierpliwy.
— Mianowicie…
Zostałyśmy wciągnięte do programu. Do X-Factora,
mam na myśli. — Choć panna K. starała się za wszelką cenę
zachować spokój, nie mogła powstrzymać odruchowego, nerwowego
podrygiwania stopą.
— CO
TAKIEGO?!
— zagrzmiała. — Jak
wam się udało dostać?! Żądam wyjaśnień i to natychmiastowych!
— Posłuchaj,
już ci opowiadam…
Kubiak
uchodziła zawsze za osobę raczej cichą i małomówną, otwierała
się jedynie w kręgach najbliższych przyjaciół, ale tym razem
uczyniła spory wyjątek, rozwlekając się na dziesięć minut z
historią ich przybycia do miejsca, w którym aktualnie się
znajdowały. Pierwszym celem było uspokojenie kuzynki, co, należy
przyznać szczerze, szło jej raczej średnio.
— Co
to znaczy, że musicie już zostać?!
— No,
wiesz, nie wypada kończyć czegoś w połowie… — wysunęła
nieśmiało. — Daj nam dokończyć casting, błagam!
Usłyszała
westchnienie w słuchawce.
— Dobrze,
wracam w takim razie po samochód. Dajcie cynk, jak skończycie, to
po was podjadę. I… powodzenia.
— Nie
dziękujemy — zakończyła z uśmiechem.
Przed
nimi były jeszcze jakieś dwie godziny kompletnego rozstrojenia,
spania i umierania z nudów. Dusiły się w tym pomieszczeniu,
wolałyby o wiele bardziej być na zewnątrz i bezpiecznie zwiedzać
Arenę niż tłoczyć się tutaj w poszukiwaniu sławy. Czy czegoś w
tym rodzaju.
Żadną
jeszcze nie dopadała trema i było to coś nadzwyczajnego. Jeśli w
takim momencie nawet Karolina nie miała ani jednej oznaki stresu na
twarzy lub ciele, to znaczy, że coś się działo.
„Poczekalnia”
się jednak z każdą minutą bardziej wyludniała; na kilka minut
przed ich występem razem z nimi w sali znajdowało się jakieś
trzydzieści osób, co naprawdę było niebywałym sukcesem. Mogły
oddychać z ulgą i spróbować choć na chwilę przymknąć powieki…
odespać ciągle nieodespane… przenieść się w słodką,
przyjemną, cudowną krainę Morfeusza, wpaść w jego miękkie
ramiona i dać się otulić puchowi snów…
Coś
szturchało natarczywie Ewelinę w ramię. Chcąc nie chcąc
otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą niskiego, zabawnego
człowieczka, zbyt poważnego jak na swój wzrost. Było w nim coś
komicznego — na tyle, że ledwo pohamowała wybuch śmiechu.
— Duet
Ew… Ełe… Och, Eveline
Kabajak i
Caroline
Boridżkoł?
Dźgnęła
swoją śpiącą koleżankę w bok. Ta, ocknąwszy się, dostrzegła
na twarzy koleżanki ściągnięte dziwacznie usta.
— Tak,
to my — odparła pełna sił i rozbawiona w duchu Kabajak.
Boridżkoł
rozglądała się dookoła, rozczochrana i wciąż jedną noga we
śnie. Fryzura na Tinę Turner po bliskim spotkaniu z gniazdkiem,
worki pod oczami, pijany głos i zdezorientowanie złożyły się na
nietypowe obraz. Mamrotała coś pod nosem, podparłszy policzek
dłonią.
— Macie
podkład do swojej piosenki czy śpiewacie
a capella?
— Ja
mam wersję instrumentalną — wymruczała jak naćpana.
— Na
jakim nośniku?
— Na
żadnym, w telefonie. — Podała mu swoją muzyczną Nokię X3, a on
ją obejrzał. Pobawił się nią, po czym dodał: — Chodźcie ze
mną, wchodzicie za jakieś 15 minut.
Caroline
automatycznie się ożywiła; zamiast szparek, ślepia miała
wielkości pięciozłotówek, włosy naprędce przeczesała palcami i
przygładziła, a szybkie tętno nie pozwoliło jej zwisać
beznamiętnie. Zerwała się z kanapy jak dzika i dała gaz do dechy
za człowieczkiem.
Zatrzymały
się przed pomieszczeniem techników; w nim mężczyzna powiedział
wiele niezrozumiałych rzeczy do swoich kolegów, podłączył
telefon do jednego z laptopów i po chwili popłynęła
instrumentalna wersja Jar
of Hearts.
— To
jest to? — zwrócił się do Borejki, która przytaknęła mu na to
głową.
Wskazał
im ręką, by zawróciły i znów przemieścili się gdzie indziej.
Wydawało się, że taki niziołek nie może być szybki, ale one
miały wrażenie, że zasuwa jak przeciętna rakieta. Musiały się
porządnie naschylać i nawyginać, żeby dojść na miejsce. Minęło
kilka dobrych sekund, zanim zrozumiały, że to, co maluje się przed
ich oczami, to scena wraz z solistą. Były zmuszone jednak wyglądać
sponad głów rodziny i przyjaciół potencjalnego uczestnika, co
znacznie utrudniało odbiór występu. Czy był to godny przeciwnik,
jak wysoko została postawiona poprzeczka? Mimo zapewnień o lekkim
traktowaniu całej przygody, stres wylał się na ich twarze w
ekspresowym tempie.
Zanim
zdążyły pomyśleć cokolwiek innego, już stał przy nich jakiś
facet, a dokoła plątał się kamerzysta.
— Jesteście
następne? — spytał, patrząc na obie, więcej jednak na Ewelinę.
— Tak
— odparła Karolina, czując nieprzyjemny chłód w kończynach.
— Hmm,
macie dziwny akcent! Skąd jesteście?
Spojrzały
po sobie, po czym odpowiedziały chóralnie:
— Z
Polski.
Gość
się skrzywił.
— Naprawdę?
Jak was wpuścili? A może mieszkacie tu na stałe?
— To
długa historia — ucięła panna B., nie mając najmniejszej ochoty
w takim momencie tłumaczyć mu bzdurnych spraw. Modliła się tylko,
żeby nie spłonęła rumieńcem i nie popełniła żadnej gafy na
scenie. O to samo modliła się dla swojej kompanki.
— Producenci
musieli podpisać statement
— wyjaśniła pokrótce Ewelina, nie bardzo wiedząc, co użyte
przez nią słowo znaczy.
Prowadzący
(bo tak wywnioskowały) zamyślił się na moment, wpadając w dziwny
trans. Otrząsnąwszy się z niego, spytał z innej beczki:
— A
co zaśpiewacie?
Nie
zdołały jednak odpowiedzieć, bo solista opuścił scenę, rzucając
się w objęcia towarzyszących mu osób. Dziewczynom kazano się
cofnąć do tyłu i cała uwaga skupiła się na poprzedniku.
W
cieniu kulis wreszcie mogły się do siebie odezwać. Obie były
jednakowo przerażone.
— Pomyśl,
jak walniemy jakiegoś zonka — powiedziała z przerażeniem
Karolina.
— Gorzej
będzie w przypadku skrajnego fałszu. — Ewelina zdawała się być
totalnie wstrząśnięta i ledwo żywa. — Kompromitacja forever.
Będziemy wytykane palcami w naszych wiochach do końca marnego
życia.
— Nawet
o tym nie mów!
Karolina
położyła rękę na klatce piersiowej. We wgłębieniu między
obojczykami widać było puls, a całe ciało drżało. Nie pomagało
myślenie o konsystencji ptasiej kupy, ba! — uparta głowa nawet
nie chciała wziąć takiej opcji pod uwagę. Ku swojemu jeszcze
większemu przerażeniu, właśnie w tym momencie zaobserwowała, że
kandydat odchodzi, a facet przywołuje je dłonią do siebie.
Podeszły na bardzo chwiejnych nogach, nie koncentrując się w ogóle
na jego osobie.
Dermot
O'Leary, jak się później dowiedziały, zadawał im jakieś
pytania, ale one go zbywały lakonicznymi odpowiedziami nie na temat
(„Jak długo razem śpiewacie?”, „Tak”) albo zupełną
ignorancją. Prezenter jakoś się wykaraskał z tego przed kamerą,
ale poprosił kamerzystę, żeby przekazał realizatorom, żeby
wyciąć wywiad przed castingiem. Dziewczyny wolały dyskretnie
wyglądać, czy charakteryzatorzy już poprawili wygląd jury i czy
ono odetchnęło.
— Wasza
kolej! — Dermot prawie wypchnął je zza kulis.
Z
sercami głośno bijącymi w piersiach, stanęły rozdygotane w
miejscu oznaczonym literą X. Stały tam już na mikrofony na
statywach. Oślepiły je duże reflektory, zawieszone u góry sceny.
Karolina jednak nie zmarszczyła się jak Ewelina, przyzwyczajona do
takiego światła. Podczas spektakli takie mrużenie oczu jest
zabronione. Charakterystyczny pogłos kroków przywołał dawno
zapomniane uczucie.
Badawczym
wzrokiem przyglądała im się czwórka sędziów: pierwszy z prawej
siedział starzejący się mężczyzna, dalej Dannii Minogue, Cheryl
Cole (!) i na końcu znów osobnik płci męskiej.
— Cześć,
jak się nazywacie? — Facet z prawego brzegu najwyraźniej się nie
patyczkował. Miał też dość dziwną minę, co w poczuciu Karoliny
nie wróżyło niczego dobrego.
W
tym samym momencie spojrzał też w rozrzucone na stole papiery i
zmarszczył brwi.
— Karolina
i Ewelina — odparły kolejno w międzyczasie.
— Jak?!
— wykrzyknął, nie rozumiejąc ani słowa. — Da się to w ogóle
wymówić?!
Dziewczyny
się zaśmiały. Poziom stresu chwilowo opadł. Niewiele, ale jednak.
— O,
poczekajcie… — Wczytywał się głębiej w tekst. — Mam tutaj
napisane, że jesteście na pobycie tymczasowym, pochodzicie z Polski
i otrzymałyście zgodę producentów na udział w programie… to
prawda?
— Tak
— odparła lakonicznie, acz z uśmiechem panna B.
— Hmm,
tak myślałem, wasz akcent nie pasował mi do niczego… A jak
brzmiałyby wasze imiona w NASZYM języku?
— Caroline
i Eveline.
— Ładnie.
Co nam zaśpiewacie? — W jego głosie dosłyszalna była nutka
znudzenia.
— Jar
of hearts
od Christiny Perri — odparła znów Borejko.
Mężczyzna
wyglądał na zaskoczonego.
— O,
to dobra wiadomość. Już się bałem, że usłyszymy kolejne Set
fire to the rain
albo Rolling
in the deep.
O Someone
like you
nie wspomnę…
Duet
nie bardzo wiedział, jak się zachować, więc pozostawił na
twarzach głupkowate uśmieszki, mające oznaczać dokładnie to, co
czuły.
— Nieważne,
zaczynajcie.
Jeszcze
nim popłynęły pierwsze takty muzyki, posłały sobie ukradkowe
spojrzenia, dające jasno do zrozumienia: Będzie
teksańska masakra piłą mechaniczną!
Były już jednak mocno skoncentrowane na występie, więc
rozproszyły wszystkie niepożądane myśli.
— No,
I can't take one more step towards you…
— Takim łagodnym akcentem Eveline
zaśpiewała całą pierwszą zwrotkę.
W
refrenie włączyła się Caroline,
która później sama objęła drugą i przejście. Ostatecznie
zakończyły wspólnie unisono.
Nie
warto kłamać, że melodia
tworzyła cudowną harmonię,
że w
śpiewie ich głosy splatały się w jedną, niesamowitą całość,
a
salę wypełniła niepowtarzalna atmosfera, która oczarowała
widownię,
etcetera. Wykonanie było całkiem przeciętne, nie obeszło się bez
drżących momentów i ledwie słyszalnej (ale jednak!) niedyspozycji
głosowej Karoliny. Ot, przyszły dwie prawie-osiemnastolatki i
zanuciły jakąś mdławą pioseneczkę słabo znanej wokalistki.
Wszystko na temat. W trakcie występu stres odpłynął zupełnie i
naprawdę zagłębiły się w świat muzyki duszy Christiny Perri,
zapominając o tym otaczającym je, ale to nie łzawy dramat,
opowiadający o tragicznej historii przypadkiem odkrytych dwóch
żeńskich talentach wokalnych, więc nie należy liczyć na taki
ciąg dalszy…
Wraz
z ostatnią nutą zapadła długa (jak się wtedy zdawało) cisza.
Jedni wpatrywali się w drugich bez końca, doszukując się
jakiejkolwiek reakcji. Kto chciał kogo wykończyć? I czy w ogóle
takie było zamierzenie? Psychika ludzka bywa odmienna. Karolina
gorzej to znosiła i modliła się jedynie, żeby pozostać spokojną.
Bitwa na spojrzenia to najtrudniejsza z bitew, jaką kiedykolwiek
ludziom przychodzi stoczyć. A one miały wrażenie, że zaraz
zostaną zmuszone do kapitulacji.
Przewodniczący
(jak wynikało z ich obserwacji) zastygł w dość dynamicznym ruchu
z jedną ręką zaciśniętą na podłokietku krzesła, a drugą na
stole, podpierającą głowę. Przyłożył palce do brody i zacisnął
usta w cienką linię, głęboko nad czymś dumając, patrząc przy
tym na nie niewidzącym wzrokiem. Wydał z siebie dziwne fuknięcie
(jakby stłumione Ha!),
po czym spojrzał w kartki. Odwrócił się do siedzącej obok Cole.
— Cheryl?
Piosenkarka
nachyliła się w ich stronę z pogodnym uśmiechem, ale nie bardzo
wiedziały, czy to aprobata czy przyjemny wstęp do gruntownej
krytyki.
— Jestem
zdania — odezwała się łagodnym tonem — że to było ładne.
Nie porywające ani jakieś szczególnie emocjonujące, ale ładne.
Głosy macie całkiem ciekawe, choć momentami chyba nie do końca
byłyście tego pewne, prawda?
Uśmiechnęły
się, poruszając niespokojnie.
— Nie
szkodzi, dla mnie było w miarę czysto i dobrze.
— Louis?
— poprosił znów przewodniczący.
— Hmm,
jak dla mnie, to brakowało mi odrobiny ruchu, jakichkolwiek emocji
poza strachem, który był widoczny w waszych oczach nawet z
ostatnich rzędów widowni…
— Skąd
wiesz, skoro tam nie siedziałeś?
Zgromadzony
z tyłu lud roześmiał się głośno.
— Bo
mam wysoko rozwiniętą wyobraźnię, Simon.
Rzeczony
Simon zaśmiał się, ale machnął na swojego rozmówcę ręką, by
kontynuował.
— W
każdym razie, miałem na myśli, że byłyście znośne, ale czegoś
mi w was zabrakło.
— Dannii?
— Dla
mnie byłyście bardzo nastrojowe i nieprzesadzone przy tym —
orzekła. — Bez niepotrzebnej pompy i patosu, ale z nutką
sentymentu. Nie macie chyba jakiegoś wielkiego talentu wokalnego,
więc nie zaskoczycie nas sopranami koloraturowymi, ale z dobrze
dobranym repertuarem byłybyście ciekawym zjawiskiem na scenie.
Macie w sobie jakieś ciepło, nie wiem, skąd ono się bierze, ale
emanujecie pozytywną energią i optymizmem. Taki duet to skarb!
Po
skończonej przemowie trzej sędziowie spojrzeli na głównego, który
nadal nie zmienił pozycji. O ile poprzednie recenzje podniosły
dziewczyny na duchu, o tyle ten dziwny wzrok sprowadził je na
ziemię. Gwałtownie i boleśnie. Złapały się za ręce za plecami.
— Ile
razem śpiewacie? — zapytał w końcu.
Spojrzały
po sobie z wymownymi uśmiechami. Ewelinie bardzo chciało się
śmiać, jak zwykle, kiedy byłoby to nie na miejscu.
— Znamy
się od trzech lat — oznajmiła Karolina — ale śpiewamy razem
od… — Spojrzała na zegarek. — Trzech godzin.
Simon
nie wydawał się być zaskoczony.
— Słyszałem
wiele nieczystości — osądził nareszcie. — Eveline
nie podpiera dźwięku na przeponie, Caroline
zaś robi brzydkie podjazdy i zbyt często zmienia głośność, a to
bardzo niewskazane, wiesz o tym, prawda?
Borejko
posłusznie przytaknęła głową.
— Aczkolwiek
wydaje mi się, że znasz się na rzeczy — zwrócił się do niej.
— Czekałoby was wiele pracy z trenerem głosu… Ale nie było
źle, podobałyście się mi nawet. Dacie radę, nie wyglądacie na
załamujący się duet. — Posłał im wreszcie pierwszy uśmiech. —
Jestem na tak. Reszta?
Ku
własnemu zdziwieniu, otrzymały CZTERY razy tak. Z wyrazami
niezmiernej ulgi na twarzach, zeszły ze sceny, machając bijącej
brawo widowni. Te kilka minut, które tam przeżyły, zdawały się
być dla nich godzinami, spędzonymi w męczarniach. Na krok po
przekroczeniu progu kulis, zaatakował je Dermot O'Leary.
— Jak
wrażenia?
— Wciąż
jeszcze nie ochłonęłyśmy — odparła Ewelina. — To był
ogromny stres i niewyobrażalne emocje!
— Jak
się czujecie ze świadomością przejścia do kolejnego etapu?
Znów
spojrzały po sobie.
— W
zasadzie to… potraktowałyśmy to z wielkim dystansem —
przemówiła dyplomatycznie Karolina. — Zostałyśmy tu zwerbowane
przypadkiem i nie liczyłyśmy nawet, że dostaniemy się aż tu! To
dla nas wielki szok.
Prezenter
zadał im jeszcze kilka bezsensownych pytań, po czym pozwolił
odejść.
Przebywszy
labirynt korytarzy i wejść, znalazły się w holu, głównej
poczekalni, nadal pełnej narodu, ale nie aż tak. Na widok tych
wszystkich ludzi kamień spadł im z serca. Zdały sobie powiem
sprawę z tego, że najgorsze już było za nimi. Mogły bez obaw
oddychać i coś jeść. Szczególnie odczuła do Ewelina, która
natychmiast się skrzywiła.
— Mam
na coś ochotę — oznajmiła.
— Gorącej
czekolady? — spytała jej koleżanka, dostrzegając automat z kawą
i ciepłymi napojami.
— Chętnie.
Przyniesiesz mi? Mnie się tam nie chce iść, a nogi mi wiesz gdzie
włażą… — Opadła bezsilnie na jedną z kanap.
Karolina
podeszła do automatu, szukając zawzięcie funtów w kieszeni
jeansów. Znalazła kilka drobnych, po czym uważnie przyjrzała się
konsoli. Wybrała odpowiedni zestaw numerków i pozostało jej
nasłuchiwać stukania, buczenia i rzężenia maszyny. Stała więc
przy niej całkiem wyluzowana, ale jednocześnie zmęczona na twarzy.
Stres zawsze ją wykańczał. Dobrze pamiętała wszystkie spektakle,
po których padała prawie trupem w domu. Emocje działały na nią o
wiele silniej niż wysiłek ruchowy, mimo to kochała to robić. Nie
mogła jednak ciągnąć swojej pasji, bo teatr się rozpadł.
Pozostały tylko wspomnienia, zasnute tajemniczą mgłą.
— Przepraszam,
która godzina?
Niewiele
wyższy do niej chłopak o śniadej cerze i typowo arabskiej urodzie
z idealnie ułożonymi, czarnymi jak kruk włosami i czekoladowymi
oczami, patrzył na nią tak znerwicowany, jakby przeżywał
najcięższe chwile swojego życia. Wygłodniały wzrok kwalifikował
go jako szaleńca.
Karolina
trochę się zmieszała, oczarowana powierzchownością chłopaka,
ale zerknęła na zegarek i odparła:
— Dochodzi
piąta.
— Dziękuję.
— Odszedł pospiesznie.
Dziewczyna
nie zawracała nim sobie więcej głowy, wzięła kubki z gorącą
czekoladą i, poruszając się wolno, dotarła do swojej koleżanki.
Kiedy się nachylała, by podać jej zamówiony napój, odwróciła
głowę w bok. U wejścia do labiryntu korytarzy stał kolejny
chłopak — na oko w ich wieku, ale nieco niższy od poprzedniego.
Miał bardzo łagodne, gładkie rysy twarzy, tak pokrzywione teraz
przez strach, a czarne loczki dodawały mu uroku aniołka — małego,
przerażonego aniołka w kolejce po nowe skrzydła. Jemu takowe były
niepotrzebne — i bez nich było w nim coś hipnotyzującego,
przykuwającego uwagę. Żałowała go jednak w duchu, że dopiero
będzie przechodził przez tę katorgę.
Panna
B. zmieniła kierunek wzroku na przed
siebie.
Ewelina jednak wpatrzona była ciągle w ten sam punkt, co
poprzedniczka. Dopiero, kiedy zniknął w gąszczu korytarzy, raczyła
odebrać swoją czekoladę.
Siedziały
tam tak w milczeniu, dopijając swoje trunki. Każda zatonęła we
własnym świecie, do którego nikt nie miał wstępu. Mówienie było
męczące, a dla nich każdy taki czynnik był równoznaczny z
padnięciem i niewstaniem aż do regeneracji sił.
Żarty
się skończyły, dostały się do programu. A co, jeśli przejdą
dalej? Co z zabawą, którą na początku miała być ta przygoda?
Wszystko się posypało, a przyszłość stanęła pod znakiem
zapytania, wielkim, ogromnym jak niejedna willa Madonny. Może
powiedzieć o wszystkim realizatorom? Wytłumaczyć, że to miał być
wybryk dwójki niemądrych, prawie dorosłych dziewcząt? Na
pewno nie przejdziemy do kolejnego etapu,
pomyślała Karolina z nutą pociechy, ale i… rozczarowania.
Zdusiła w sobie to nikłe uczucie. Nie
może mi zacząć zależeć, bo będzie źle.
Dopiła
swoją porcję, to samo zrobiła Ewelina. Poprawiwszy się, wyszły
na schody, na zewnątrz.
Kubiak,
grzebiąca dotąd w torbie, postanowiła ją zarzucić na ramię. A
że była długa, to mogła przełożyć ją przez głowę. Nie
chciało jej się jednak, zważywszy na fakt, że Zuza czekała
niedaleko z samochodem (wiedza ta pochodziła z nie tak odległej
rozmowy telefonicznej). Była dość ciężka, nabrała więc
większego rozmachu i…
BUM!
…torba
wydała dziwny dźwięk, jakby wcale nie wylądowała tam, gdzie
miała. Po odwróceniu się zobaczono kolejnego chłopaka — tym
razem blondyna — który dziwnie trzymał się za twarz. Kiedy
Ewelina zrozumiała, co zrobiła, zaczęła gorączkowo przepraszać.
— Nie
chciałam, przepraszam! Matko, nie zauważyłam cię, najmocniej cię
przepraszam! Przepraszam, bardzo boli?
Skończył
się dziwnie miotać i stanął w bezruchu, chowając za dłonią
swoje lewe oko. Po chwili milczenia na jego twarzy wykwitł szeroki
uśmiech, a potem dało się słyszeć śmiech.
— Czy
to miało znaczyć: Wybaczam?
Śmiał
się do rozpuku. Ewelina, będąca i tak już na skraju
wytrzymałości, sama wybuchła spontaniczną radością. Darli się
na pół placu, aż się większość na nich gapiła, jakby widziała
dwóch najaranych szczyli, idących z imprezy. A oni zwijali się z
bólu brzucha.
— Nic…
nic się nie stało — odparł, uspokoiwszy się. Naprawdę było mu
to obojętne.
Panna
K. zachichotała.
— Najwyżej
mi napiszą na Youtube: Człowiek-panda
śpiewał w brytyjskim X-Factorze!
Znowu
poszła salwa śmiechu. Gdy jednak odwróciły na chwilę wzrok, jego
już nie było. Wzruszywszy ramionami, ruszyły w kierunku Zuzy.
Zuzia
przez pierwsze dziesięć minut wyrażała swój niepokój i gniew, a
potem spytała o szczegóły. Całą drogę do Manchesteru spędziły
na omawianiu detali i każdej myśli, jaka przebiegła im przez głowę
(a trochę tego było). Wszystko to nie dotarło jeszcze do
dziewczyn, więc powoli, powoli się z tym oswajały… Pal licho z
nimi, ale zostały jeszcze niepoinformowane rodziny. Mocnym
postanowieniem było dopaść laptop Trojanowskiej i użyć Skype,
żeby się połączyć ze swoimi domami setki kilometrów stąd.
Skoro
tylko przekroczyły próg jej domu, pobiegły do pokoju, rzuciły
rzeczy na łóżka. Karolina postanowiła pierwsza okupić łazienkę,
Ewelina w tym czasie poprosiła kuzynkę o komputer. Usiadła po
turecku na środku salonu, a Zuzia, oznajmiwszy, że jest już po
kąpieli, zniknęła w swojej sypialni w pomieszczeniu obok. Ewelajn
odpaliła program, zadzwoniła i…
Wtedy
dopiero rozpętał się sajgon.
*Stereo
u Julia — imię czyta się po hiszpańsku: u Hulia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz