poniedziałek, 23 lutego 2015

16. Kilka smutnych kawałków

 Do podręcznej torby wrzucałam wszystko to, co w najbliższym czasie mogło okazać się przydatne — telefon, chusteczki, gumy do żucia, butelkę wody niegazowanej. Ręce trzęsły mi się jak osika, ale zęby zacisnęłam, jakby mi je miał ktoś zaraz wyrwać, z całą szczęką włącznie. I już nie wiedziałam, czy to stres czy gniew…
No dobrze, mogę się zgodzić, że nie jesteśmy może Celine Dion czy inną Adele, ale słoń nam na uszy nie nadepnął. W przeciwnym razie nie doszłybyśmy tu, gdzie stoimy. Tym swoim wymądrzaniem się One Direction tylko pogorszyli i tak już nerwową atmosferę. Tylko kilkoro ludzi, a w domu był niezły kocioł. Nawet kucharki szalały, rozdając wszystkim prowiant. Zupełnie tak, jakby ktokolwiek z nas był w stanie przełknąć choćby kęs chleba. W takim stresie żołądek zawsze wiąże mi się na supeł i mam wrażenie, że nie zjem już nic do końca życia. Cóż, kiedy emocje opadają, okazuje się, że jestem wygłodniała jak wilk.
Ewelina, spakowana do torby podręcznej i walizki, siedziała struta na swoim łóżku, dłonie trzymając na jego brzegu. Odniosłam wrażenie, że nerwy związane z występem zupełnie z niej uleciały. Jakby miała problem natury psychicznej i usiłowała go rozwikłać. Sama, bez niczyjej pomocy, wyłącznie we własnej głowie.
— Dlaczego oni tak myślą? — zapytała w końcu, gdy brak rozmowy stał się nad wyraz uciążliwy.
— Bo są głupi, Ewelajn — odparłam bez cienia uczucia. — Bo najzwyczajniej w świecie są głupi.
Paręnaście minut później stałyśmy już przed drzwiami, czekając na producenckie vany, które miały nas po raz ostatni zawieźć do studia. Niezależnie od tego, czy wynik będzie przychylnym nam czy nie, to ostatni raz, gdy ta rutyna ma swoje miejsce. Jutro też je zobaczymy, ale zawiozą nas w rozbieżne strony…
Tej niedzieli zima była bezlitosna. Temperatura spadła w nocy do dwudziestu stopni poniżej zera, a w dzień podniosła się zaledwie o dwa. Stojąc przed domem porządnie wykąpana, z umytymi włosami i bez makijażu, drżałam na całym ciele, bo — jak się okazało — legginsy, trampki i parka to za mało na taką pogodę. Kątem oka spostrzegłam, że nasi najdrożsi przyjaciele stali jakieś pięć metrów za nami i też przymarzali do chodnika. I choć wiem, że gdzieś w głębi duszy bardzo chciałam móc w tamtym momencie z nimi porozmawiać, to duma i pamięć zabroniły mi tego kategorycznie. I pomyśleć, że cały ich pozytywny (na ogół) obraz w mojej głowie rozpadł się na kawałki jak rozbite lustro. Gdzie tu logika, gdzie sens?
— Borejko, ty idziesz czy przyjaciela szukasz? — Głos Eweliny wyrwał mnie z letargu. Nawet nie zauważyłam, kiedy czarne producenckie vany zajechały pod nasz dom.
Nasz dom. Jaki dom wyrzuca swoich domowników? Ano taki w Hyver Hill, w którym mieszkają zaprzyjaźnieni, czasem skłóceni, ale zawsze zgrani uczestnicy programu X-Factor. Jeszcze tylko dwadzieścia cztery godziny, w tym jedna mniej lub bardziej przespana noc i nasza kariera się zakończy, raz na zawsze.
Czy wierzyłam w zwycięstwo? Przez cały tydzień miałam mieszane uczucia. Z jednej strony nie wyobrażam sobie większej radości na tym etapie życia, a z drugiej uświadamiałam sobie, że jakaś część mnie cieszyła się, że w ogóle miała tę niesamowitą szansę zaistnienia, choćby chwilowego, w świecie show biznesu. Że poznałam tylu wspaniałych (i nie do końca…) ludzi i zobaczyłam inny wycinek globu, po tylu latach wystawiłam nos (ba! Nawet całe ciało!) poza Polskę, w dodatku przy takiej okazji! Miałyśmy tyle szczęścia, że gdyby je zamienić w coś materialnego, to byłybyśmy w stanie wyżywić wiele biednych krajów afrykańskich i zapewniam, że zrobiłybyśmy to bez cienia wahania.
Ale teraz zwyczajnie nie mogłam przegrać. Przegrana automatycznie oznaczałaby uśmiech na pyskach tamtych pięciu, a takie poniżenie nie wchodziło w grę. Po prostu byłam na to za dumna. Zresztą należała im się lekcja od życia. Niech wiedzą, że nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli.
Kiedy wysiedliśmy z samochodów pod budynkiem studia, moje serce przyspieszyło. Mimo to kontynuowałam rutynowe czynności z zaciętą miną, starając się nie wyglądać na przerażoną albo niepewną siebie. No co wy, ja? Nie bądźcie śmieszni. Borejko się nie boi. Borejko podnosi poziom adrenaliny we krwi dla zdrowia.
W finałowym odcinku śpiewa się trzy utwory, w związku z tym ma się trzy kreacje. Każdą z nich musiałyśmy z Ewelina powtórnie przymierzyć, a potem prędko pobiec do charakteryzatorni, gdzie wypindrzyli nas jak lale. Siedziałam cicho, bez marudzenia, nawet nie upominałam się o to, by oszczędzić makijażu, tylko czekałam w napięciu, ściskając kurczowo podłokietniki. Nawet Katie nie mogła nadziwić się tej zmianie. Ewelajn spoglądała na mnie czasem z niepokojem, ale nie pisnęła ani słówka, choć wiem, że bardzo korciło ją, żeby zapytać.
Pojęczałam trochę przy fryzurze, bo nie lubię, kiedy ktoś mi grzebie we włosach. Moje kudły — moja rzecz. Ale nie, Katie wyżywała się ile wlezie, szarpała, wpinała wsuwki, które po chwili zjeżdżały. Wydaje się to śmieszne, ale po prostu mam za gładkie włosy. Wygląda na to, że jak mi nie wyjdzie kariera muzyczna, to zacznę występować w reklamach Pantene.
Po dwóch godzinach byłam w ogóle do siebie niepodobna: miałam wymyślny misz-masz z loków na głowie [klik!], mocno umalowane oczy i pudrową sukienkę na sobie. Ewelina pozwoliła nawet na podcięcie swoich długich jak czerwony dywan włosów i zrobienie z nich pedantycznie dokładnego koka, z włosami zaczesanymi na bok. [klik!] Później odbyła się rutynowa rozgrzewka wokalna z Yvie Burnett, na której — na szczęście — stanęłyśmy pomiędzy Mattem Cardle a naszą instruktorką. Gdy skończyły nam się wszystkie piosenki z durnym tekstem, byle rozgrzać struny, Yvie jakoś spoważniała.
— Kochani — powiedziała dziwnie miękkim i ciepłym, a zarazem smutnym głosem. — Zapewne wiecie, że to nasze ostatnie spotkanie. Chciałam wam wszystkim podziękować za tych siedem tygodni spędzonych w naszych wspólnym towarzystwie. Jesteście świetnymi wokalistami, wszyscy, bez wyjątku. Chciałabym też szczególnie podziękować moim podopiecznym — Karolinie i Ewelinie — za to, że wzięły sobie moje rady do serca, uważały na treningach i nie poprosiły zmianę trenerki, mimo moich humorów. Dziękuję wam.
Przytuliłyśmy się do Yvie i po chwili dołączyła do nas cała reszta. Usłyszałam, jak Burnett pociąga cicho nosem. Nie sądziłam, że finały opatrzone są w taką dawkę emocji.
Tymczasem do emisji odcinka pozostało pół godziny. Ja i Ewelina siedziałyśmy wraz z Mattem na czerwonej kanapie w szarym pokoju za kulisami, obserwując, co się dzieje na scenie dzięki monitorowi przytwierdzonemu do ściany pomieszczenia. One Direction byli w rozsypce: Malik i Styles okupowali automat z napojami, Payne łaził z kąta w kąt, mamrocząc coś nerwowo pod nosem — strzelam, że teksty piosenek. Horan pożerał właśnie trzecią megapaczkę chipsów o smaku zielonej cebulki, tłumacząc to stresem. Tomlinsona również nie ominęła ta fantastyczna przygoda, zwana tremą. Siedział blady w kącie i patrzył w jeden punkt wytrzeszczonymi oczyma. Może widział ducha… Jest w końcu członkiem One Direction, u nich wszystko jest możliwe!
Nasłuchiwałam swojego tętna, dudniącego ogłuszająco w uszach. Serce równomiernie przepompowywało kilkanaście litrów krwi przez mój organizm, a ja tak po prostu słyszałam ten proces. Z każdym następnym uderzeniem było tylko gorzej. Rytm przyspieszał, wywołując tym samym niepohamowane ziewanie. Fakt ich obecności w jednym pomieszczeniu z nami wcale tego nie ułatwiał. Unikałam kontaktu wzrokowego, choć było to trudne. Szczególnie, kiedy Payne przystawał na chwilę w tym swoim łażeniu tam i z powrotem i, udając, że spogląda w przestrzeń, kierował wzrok na mnie. Ukradkiem, ale czułam to doskonale.
Głupia kłótnia. Zupełnie bez sensu. Na pewno nie mieli tego na myśli. Wróć, na pewno mieli. Nie szukajmy drugiego dna. To skończone głąby i koniec.
I wtedy, jakby z oddali, z innego wymiaru, doszedł do mnie głos:
— …za cztery, trzy, dwa, jeden, WCHODZIMY!
Zapomniałam, że istniało cokolwiek poza tym programem i utworami, które musiałam wykonać.

* * *

Blada twarz Eweliny przypominała kolorem sterylną ścianę szpitalną, a przerażony wzrok krzyczał: Weź mnie stąd, weź mnie! Niestety, nic z tego. Już stałyśmy przed wielkimi wrotami. Już było o siedem tygodni za późno, żeby się rozmyślić. Spoglądałam co chwila na moją przyjaciółkę, która teraz wydawała się niemal przezroczysta.
Złapałam ją za łokieć.
— Selena nas uratuje, słyszysz? — Ona popatrzyła na mnie tymi swoimi wielkimi z przerażenia oczami i bezmyślnie przytaknęła. — Uratuje nas, okay?
Znowu przytaknęła. Był to jeden z tych niewielu momentów, kiedy to ja zachowywałam resztki zdrowego rozsądku, a ktoś inny panikował. Tak rzadko zdarza mi się pocieszać ludzi, że wychodzi mi to co najmniej niezgrabnie.
— Czego się boisz?
— Że będę rzygać na scenie? — Była tak niepewna, że aż odpowiadała pytaniami.
— E tam, to najwyżej zaliczysz międzynarodowego pawia. Co począć, rzygi nie wybierają. Co jeszcze?
— Potknę się, zapomnę melodii, słów…
— Ograj to. Pokaż, że tak miało być. Nie daj po sobie poznać, że się zagubiłaś.
Wtedy wrota zaczęły się z wolna rozsuwać. Przez niewielką szparę do pomieszczenia wdarła się wąska struna światła, która rozszerzała się stopniowo, oślepiając nas co raz bardziej. Wówczas już wiedziałam, że jedyne, co teraz mogę zrobić, to krok naprzód. Nie ma odwrotu.
Przekroczyłyśmy próg sceny i zalała nas burza oklasków. Mimowolnie się uśmiechnęłam. Obecność wszystkich tych ludzi, cieszących się z naszego przybycia, wpłynęła pozytywnie na moje samopoczucie. Widać nie wszyscy mają to samo zdanie, co One Direction. Zresztą oni zaliczyli już pierwszy występ tego dnia. Teraz nasza kolej. Teraz kolej na rytm niespokojnych serc.
Pierwsze energiczne dźwięki piosenki w wykonaniu Seleny Gomez popłynęły, a ja robiłam do nich tylko rytmiczne „o-o-o”, dopiero Ewelina zaczęła zwrotkę. Weszłam od słów: It would be long, my darling, a potem już razem zaśpiewałyśmy refren. Ponieważ na wykonanie piosenki mamy tylko półtorej minuty, od razu po refrenie zaśpiewałyśmy przejście, a później ostatni raz refren. Czułam, jak cały stres przeradza się w optymizm, bo utwór był jednym z moich ulubionych, poza tym uważałam, że tekst pasuje do naszych przyjaciół od siedmiu boleści, a to mnie napędzało.
Kiedy stanęłyśmy przed jury, moje serce na powrót zaczęło nerwowo uderzać o żebra, nogi chciały się ugiąć pod ciężarem ciała. A może strachu…
— Cóż mogę powiedzieć? — zaczął Simon. — To moje dziewczyny, ja je odkryłem. Myślę, że po wygranej może spaść na mnie kilka zaszczytów.
Widownia się zaśmiała, ale nagrodziła jego zwięzłą, acz dobitną wypowiedź oklaskami. Co prawda, zupełnie się z nim nie zgadzałam, aczkolwiek to nie przeszkadza. No dobrze, może miał trochę racji. Gdyby nie jego nowatorskie spojrzenie, być może naprawdę nie byłoby nas tutaj. Choć z drugiej strony — nie poznałybyśmy tej bandy patałachów i od razu mniej nerwów!
Dannii również była przychylna i określiła nasz występ pełnym „feministycznej energii, w pozytywnym sensie”. Louis chyba się zakochał, ponieważ powiedział:
— Nadal jesteście tymi samymi niespokojnymi sercami, którymi byłyście na początku programu. Nie zmienił was. To rzadkie i cenne. Ludzie wyobrażają sobie sławę, uderza im do głowy woda sodowa od nieposiadanych jeszcze pieniędzy i sądzą, że są lepsi od innych. Wy pozostałyście tymi dwoma Polkami, które trafiły na casting przez zupełny przypadek. Śpiewacie o wiele lepiej, ale wasze serca i intencje pozostały czyste. Jestem zaszczycony tym, że mogłem poznać tak prawdziwe i piękne osoby.
W oczach Eweliny zauważyłam łzy, a widownia powstała z miejsc, piszcząc, klaszcząc i wrzeszcząc. Ja nie potrafiłam pohamować uśmiechu, który cisnął mi się nachalnie na usta. Uczyniłyśmy ukłon w stronę widowni, która pożegnała nas gromkimi brawami, a po chwili zniknęłyśmy za kulisami. Dermot O’Leary zapowiedział reklamy i w studiu zrobił się niemały harmider.
One Direction siedzieli na kanapie, więc my stanęłyśmy parę metrów dalej, próbując ochłonąć. Jakaś technik wbiegła do pokoju i kazała Mattowi wejść do pomieszczenia z wrotami, żeby mógł się wyciszyć i przygotować. Zaczynaliśmy drugą turę wykonań.
O’Leary nie zapowiedział wyłącznie reklam, ale i początek głosowania. Zanim jeszcze nastąpiła przerwa, na monitorze w kulisach wyświetliły się nasze numery w programie i linie, pod które można wysyłać smsy lub dzwonić. To śmieszne, ale od tych paru cyferek zależało nasze być albo nie być. Nasza porażka lub zwycięstwo. Jeżeli nie chciałam przegrać, to tylko ze względu na dumę, która nie pozwalała mi się zbłaźnić przed wrogami. Wtedy Styles mógłby się panoszyć jak święta krowa i uśmiechać perfidnie do końca życia. Bo wygrał. Raz jedyny. Nie dzięki zdolnościom, ale pierwotnym instynktom fanek, które czuły, że muszą się rozmnażać i to koniecznie z nim, więc uczyniłyby wszystko, byleby uratować skórę swojego idola.
Że już nie wspomnę o Payne’ie, który okazał się Brutusem w pedalskiej skórze! Tak mu zaufałam, tak bardzo go polubiłam i to wszystko po to, żeby na koniec mógł stwierdzić, że jestem żałosna, bo jestem Polką, a poza tym nie umiem śpiewać. Basta, załatwione. Jasne. Bo łatwiej jest kogoś zaszufladkować, żeby nie musieć wytężać szarych komórek, niż próbować sobie uzmysłowić, że życie ma całe spektrum kolorów, nie tylko pierwszy i ostatni.
Chociaż bardzo pragnęłyśmy wytchnienia, życie pokazało nam, że w dalszym ciągu jest wredne i nie pozwoli, byśmy nabrały oddechu. Zaraz po tym, jak usiadłyśmy pod ścianą, przyleciała Amelia krzycząc, że koniecznie musimy się przebrać. Gdzie tam nasza kolej, przecież byłyśmy ostatnie! Ale dla Amelii przebieranie się na pięć minut przed wyjściem jest nie do pomyślenia, zatem włożyłyśmy nasze długie do ziemi, a przy tym zwiewne kreacje. Nie miałyśmy żadnych szans na zmianę makijażu czy fryzury, ponieważ to zajęłoby co najmniej kolejną godzinę, a na to nawet brytyjska telewizja nie może sobie pozwolić. Podczas rozmowy z Amelią, kiedy byłyśmy już wystrojone jak szczury na otwarcie kanału, Ewelina stała się nieobecna i przygnębiona. Mimo że zwrócona do nas, ciągle spoglądała za siebie, starając się zezować na kanapę, przed którą nasi przyjaciele stali już w garniturach. Styles miał klasyczny, z czerwoną muchą, Horan z rozpiętą koszulą, Tomlinson z wąskim czarnym krawatem, Malik stał z rękami w kieszeniach, ale bez marynarki, w samej niebieskiej koszuli z podwiniętymi rękawami. No i Payne. W ciemnoszarej kamizelce, idealnie zapiętej, z rozwartymi połami marynarki. Wow.
Znaczy FUJ, FUJ, FUJ, CO ZA PEDALSKIE OBLECHY, FUUUUUUJ! Obrzydliwe. Tylko im pomadek brakowało i tuszu do rzęs. Jak to mówią: raz w dupę to nie pedał, a po dziesiątym się zeruje. Poza tym Payne’a znowu ulizali, a to nie było wcale przyjemne dla oczu.
Styles spojrzał na Ewelinę przelotnie, ale z uczuciem. O dziwo, nie było to podniecenie, tylko… smutek. Dlaczego? Tego nie wiem. W każdym razie to samo malowało się w oczach Kubiak. Znowu ten casanova z kluską w gębie ją zbajerował, a teraz ona cierpi! Niech no się dowiem, że wykombinował sposób, którym mógłby ją udobruchać… Już ja mu pobrucham… I nie będzie „poczywaj”.
Z widowni doszły nas wrzaski i, urywając w połowie naszą rozmowę ze stylistką, pobiegłyśmy do telewizora, mieszając się w ten sposób zresztą naszej wokalnej braci. Żyć, nie umierać. Na koniec tej okropnej w skutkach przygody, szlachta była zmuszona zmieszać się z plebsem. Och, marne jest to nasze ziemskie życie… Nic, tylko padół łez i niedola!
O’Leary zapowiedział Matta, który natychmiast wyłonił się zza wrót tworzących tylną ścianę sceny. Zastanawiałam się, jak on to robi — z takim luzem wchodzi i po prostu śpiewa. Jakby tam wcale nie było wielkiego tłumu ludzi, jakby jego facjata wcale nie wisiała na odbiornikach milionów widzów. Jego odwaga była godna podziwu.
— Słyszałem, że wyobraża sobie, że śpiewa dla grupy dzikich małp w różowych majtkach.
Ten miękki baryton wprawił moje ciało w stan permanentnej sztywności. Nie mogłam poruszyć żadną kończyną, a nawet gałkami ocznymi. Na szczęście, nikt tego nie zobaczył, bo reszta zespołu komentowała na głos to, co się działo na ekranie. Czasem żartowali nerwowo, jakby w ogóle było z czego.
Po kilku minutach zesztywnienia i odczuwania na sobie czyjegoś uporczywego wzroku, postanowiłam, że udam głuchą. Nie słyszałam.
— Karolina, ja …
— One Direction, przygotować się! Wchodzicie za minutę.
Spojrzałam kątem oka i widziałam smutek na jego twarzy, a po chwili rozległo się szuranie nóg i pokój opustoszał. Ewelina popatrzyła na mnie z pewną dozą zrozumienia i stwierdziła:
— Spartolili na sam koniec. Niewybaczalnie.
Po minucie wpadł do nas Matt, a No Direction weszli na scenę. Pięciu bogów seksu i ruchania, czy jak ich tam zwał, ustawiło się w równym rzędzie, by zaśpiewać Breathe Easy do Blue. Zaczął Payne, człowiek-pierwszy wers. Później Styles. Mocnym wejściem zaczął refren Malik. Potem Niall. Na końcu Tomlinson. Wow, pozwolili im zaśpiewać dwie zwrotki? Trzeba być członkiem One Direction, żeby dostać taką szansę od losu. Wszystkie góry Araber wyciągał po prostu po mistrzowsku. No co? To, że ich nie lubię, nie znaczy, że straciłam swój naukowy obiektywizm.
Nawet nie wiem, kiedy ktoś mnie pociągnął za łokieć, żebym wreszcie pojawiła się w pomieszczeniu z wrotami. Tym razem tylko spojrzałyśmy po sobie z Ewelajną i przytaknęłyśmy jednocześnie głowami.
— …pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, TERAZ!
Schemat się powtórzył: oślepiające białe światło, burza braw i samotność na ogromnej scenie. Spiesząc się, by zdążyć przed pierwszymi taktami muzyki, przyłożyłam usta do mikrofonu i zaczęłam:
— Chciałybyśmy podziękować wam wszystkim za to, że wytrzymaliście tyle z nami. Siedem tygodni to niemało. Szczerze mówiąc, nie jesteśmy pewne, czy pobyt tutaj, w programie, nie wpłynął negatywnie na naszą psychikę.
Widownia zaśmiała się.
— Po prostu chciałybyśmy wam podziękować za miliony smsów, za słuchanie, przeglądanie naszych wystąpień w internecie, słowa pochwały i krytyki, wybieranie nas z odcinka na odcinek. — Miękki głos Eweliny potoczył się echem po ogromnej sali.
— Chcemy też złożyć podziękowania jurorom, zawsze ostrym i obiektywnym, ale nakierowującym nas na właściwy tor. — I znów ja przemawiałam.
— Na szczególne miejsce w naszych sercach zasłużyła Yvie Burnett, bez której brzmiałybyśmy jak rozstrojone skrzypce.
Widownia po raz kolejny się zaśmiała.
— Wielkie brawa dla Yvie!
Nasza trener głosu wstała z miejsca na czas oklaskiwania.
— Dziękujemy też Katie i Amy, które dzielnie znosiły nasz upór w kwestii makijażu. — Kolejna salwa śmiechu, tym razem po moich słowach.
— Zdajemy sobie sprawę z tego, że nie jest to nasza ostatnia piosenka na dziś, ale pragniemy zadedykować ją naszym rodakom, Polakom, gdziekolwiek teraz są. Wiemy, że nas oglądają i wiemy, że za swoje wsparcie zasługują na podziękowanie. Trwałe, bo uwiecznione na filmie.
I dodałam po polsku:
— Niech świat się dowie, że Polska też umie śpiewać. Polacy, to piosenka z dedykacją dla was, w naszym ojczystym języku.
Wówczas rozległy się oklaski, a po nich pierwsze takty muzyki do poezji śpiewanej w wykonaniu Jarosława Chojnackiego, pod tytułem Mów do mnie. Z oczywistych względów nie mogłyśmy sobie pozwolić na cały utwór, więc zaczęłam:

Mów do mnie źrenic mową,
Niech się doszukam w nich szczęścia znamion,
Bo czasem niesłowna jest słowo.
A oczy, oczy
Nie kłamią

A ja nie przeoczę twych spojrzeń wpatrzonych
Błękitem w nadzieję, i siebie, kochany, w nich dojrzę
I do miłości dojrzeję

A po chwili Ewelina:

Patrz na mnie źrenic lustrem
I niech dostrzegę w nich pytań szereg,
Bo słowa bywają, cóż, puste.
A oczy, oczy
Są szczere

Koniec jednak wykonałyśmy razem:

Mów do mnie mową źrenic,
Gdy łzy osiądą na sercu deszczem,
Ja wtedy dostrzegę, że przecież
Twe oczy, twe oczy
Kochają, kochają mnie
Jeszcze

Widownia, która widziała tłumaczenie na telebimie, zaczęła wrzeszczeć wraz z ostatnim taktem, ludzie powstawali z foteli i bili brawa jak szaleni. Dumne ze swojej roboty, szczerzyłyśmy się jak szalone.
— Nie zrozumiałem ani słowa z końca waszej przemowy, ale była piękna, podobnie jak piosenka — podsumował Cowell.
Widownia się zaśmiała. Później otrzymałyśmy kolejne dwie pozytywne i jedną negatywną (łatwo się domyślić, kto był tą czarną owcą). Po wszystkim Dermot O’Leary zapowiedział kolejną przerwę na reklamę, a my uciekłyśmy za kulisy.
Ale nie miałyśmy nawet chwili wytchnienia. Od razu przebranie w ostatni, najwygodniejszy strój: jeansy, luźna koszula i trampki. Naszą trzecią piosenką było Crushcrushcrush od Paramore. Z miejsca nabrałyśmy energii. Ten utwór był dłuższy, bo już trzyminutowy i musiałyśmy go wykonać w całości. Siłą rozczesano nasze włosy (nie obyło się bez wrzasków, kopania, szlochania i rozpaczy), a potem pozostawiono je samopas. W związku z tym ja miałam gęste loki, a Ewelina… swoje zwyczajne, codzienne włosy.
— To nie fair — powiedziałam, palcem wskazując na jej kudły. — Ja w nocy będę umierać, próbując ze rozczesać, a ty tak po prostu weźmiesz szczotkę, przejedziesz po nich, umyjesz je i pójdziesz spać.
Ewelajna się zaśmiała.
— Zawsze możesz poprosić o ścięcie…
— Za nic w świecie! Prędzej bym pozwoliła, ŻEBY KTÓRYŚ Z CZŁONKÓW ONE DIRECTION POCAŁOWAŁ MNIE W DUPĘ.
Wyciągnęłam szyję, próbując dostrzec, czy którykolwiek z wymienionych poczuł się w jakiś sposób urażony albo chociaż usłyszał moje słowa, ale byli tak zagadani między sobą, że prędzej moja matka w Polsce by usłyszała niż ci imbecyle parę metrów dalej.
Ewelajna spiorunowała mnie wzrokiem.
— No co? Niech mają świadomość, gdzie ich miejsce.
Kubiak pokręciła głową z politowaniem.
— Pomyśl — zaczęła. — A jeśli oni będą chociaż wyżej od nas?
— To niemożliwe — stwierdziłam bez cienia wątpliwości. — Takie pokraki mogą co najwyżej nas scenę pucować. To cud, że dotarli aż do finału… No w sumie logiczne. Na finał scena też musi być czysta.
Ewelina znowu się roześmiała, ale nie dodałyśmy ani słowa więcej, bo O’Leary właśnie wrócił na scenę. Pokazał widowni film z całego pobytu Matta w programie, a później zapowiedział samego zainteresowanego. Wówczas w pomieszczeniu kulis zapadła cisza.
Staliśmy w siódemkę, patrząc jak zaczarowani w telewizor przytwierdzony do ściany. Nikt z nas nie uronił ani słowa, ale nie czuliśmy się skrępowani. To w jakiś sposób na nas nie wpłynęło. A może duchowo zjednoczyliśmy się w tej jednej chwili? Byłam pewna, że słyszę bicie serca każdej osoby w pokoju. Nerwy zaczynały mi wysiadać. Taki stres przez siedem tygodni… Oni też pewnie byli zmęczeni. Bo ileż można? Człowiek ma swoje granice nerwowe. Po ich przekroczeniu coś przeskakuje w mózgu i cała maszyneria się psuje.
Przestałam zwracać uwagę na ekran. Co będzie z nami po powrocie? Pewnie wszyscy o nas zapomną i tak skończy się nasza kariera. Nikt, kto wygrał X-Factor, nie zaszedł daleko. Jasne, nagrywali niejednokrotnie kawałki, ale z jakim skutkiem? Czy ktoś jeszcze dziś pamięta o Ollym Mursie albo Little Mix? Nie sądzę. A o Cher Lloyd, która opuściła nas w zeszłym tygodniu razem z Rebeccą Ferguson, już wiemy, że wypuściła jakiś kawałek. My zaś przepadniemy z kretesem.
Tak naprawdę wcale nie uważałam, że możemy zajść wyżej niż Wrong Direction. Żeńskie zespoły zazwyczaj mają mniejszą siłę przebicia niż męskie, ponieważ… cóż, raczej nie mogą stać się potencjalnym obiektem westchnień (przynajmniej nie w tak dużym stopniu), nie są „przystojne”, tylko „ładne”, a to spora różnica. Dają się wspierać, ale wszystkie deskowate fanki wolą raczej zrobić wszystko dla chłopaków, o których mogą marzyć dniami i nocami, chociaż nigdy w życiu ich nawet nie dotkną, niż dla dziewczyn o podobnych marzeniach. A teraz, jakby na domiar złego, fanki palantów mogą przekabacić inne fanki, żeby na nas nie głosowały. Zazdrość, że mogłyśmy być i byłyśmy tak blisko ich idoli, jest destrukcyjną siłą i przejmie nad nimi kontrolę w tym momencie. Mogłyśmy się więc spodziewać najgorszego.
Wzięłam głęboki wdech. Serce nie zwalniało.
Stracimy przyjaciół, o ile już się to nie stało. To ostatnie nasze wspólne godziny. Potem nie będzie już nic, brutalny powrót do rzeczywistości. Pewnie uznamy to za sen, bo gdzie indziej zdarzają się takie cuda? Tylko wyobraźnia jest w stanie sprawić nam tyle przyjemności.
To zaskakujące, jak szybko zasymilowałyśmy się z otoczeniem. Wystarczyło siedem tygodni. Siedem tygodni, by poczuć, że życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni i nigdy nie będzie takie samo. Czułam się oderwana od rzeczywistości. Jak tu się przestawić na paskudną Polskę? Jak zostawić wszystko to, co stało się twoją nową codziennością…
— One Direction, przygotujcie się. Wchodzicie za trzy minuty.
Zespół się oddalił, a idący na końcu Horan odwrócił się i posłał nam przepraszające spojrzenie. To jeszcze za mało, byśmy mogły wybaczyć. Mimo to spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo.
Z braku laku klapnęłyśmy na czerwoną kanapę. Matt wbiegł do pokoju, a ze sceny dało się słyszeć motyw muzyczny programu, który oznaczał w tym momencie filmik. Szybki lot przez wszystkie castingi i wystąpienia, a następnie zapowiedź. One Direction i Your song.
Było niemal nierealnym, by móc ich usłyszeć. Tonęli w oceanie (bo morze za małe) wrzasków, pisków i wyznań. Jurorzy prawie na pewno nic nie słyszeli. Jak oni przebrnęli przez tyle odcinków, to ja nie wiem. Przecież ja bym zażądała wypowiedzenia, gdyby kolejny tydzień z rzędu moją wypowiedź zagłuszała horda napalonych nastolatek.
Spojrzałam przelotnie na ekran i zobaczyłam na nim chwilowe iskry. Przyszło mi na myśl, że to pewnie część efektów specjalnych. Wówczas wszędzie zapadła ciemność, a na scenie wreszcie zaległa błoga cisza.
Za kulisami rozszalał się istny rój. Technicy jak wściekła szarańcza latali, gdzie się dało, robiąc harmider, jakby się kula ziemska rozpadała, a nie wysiadł prąd w studiu. A widownia biła brawo, dając w ten sposób znak, że nie zważają na tę wpadkę. Z zupełnego mroku wyłonił się jedynie głos Dermota:
— Przepraszamy państwa za te usterki, dostałem wiadomość, że za chwilę wszystko wróci na swoje miejsce. Jeszcze raz przepraszamy i prosimy o wielkie oklaski dla One Direction! — Rozległ się głośny aplauz. — Ich energia wokalna wysadziła nam korki…
Z pewnością, skomentowałam w myślach.
Nie minęło dziesięć sekund, a studio na nowo rozbłysnęło tysiącem reflektorów. W naszym pokoju również wróciło oświetlenie. Na ekranie telewizora znowu pojawiły się twarze zespołu, wszystkie uśmiechnięte, a niektóre nawet roześmiane. Widownia zagrzewała chłopaków do dalszego wykonania, zupełnie niezrażona chwilowymi przeciwnościami losu. Patrzyłam na nich i…
…zachciało mi się rzygać, koniec tego dobrego! Zespół Wrong Direction to banda bezmózgich kretynów, którzy chcą za wszelką cenę wygrać, myślą, że są najlepsi, a tak naprawdę to pedały! ZAMYKAM PRZEWÓD SĄDOWY, UDZIELAM GŁOSU PROKURATOROWI!
Ul za kulisami ucichł, chociaż dało się słyszeć ciągłe napominania, żeby czegoś tam pilnować. Nieistotne. Jednorożce z Sonderkommando na czele wznowiły piosenkę. Pomysł z awarią prądu, jeśli celowy, to był strzałem w dziesiątkę. Szalone fanki przestały wrzeszczeć, jakby je kto ze skóry obdzierał i uważnie słuchały występu. Oczywiście, całość nagrodziły gromkimi brawami, ale pozwoliły jurorom dojść do głosu.
— Jesteście jednymi z moich podopiecznych — zaczął Cowell, powodując tym samym martwą ciszę na sali. — Nie chcę nikogo faworyzować. Obydwie moje grupy: zarówno wy, jak i Restless, są genialne w tym, co robią, pozostając sobą. Wasz dzisiejszy występ był fantastyczny. — Znów burza braw. — Wiem, że nawet jeśli się wam dziś nie powiedzie, to zrobicie karierę tak czy siak. Jeszcze nie raz o was usłyszymy. Dziękuję wam za siedem tygodni współpracy. To był niezapomniany czas.
Oklaski.
— Cheryl?
— Zgodzę się z Simonem, byliście niesamowici. Ale nie mogę was wyznaczyć jako potencjalnych zwycięzców, ponieważ to Matt jest pod moimi skrzydłami. — Widownia się zaśmiała. — Co nie zmienia faktu, że życzę wam powodzenia. I dzięki, że byliście, świetnie się przy was bawiłam.
— …KAROLINA, RUSZŻE DUPSKO! — Dopiero krzyk Eweliny wyrwał mnie z letargu.
Gwałtownie zerwałam się spod telewizora i pobiegłam, by stanąć przed wrotami. Uspokojony pozornie rytm serca znów przyspieszył i tym razem prawie zwalił mnie z nóg. Lepiej było o tyle, że już stałam na pewnych nogach, w ulubionych białych conversach, nie w piętnastocentymetrowych szpilkach, w których grozi śmierć lub w najlepszym wypadku złamanie otwarte nogi. Robiłam to już dziesiąty raz w ramach publicznych wystąpień w tym programie, a towarzyszące mi emocje pozostawały te same.
Mieliśmy kiedyś w rodzinnym domu starą pralkę, która cała podskakiwała przy wirowaniu, rąbiąc przy tym głośno o podłogę. W taki sam sposób odczuwałam swoje bicie serca. Do tego dochodziła bladość, zimne kończyny i produkowany w litrach pot. Wiem, że ten strach był jedynie obawą przed nieznanym, ale to w żaden sposób nie wpłynęło na zmianę mojego myślenia. Strach przed nieznanych jest w nas trwale zakodowany i niemożliwy do usunięcia.
Spojrzałam na Ewelinę. Cała była milcząca i sztywna, i z uporem maniaka wpatrywała się w stalowe wrota, które za kilka sekund miały się otworzyć. Zaciskała dłonie w pięści, próbując ukoić nerwy.
Wzięłam głęboki wdech, przymykając powieki. Dam radę. Dam, bo muszę. Bo nie ma innej drogi.
— …cztery…
Skierowałyśmy na siebie wzrok.
— …trzy…
Kiwnęłyśmy porozumiewawczo głowami. W razie wpadki wiemy, jak działać. Technik podał nam mikrofony do rąk.
— …dwa…
Głęboki oddech, rozluźnienie mięśni. To ostatni raz, najostatniejszy na świecie.
— …jeden…
Do widzenia, Wielka Brytanio.
— WCHODZICIE!
Rozległ się metaliczny szczęk. Strużka oślepiająco białego światła stopniowo wypełniała pomieszczenie. W pewnej chwili wrota znalazły się w tak szerokim rozstawie, że scena była widoczna w całej okazałości, a pokój utonął w blasku. Technik skrył się w cieniu, by go przypadkiem nie złapała kamera.
Z każdym kolejnym krokiem polepszał się dźwięk podkładu i hałas ze strony widowni. Z naszej perspektywy zobaczenie kogokolwiek z oglądających w studiu było niemożliwe, ponieważ na tym mniej więcej polegała magia reflektorów — aktorów widać doskonale, widzów ani trochę. To w pewnym sensie odejmuje stresów. Bo gdybym tak zobaczyła kogoś znajomego… Wolę nawet o tym nie myśleć.
Zaczęłam odważnie:

I got a lot to say to you
Yeah, I got a lot to say
I noticed your eyes are always glued to me
Keeping them here
And it makes no sense at all

Razem:

They taped over your mouth
Scribbled out the truth with their lies
Your little spies
They taped over your mouth
Scribbled out the truth with their lies
Your little spies

Refren śpiewałyśmy pół na pół — Ewelina zaczynała, ja kończyłam wersy:

Nothing compares to a quiet evening alone
Just the one, two I was just counting on
That never happens
I guess I'm dreaming again
Let's be more than this

I resztę naprzemiennie. Naskakałyśmy się przy tym za całą grupę taneczną, która przy tym utworze wyglądałaby śmiesznie. Po wszystkim zostałyśmy sowicie wynagrodzone brawami. Teraz tylko czekałyśmy na oceny jurorów, które mogły być, jakie chciały. To w dziwny sposób było bez znaczenia. Miałam to uczucie dobrze wypełnionego zadania. Czy jest coś lepszego? W tym momencie nie istniała taka rzecz, która mogłaby mnie zbić z pantałyku. Stało się dla mnie obojętne, jaki usłyszę werdykt. Oczywiście, nie miało to nastąpić teraz, tylko za jakichś dwadzieścia minut, ale przestałam czuć zdenerwowanie. Dzięki, Hayley! (Chodzi o Hayley Williams, wokalistkę zespołu Paramore — przyp. aut.).
Patrzyłam w ledwie widoczną ścianę widzów za stołem sędziowskim. Wszyscy oni wpatrzeni byli w nas jak w obrazki. Ale patrzyli na nas na tej scenie ostatni raz. Ostatni…
— Nie sądziłam, że macie w sobie rockowego ducha… — zaczęła Danii z uśmiechem. — Świetnie się spisałyście w innym repertuarze. To niezwykła i niesamowita odmiana na sam koniec. Tak, to był fantastyczny występ. Jesteście jak legwany, które dostosowują skórę do otoczenia. Gratuluję, jestem pod wrażeniem.
Oklaski.
— Czuję się tak, jakbyście to mi zakleili usta — zaśmiał się Louis. — Co mogę dodać? Najważniejsze już powiedziałem. Czas spędzony z wami był dla mnie magiczny. Dzięki. Za wszystko.
Oklaski.
— Nie ma co ukrywać, że nie przepadałam za wami od początku waszego pobytu w programie. — Chyba nie muszę wspominać, kto to powiedział… — Ale tym razem naprawdę byłyście dobre. Spodobałyście się mi pierwszy raz. Nie sądziłam, że się do was przekonam. Cóż, finały zmieniają ludzi!
Posypały się brawa.
Byłam tak zdziwiona, że zaczęłam szukać w tym wszystkim haczyka. Gdzieś być musiał, bo Cheryl Cole nie jest tak po prostu miła z dobroci serca. Niestety, mimo wytężonych zmysłów, nie dostrzegłam niczego, co mogło wskazywać na fałszerstwo. Co nie zmienia faktu, że byłam głęboko przekonana, że występ Cole stanowił wyreżyserowaną część programu.
Wymieniłam z Eweliną ukradkiem spojrzenie. Ona też wyglądała na z lekka wstrząśniętą, ale zmieszaną. Coś dziwnego zaczęło się dziać. Namacalnie zmieniał się mój pogląd na sytuację. Poczułam, pierwszy raz od początku, realną szansę na zwycięstwo. Jakby droga na szczyt prowadziła po poziomej nawierzchni. To było złe przeczucie: zawsze oznaczało coś przeciwnego.
Z trudem przełknęłam ślinę, przenosząc wzrok z podłogi na Simona.
— …więc uważam, że praca z wami, moim swoistym eksperymentem, była bardzo owocna i udana. Dowiodłyście, że potraficie się szybko uczyć i przystosować do nowych warunków. Słowem: od początku wiedziałem, że będą z was ludzie.
Po raz kolejny zagrzmiała burza braw, tym razem ostatnia przed wynikami.
Kiedy schodziłyśmy ze sceny, dotarło do mnie, że naprawdę ostatni raz weszłyśmy na nią, by zaśpiewać. Być może już więcej nie będziemy miały szansy zaśpiewać gdziekolwiek. Ci ludzie właśnie żegnają nasze głosy. Oczywiście, jeszcze tu wejdziemy — po to, by usłyszeć werdykt. Jeśli będzie dla nas przychylny, to i wykonamy jeszcze raz nasz trzeci utwór, ale szanse były niewielkie…
Przyjemny chłód szaro-czerwonego pokoju kulis natychmiast mnie uspokoił. Usłyszałam tylko, jak Dermot zapowiada reklamy, a studiu zaczyna się standardowy harmider.
Usiadłyśmy pod ścianą, ciche i zrezygnowane. Matt rozmawiał z Konnie Huq, bez kamer i świateł, jak z koleżanką. One Direction zajęli kanapę jak na szpilkach, nie pisnąwszy ani słówka. Miałam huśtawkę nastrojów, więc przechodziłam przez: obojętność, strach, gniew, radość i rezygnację.
— Mam bardzo złe przeczucia — wymamrotała Ewelina.
Obserwowałyśmy uważnie telewizor. Pewna pani wyjęła na bankiecie z torebki kwiatowy płyn do płukania i pokazała go innej z zaproszonych pań. Śmiechu warte, co wymyślają w tych reklamach. To tak, jakby poprosić One Direction, żeby promowali związki heteroseksualne. No way!
— Ja już sama nie wiem… — westchnęłam z pewna dozą zmęczenia. Ten dzień dłużył się w nieskończoność.
Spojrzałam w lewo. Liam. Znowu. Zerkał. Na mnie. Ukradkiem. Szlag mnie jasny trafi! Dasz raz takim do wiwatu, a potem się ciebie uczepią jak rzep psiego ogona! Nie, Liam, nie przeszło mi. I tak, uważam twój czyn za zdradę. I nie, nie przestanę się dąsać nawet po usranej śmierci.
— Nie jest ci smutno? — Ewelina usiadła prawie po turecku, ale nie założywszy zgiętej nogi na nogę, a zetknąwszy podeszwy swoich trampek se sobą. Bawiła się swoimi stopami, zakłopotana.
— Że pedały dostaną baty? Ani trochę.
Spiorunowała mnie wzrokiem.
— Nie, że… że już ich więcej nie spotkamy. Że już tu więcej nie zaśpiewamy. Nie spotkamy tych ludzi, nie poskarżymy się na tę pogodę…
Wzruszyłam ramionami, uporczywie wpatrując się w paznokcie u rąk.
— Przestań, wiem, że tak.
Prychnęłam.
— No Karo!
Brak reakcji.
— KAAAROOOO!
— NIE! — W porywie gniewu zerwałam się na równe nogi, nachylona do mojej zaskoczonej i wciąż siedzącej na podłodze przyjaciółki.
Niechcący zwróciłam na siebie uwagę pozostałych rezydentów tego pokoju, w tym tych, którzy byli przyczyną sporu. Nie dbałam jednak o to; ważniejsze, żeby się wywnętrzyć. Słyszałam w uchu tylko złość, które podpowiadała mi kolejne kroki. Gdyby jednak w porę nie przyszedł z pomocą rozsądek… Dżizas, co by to było! Wpakowałabym się w jeszcze większy bigos niż przedtem. O ile to w ogóle możliwe…
— Mam ich w dupie — wycedziłam cicho przez zęby, zbliżając się do Eweliny na tyle, żeby mnie usłyszała. — Pokażemy im, gdzie raki zimują. Niech spadają na drewno. Nie interesują mnie. Jeszcze dziś nas popamiętają, zobaczysz. Wygramy, wiem to doskonale.
Wyprostowałam się, napełniona takim przeświadczeniem. Poprawiłam nerwowo włosy i starałam się nie spoglądać w bok, żeby nie musieć znosić spojrzeń innych ludzi. Usiłowałam się zrehabilitować i zachowywać jak normalna, stuknięta ja, nie jak człowiek z chorobą afektywną dwubiegunową.
Wdech-wydech. Tylko oddychaj, Borejko.
Wraz z momentem otwarcia powiek, do mojego ucha napłynęła wiadomość:
— Za trzy minuty wchodzicie.
Układ krążenia przyspieszył cyrkulację. Nogi zaczęły się trząść jak osika, wzrok się pogorszył. Wszystkie moje wnętrzności zaczęły niebezpiecznie dygotać. Jedzenie w żołądku wariowało. Oddech spłycił się do granic możliwości. To cud, że moje płuca nadal pracowały.
Stanęliśmy wszyscy przed wrotami. Osiem osób, którym jednakowo zależy na zwycięstwie. Z przyjaciół staliśmy się wrogami. Choć nie powiedzieliśmy tego na głos, tak właśnie było. Zaczęła w nas krążyć krew drapieżców, gotowych zabić, by dotrzeć do celu.
MWHAHAHAHAHAHAHA!
Nieważne. Z nóg galareta, w gardle gula, w głowie świszcząca pustka. Łapiecie?
Zerknęłam na Ewelinę, przypominającą wyglądem i wyrazem twarzy dobrze umyte i zakonserwowane zombie. Więc w sumie nie skłamałabym, gdybym powiedziała, że mam minę, jakbym zobaczyła trupa… W zasadzie sama gdzieś w środku umierałam. Na notoryczny strach, stres, niepewność i wszystko powiązane. I jeszcze ci śmierdziele obok! Jakby mało mi było problemów poza nimi… Teraz tylko ładnie się do nich uśmiechnąć, kiedy ogłoszą, że zajęłyśmy pierwsze miejsce…
Jasne — zironizował jakiś głos w mojej głowie. — Bo wygrać to przecież bułka z masłem.
Zupełnie niespodziewanie (nie usłyszałam komendy, bo się zamyśliłam… znowu) wrota zaczęły się rozsuwać. Struga światła padła prosto na moje prawe oko, gwałtownie zmniejszając źrenicę. Odruchowo przymrużyłam oczy, choć wcześniej tego nie robiłam, przyzwyczajona z prób w teatrze. Czas do końca upływał nieubłaganie.
Poczyniłam pierwszy krok ku scenie, za mną wtłoczyła się reszta. Staliśmy z równych odległościach od siebie, tworząc trzy stanowiska: Matt Cardle, Wrong Direction i Restless. Przed sobą widzieliśmy jedynie ruchomą ścianę jakichś przyciemnionych postaci. Klaskały, krzyczały, cieszyły się. Nic nam po tym. Spojrzenia i uśmiechy były naszym ostatnim pożegnaniem.
Dermot miotał się po scenie ucieszony. Jemu nie zależało na tym, by ktokolwiek wygrał, tylko na wypłacie. Zrealizuje odcinek, dostanie forsę. Hajs się musi zgadzać. Miał w dupie nas, to, co czujemy, czego chcemy, czy się boimy, na co liczymy. Pytał o to, ale nie chciał wiedzieć tego naprawdę. Pamiętam ten wywiad jak przez mgłę. Spytajcie Ewelinę, ona potrafi opowiedzieć to ze szczegółami. Podobno wyglądałam, jakbym była jedną nogą na tamtym świecie. Odpowiadałam zdawkowo albo nie mogłam skonstruować poprawnego zdania i wtedy Kubiak wchodziła za mnie, a ja jedynie przytakiwałam. One Direction byli tak zestresowani, że nie mieli siły żartować. Simon stał między nami śmiertelnie poważny. Ups, nie dostanie premii, jak nie wygramy. Cóż, i tak kupi kolejny dom na Malediwach.
Cyfrowe ściany studia spływały gęstym wodospadem animowanych złotych iskier. Takie tło budowało ciepły, acz oznaczający bliskość zwycięstwa nastrój. Skąpani w tym świetle, wydawaliśmy się przyjemniejsi dla oka. Ja tam nie wiem. Pamiętam tylko tyle, że bardzo się bałam. W jednej sekundzie byłam przekonana, że wygraną mamy w garści, w następnej czułam na barkach ciężar porażki. Starałam się wyciszyć ten wyścig myśli, ale bez skutku.
O’Leary nie przestawał kłapać dziobem, ale jego głos wydawał się daleki, mógłby dla mnie w ogóle nie istnieć. Patrzyłam tylko lekko uśmiechnięta, jak w transie, na roztaczający się przede mną widok na publiczność. Skupienie uwagi na tym, co się naprawdę dzieje, nastręczało mi trudności. Stopniowo wypełniała mnie duma, pewność siebie. Powoli stawałam się przekonana, że dziś już nic nie zepsuje mi humoru, bo oto mam wygraną w garści.
Na sali zaległa względnie idealna cisza. Jeszcze trochę i można by próbować wychwycić odgłos oddechu publiczności, choć łatwiej byłoby ten uczestników. Popłynęła muzyka mająca coś wspólnego z biciem serca. To nakręcało spiralę strachu. Przymknęłam na sekundę oczy, założywszy ręce za plecy. Wzięłam głęboki wdech i oczyściłam płuca dla uspokojenia. Wyobrażałam sobie, że wydycham ten strach w postaci niebieskiej chmury, ale to był dobry sposób na mniej telewizyjne sytuacje. Mój ogłupiały stresem organizm nie wiedział której brzytwy się złapać. Nie złapał się żadnej.
Podniosłam powieki. Z ust Dermota O’Leary’ego wypłynęło jedno słowo.
Wszystko wydarzyło się jak na zwolnionym filmie. Krzyki i oklaski widzów stanowiły dla mnie oddalone jakby o jeden wymiar, niewyraźne dla reszty wydarzeń tło. Przez pierwsze sekundy nie kontaktowałam z otoczeniem. Jak w amoku spojrzałam na Ewelinę, której twarz mieszała zaskoczenie z dziwnym, nagłym i zapierającym dech w piersiach bólem. Patrzyła na mnie na poły przepraszająco, na poły współczująco. Wtedy sobie przypomniałam: pewność wygranej była początkiem zguby. Nie potrafiłam poruszyć żadną kończyną, nie wspominając o głosie, który ugrzązł mi w gardle.
Niżej niż One Direction. Niżej niż ktokolwiek.
Zza pleców Eweliny wychylili się oni. Payne patrzył na mnie z miną zbitego szczeniaka. Styles próbował nie spoglądać w naszym kierunku i z grobową miną wbijał wzrok w podłogę. Horan zakrył usta, jakby próbował powstrzymać niekontrolowane beknięcie, w oczach Zayna widziałam strach. Louis miał współczucie wypisane na twarzy.
Zaczęli nas przytulać, po kolei, z Mattem włącznie. Nim zdążyłam się otrząsnąć, ktoś podsunął mi mikrofon pod nos. Wciąż nie rozumiałam tego zamieszania wokół nas, więc przeżyłam lekkie zaskoczenie widząc, że muszę coś powiedzieć.
— Co teraz zamierzacie robić? — Dermot spoglądał na mnie wyczekująco.
Nie odpowiadałam długi czas; już Ewelina zamierzała ratować sytuację, kiedy się odezwałam:
— Myślę, że wrócimy do Polski i spróbujemy żyć, jak gdyby nigdy nic. Spróbujemy zapomnieć…
— NIE zapomnieć — wcięła mi się w pół słowa Ewelajn, śmiejąc się nerwowo. Spojrzała na jedyny zespół, który został. — Spróbujemy nie zapomnieć… — Styles błyskawicznie uciekł wzrokiem pod naporem jej spojrzenia.
Dermot puścił jeszcze raz filmik z całego naszego udziału w programie, a ja nie przestawałam patrzeć przed siebie, na widownię, która teraz milczała. Czułam się przerażona i nie do końca rozumiałam to, co się dzieje wokół. Wciąż nie docierało do mnie, że to już koniec.
— …dziękujemy wam, Restless. Czas spędzony z wami był magiczny.
Po raz ostatni na nich spojrzałam. Bili brawa, krzyczeli, skandowali naszą nazwę. Wtedy dopiero lekko się uśmiechnęłam. Uniosłam rękę i pomachałam do nich. To samo uczyniła Ewelina. Żegnałam się z nimi jak ze zmarłym. Odchodziłyśmy na zawsze. To była nasza ostatnia chwila chwały. Odwróciłam się tylko jeszcze jeden jedyny raz, zanim wrota zamknęły się za nami i strumień światła zalał nasze sylwetki. Teraz również nie było odwrotu.
Za kulisami technicy patrzyli na nas ze współczuciem. Nie potrzebowałam go. Irytowała mnie ta atmosfera „pocieszenia na siłę”. Nie potrafiłam jednak nawet okazać mojego niezadowolenia, bo nadal byłam jakby nie z tego świata. Z pozorną nieuwagą minęłam Katie i Annie, stojące przed telewizorem na korytarzu, niedaleko charakteryzatorni. Mogły już dawno iść do domu, przecież nie musiały zostawać na afterparty, a jednak stały tam, w napięciu oczekując wyników.
Zmęczona tym wszystkim — nerwami, uczuciami, treningami, próbami, oddaleniem od rodziny — przystanęłam, po czym z rezygnacją opadłam na podłogę obok jednej z naszych makijażystek, osuwając się po ścianie. Podparłam czoło nadgarstkiem i przymknęłam oczy, ciężko wzdychając. Ewelina beznamiętnie opadła obok mnie. Nie wypowiedziałyśmy ani słowa, bo wszystko było jakieś oczywiste i jasne.
Wstałam, kiedy naszedł moment ostatecznego wyniku. Uparcie wpatrywałam się w ekran. Czułam obecność Kubiak obok mnie.
— Hej, będzie dobrze… — mruknęła Katie, głaszcząc mnie po ramieniu.
Przytaknęłam bezmyślnie głową, nie odrywając oczu od monitora. Twarze One Direction, mimo że wypacykowane, jakoś dziwnie zbladły, napięły się, trwając w bezruchu. Matt wydawał się opanowany, jakby czekał na wydanie posiłku, nie wyroku. Bo tym właśnie było ogłoszenie wyników — wyrokiem: przegrałeś albo wygrałeś, dokopałeś swoim wrogom albo dałeś im powód do nabijania się. To straszne, ale nam przypadła druga opcja. Kończymy wojnę na tarczy.
— …zwycięzcą siódmej brytyjskiej edycji programu X-Factor zostaje…
Czegokolwiek O’Leary nie powie, te łajzy będą i tak lepsze. Choćby o stopieniek, ale zawsze. Nie wiem, czy będę w stanie wybaczyć sobie, że pozwoliłam im wygrać. Że nie postarałam się na tyle, żeby im kopary opadły i żeby odeszli z kwitkiem. Zamiast tego to my dostajemy taki kwitek, zwijamy manatki i sajonara. Pięknie. Dziesięć tygodni męki, a ma się wrażenie, że rok w jakimś zafajdanym kieracie, rok nieustającej walki. Po wszystkim pozostaje zmęczenie psychiczne, wraca tęsknota za domem i depresja. I szlag cię trafia, bo masz serdecznie dosyć. Te uroi sławy to bujda na resorach, pic na wodę fotomontaż. Chała, chała i jeszcze raz chała.
O’Leary to idiota, ale napięcie budować potrafi. Widownia milczała jak zaklęta.
— …MATT CARDLE!
Wow, mamy farta. One Direction również odchodzą z kwitkiem. Mniejszym, ale też. HA! I BARDZO DOBRZE, JEŁOPY ZASRANE I LENIE PANTENTOWANE! DOBRZE WAM TAK, ŁAJZY! HAHAHAHAAAAAAAAAAAA!
Zabrałam z garderoby swoje rzeczy, moim śladem poszła Ewelina. Przebrałyśmy się pospiesznie, założyłyśmy niedbale płaszcze zimowe, kurtki, czapki i szale (co w moim przypadku oznaczało parkę, legginsy i trampki), byle prędzej dopaść klamki, zanim zbiegną się tutaj ci, którzy przed chwilą stali na scenie.
Niestety, grzebałyśmy się jak stare baby przy wyłażeniu z kościoła, kiedy stałyśmy już bowiem u drzwi, wielka fala tłuszczy wlała się do kulis. W tym wielcy przegrani-wygrani, zespół One Erection, największe oblechy i dupki, jakich widział świat.
— Borejko, zaczekaj! — Głos Payne’a zabrzmiał w moich uszach jak gong.
Kubiak zdążyła znaleźć się po drugiej stronie drzwi, skubana.
— Nie mamy o czym gadać, Payne — warknęłam, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem. Nawet nie musiałam i nie chciałam: poznałabym jego baryton z kilometra, a loki mu znowu ulizali, więc daremna byłaby moja fatyga. Po co się trudzić, skoro i tak nie ma kędziorków?
— Chciałem…
Za późno — już walnęłam szklanym skrzydłem i stałam na zewnątrz.
— CHCIAŁEM CIĘ PRZEPROSIĆ! — wrzasnął zza drzwi.
Po chwili obok niego pojawił się Styles, który patrzył smutno na naszą oddalającą się dwójkę. To wszystko utwierdziło nas w przekonaniu, że nie mamy po co wracać na afterparty.
Czarne producenckie vany stały na placu przed tylnym wejściem. Ewelina podeszła do jednego z nich i zapytała kierowcę, czy nie mógłby nas już odwieźć do domu. Ciemnoskóry, ubrany w czarny garnitur szofer kiwnął jedynie głową na zgodę, Kubiak podziękowała i razem przeszłyśmy do części dla pasażerów. Kilka sekund później został odpalony nowy, charakterystycznie klekoczący silnik diesla, a po kolejnej minucie zaczęłyśmy odczuwać ciepło klimatyzowanego pojazdu.
Jazda zawsze trwa około dwudziestu minut — to wystarczająco długo, by móc przemyśleć to i owo. Ewelina ciągle trajkotała z naprzeciwka, próbując mnie rozśmieszyć i pocieszyć, ale ja nadal byłam małomówna i znowu wpadłam w ten swój niemal hipnotyczny trans, podczas którego nie kontaktowałam się z otoczeniem. Zalała mnie fala własnych myśli.
Co by mi dały te jego przeprosiny. Gdyby je spisał na kartce, zrobiłabym z niej papier do faksu (if you know what I mean). Główny problem polegał na tym, że One Direction byli jak cellulit — uporczywi i paskudni, pogarszali obraz osób, które im towarzyszyły, w oczach pozostałych, a na dodatek żadne reklamowane środki nie pomagały w ich zwalczaniu. Dostaniesz takiego, to koniec. Nie ukrywam jednak, że zaczęłam odczuwać pewien rodzaj psychicznego dyskomfortu. Sumienie powoli dogryzało się do mojej świadomości przez pancerz zobojętnienia. A co, jeśli bym została i wysłuchała, co ma do powiedzenia? W końcu to Payne — jedyny inteligentny z zespołu. Na pewno nie pieprzyłby farmazonów. I czy aby na pewno chciałam się rozejść z takiej nieprzyjaźni?
Nie, nieważne, cicho. To tępe dzidy są i koniec, kropka!
— Widzę, że ciebie dzisiaj nawet Strassburger nie rozśmieszy — westchnęła Ewelina.
W odpowiedzi uśmiechnęłam się blado. Widoki za przyciemnianymi szybami wciąż były takie same: biel, biel, biel, trochę czarnej kory drzew, czasem domek z czerwonej cegły. A potem znowu: biel, biel, biel… do zrzygania. Każdemu by się zbrzydło. Na szczęście, to był ostatni dzień, w którym musiałam się przyglądać roślinności brytyjskiej. Potem Polska, klimat umiarkowany przejściowy, strefa czasowa normalna. Żegnamy, Angole!
— Głupio tak trochę w niezgodzie… — Ewelina, z zakłopotania, wolała przyglądać się swoim palcom u rąk.
Wzruszyłam jedynie ramionami, jakby mnie to ani trochę nie obeszło.
Im nie było głupio, kiedy nas obrażali. Z jakiej paki nam powinno być? Zastanowiłam się chwilę. Być może z takiej, że za bardzo się do nich… no wiecie… to słowo kojarzące się z supłem na „p”.
— Dziwnie będzie teraz bez nich… no nie?
Kolejny raz wzruszyłam ramionami.
Ewelina przewróciła nerwowo oczami i odpuściła sobie próby ciągnięcia monologu.
Przecież w ogóle nic się nie zmieni! Wszystko będzie po staremu! Dokładnie tak, jak przedtem. O to chodzi, nie? Ale tu właśnie leżał pies pogrzebany. Bo problem polegał na tym, że w ciągu siedmiu tygodni można wypracować nowe „po staremu”. Powrót do poprzedniego stanu rzeczy jest już nieznaną sytuacją. Teraz przywykłyśmy do tej bandy półmózgów i to jest dla nas codzienność. Cóż, myślę, że potrafimy się szybko przystosować do nowej rzeczywistości, więc z łatwością wrócimy do poprzedniego życia. Taki przynajmniej jest plan.
Samochód zatrzymał się pod naszym domem, silnik zgasł, a my przesunęłyśmy drzwi vana i wygramoliłyśmy się na zewnątrz. Ewelina podziękowała kierowcy, który — nie zaszczyciwszy jej spojrzeniem, z kamienną wciąż twarzą — skinął głową na znak, że zrozumiał. Gdy odjechał, stałyśmy jeszcze chwilę przed furtką, patrząc na ośnieżony krajobraz. Zarówno ja, jak i ona miałyśmy w tej chwili w głowie moment, w którym pierwszy raz przekroczyłyśmy próg tego ogrodzenia i z niepewnością próbowałyśmy się dostać do środka. Święcie przekonane, że jesteśmy pierwsze, przeżyłyśmy szok na widok wielkiego rozgardiaszu, który wewnątrz panował. Teraz ten dom stał prawie pusty, jedynie paliło się światło w salonie, ale przyćmione, ledwie widoczne z tej strony drogi.
Kubiak westchnęła i popchnęła furtkę. Ktoś, wychodząc, nie zamknął jej i stała otwarta.
Wyrabiając nowe ślady w ścieżce do drzwi, kroczyłyśmy drobno, starając się schować odmarzającą twarz w ciepły szalik (w związku z tym ja byłam skazana na życie z nieruchomą facjatą). W tym samym momencie zaczął znów spadać śnieg.
Ewelajn przekręciła gałkę w drzwiach wejściowych, które bez problemu ustąpiły. W środku było tak rozkosznie ciepło i przytulnie, że jeśli choć przez moment żałowałyśmy opuszczenia afterparty, to w tamtej chwili wszelkie wątpliwości zniknęły. Kilka kucharek sprzątało ze stołu (najwyraźniej wcześniej jadły), w tym Zoe, która natychmiast rozpogodziła się na nasz widok.
— Hej! A wy nie na imprezie?
Spojrzałyśmy na siebie z Ewelajną.
— Powiedzmy, że nie miałyśmy humoru — odparła z uśmiechem.
Zoe się zmartwiła.
— Ojejku, tak się przejęłyście tym trzecim miejscem?
— Niee, skąd! — zaprzeczyła prędko Ewelina. — Nie o to w tym wszystkim chodzi. Po prostu mamy dość. Choć w sumie ja jestem trochę głodna… zostało wam coś z kolacji?
— Zupa-krem z brokułów.
Na te słowa przeskoczyłam przez barierkę i pobiegłam do kuchni. W środku poprosiłam o miskę potrawy i zjadłam ją na stojąco prawie w połowie, kiedy dołączyła do mnie Kubiak. Z tych nerwów zapomniałam o swoim żołądku, a on był pusty jak bęben maszyny losującej przed zwolnieniem blokady.


Kiedy już czułam, że zaraz mi rozerwie brzuch i ciągle chciało mi się głośno bekać (czego nie uczyniłam, zaznaczam!), odpuściłam kolejne dokładki zupy i, zaczekawszy na przyjaciółkę, poczłapałam na górę. Klik klamki brzmiał w moich uszach jak pieśń zbawienia. Od razu rzuciłam się na łóżko. Zamknęłam oczy, ale sen, nawet gdyby mógł, i tak by nie nadszedł.
Zupełnie jak pierwszej nocy, kiedy z nerwów, podekscytowania i hałasów na ścianą nie mogłam zmrużyć oka. Wtedy też po głowie kłębiło mi się jedno wielkie pytanie: CO BĘDZIE DALEJ? Okazało się, że nie taki diabeł straszny, jakim go malują. Z perspektywy czasu, cały ten stres to były zmarnowane minuty. Nic niewarte, niepotrzebne. Przecież to wszystko to był teatrzyk na światową skalę. Tak naprawdę nie były istotne nasze umiejętności, tylko wygląd, opinie widzów. W końcu to oni słali smsy jak szaleni. Jurorzy jedynie wyrażali swoje zdanie, które mogło podbudować lub zrujnować publiczność przed telewizorami. Byłyśmy tylko kukiełkami w rękach znamienitego reżysera.
— Idę się kapać — oznajmiła krótko Ewelina.
Przytaknęłam głową, za którą założyłam ręce.
Gdy przyszła moja kolej, zajęłam łazienkę na prawie godzinę. Najpierw zmywanie makijażu i długie przypatrywanie się sobie w lustrze. Może naprawdę powinnam zacząć się malować. Potem dokładne szorowanie ciała, jakbym chciała zedrzeć z siebie cały ten okres brytyjski w moim życiorysie. Mycie włosów i tym samym spłukiwanie tony lakieru. Na koniec osuszanie ręcznikiem, włożenie piżamki i powrót do łóżka. Ewelina leżała w swoim nieruchomo, prawie jak martwa. Twarz jej oświetlała zapalona lampka nocna. Była tak dalece zamyślona, że skłonna jestem stwierdzić, że ledwie zauważyła moją obecność. Zerknęła na mnie na chwilę, ale potem wróciła do wiercenia oczami dziury w suficie.
Położyłam się w swoim łóżku, równolegle do niej. Poszłam w jej ślady, skupiając wzrok na swoim wycinku stropu. Biały, a nawet lekko poszarzały.
Ewelina westchnęła. Przymknęła na kilka sekund powieki, a gdy je otworzyła, powiedziała:
— Dobranoc po raz ostatni w Anglii, Karolino.
— Dobranoc po raz ostatni w X-Factorze, Ewelino.
Zgasiłyśmy jednocześnie nasze lampki, Kubiak przewróciła się na prawy bok, zadem do mnie, a ja nie przesunęłam się nawet o milimetr.
Przejrzałam w głowie wszystkie nasze występy, od niefortunnego, pierwszego przesłuchania po dzisiejsze trzy finałowe i każdy znałam na pamięć jak ulubioną piosenkę. Nie mogłam znieść faktu, że to wszystko odejdzie w zapomnienie za kilkanaście godzin. W myślach echem odbijały mi się słowa: Dodatkowo na waszą niekorzyść może wpływać fakt, że pochodzicie skąd pochodzicie. NO PO PROSTU NIE-MO-GĘ. Serio? Payne, ten Payne, Liam James Payne, ten inteligentny, młody, przyyyy… sposobiony odpowiednio do używania swojego uroku osobistego, kędzierzawy chłopak, ten aksamitny baryton, dokładnie ta śpiewająca przyjemnie persona, ten wrażliwiec i dobroczyńca, właśnie on mnie zdradził? Spodziewałabym się tego po szui Stylesie, choć ten — o dziwo! — smutny był, gdy odchodziłyśmy, spodziewałabym się tego po żarłoku Horanie, który za paczkę czipsów albo kubełek ze skrzydełkami z kurczaka byłby w stanie własną matkę sprzedać, a nawet po Maliku, który dałby się przekupić sesją kostiumową w Vogue’u, ale nie po moim oddanym, wiernym, uczciwym LIAMIE PAYNE’IE!
Dlaczego to wszystko musi być takie skomplikowane? Dlaczego ci, na których najbardziej liczymy, zawsze nas zawodzą? Ile jeszcze razy moja łatwowierność i dobroć zostaną wykorzystane?
W tym momencie odkryłam, że pierwszy raz od dłuższego czasu zalała mnie fala ciężkiego jak hantle Pudziana smutku, który na kilka sekund zwilżył na moje oczy, ale natychmiast to „wymrugałam”. Zacisnęłam dłonie w pięści. Nie takie brzemię się dźwigało. Dam sobie radę. Przecież to było tylko durnych siedem tygodni, raz-dwa o nich zapomnę. Like they’ve never existed.
Spojrzałam na zegarek w komórce. Dochodziła druga.
Usłyszałam szczęk zamka w drzwiach, a potem śmiechy i rozmowy. Wyraźnie w szampańskich nastrojach, hałasowali na dole w salonie, zajęci wzajemnym rozśmieszaniem się i głośnym opowiadaniem zabawnych anegdot. W końcu rozległo się głośne CŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚ, które miało zasygnalizować, że reszta domu śpi. Nastąpiło stąpanie po schodach, jakby ktoś tamtędy przeprowadzał stado koni, nie pięciu facetów. Matt pożegnał się z nimi i przeszedł stłumionym krokiem obok naszych drzwi, do swojego pokoju w głębi korytarza. W pomieszczeniu za ścianą słychać już było rumor i nadchodzący Armageddon. Po kilku sekundach rozbrzmiało wyciszone przez dzielące nas drzwi pytanie:
Liam, idziesz?
To był znowu Styles, ta gnida zawszona i kurwiszon lewacki.
Sąsiednie drzwi trzasnęły i nawet za nimi ucichło.
I wtedy znowu zwilżyły się moje oczy. Zrozumiałam, że będę tęsknić odczuwała pewien niewytłumaczalny brak, dziurę i wypustkę w klatce piersiowej, kiedy jutro o dziesiątej pod naszym domem stanie ostatni czarny van w naszym życiu, i zabierze nas tam, skąd przyszłyśmy, do szarości, zwyczajności i nudy. Zrozumiałam, że rozpadłam się na kilka smutnych kawałków.

* * *


Myjąc rano twarz, zauważyłam, że moje sińce pod oczami są ciemniejsze niż zwykle. Soczewki, jak na złość, nie chciały przykleić się do oka i zostawały na palcu. Nic mi nie szło, a gniew we mnie buzował.
Pomalowałam od niechcenia rzęsy i wyszłam z łazienki, pod której drzwiami stała już mocno zniecierpliwiona Ewelina, tupiąca nerwowo nogą, z rękami na biodrach. Uśmiechnęłam się przepraszająco i skierowałam w stronę swojego łóżka. Pozbierałam wszystkie porozwalane dookoła rzeczy, wytrzepałam pościel, zasłałam ją, a potem mocowałam się z zamkiem z torby podróżnej i walizki, którą dosłała mi mama. Już nie było potrzeby po nim skakać. Założyłam swoje ulubione jeansy, t-shirt z nadrukiem samochodu w Nowym Jorku, kardigan w szaro-brzoskwiniowe pasy i kapcie, bo przecież jeszcze nie wychodziłyśmy.
Usiadłam na skraju łóżka, mnąc nerwowo chusteczkę higieniczną w dłoniach.
No właśnie. Trzeba zejść na dół. Z trudem przełknęłam ślinę.
Kiedy Ewelina się oporządziła, spojrzała na mnie tym samym przerażonym wzrokiem, który sama miałam wcześniej. Musiałyśmy tam zejść.
Na korytarzu nikogo nie było. Dochodził nas tylko gwar rozmów kucharek, które również się pakowały. Dla nich to był kolejny turnus, kolejny zarobek. O dziwo, salon też świecił pustkami. Na stole stały tylko brązowe, papierowe torby z prowiantem. Na nic więcej nie mogłyśmy liczyć.
Wtem drzwi wejściowe otworzyły się na oścież i wpadła przez nie Zoe z okrzykiem:
— VANY JUŻ SĄ!
Popędziłyśmy na górę, by szybko przebrać buty, nałożyć kolejne warstwy ubrań i wytaszczyć wielkie walizy. Nie powiem, moje były ciężkie jak dom jednorodzinny albo egipska glinianka… Przydałyby się męskie ręce. Silne, umięśnione jak L… Leonarda di Caprio!
Miałyśmy to wielkie nieszczęście, że zaraz za nami, na schodach pojawili się — uwaga, niespodzianka — ONE DIRECTION! Nie wiem, czy można wyobrazić sobie gorszy dzień. No tak, a ten, w którym ich poznałyśmy? Tego nic nie przebije. Nawet bycie przejechanym przez walec.
Spojrzałyśmy na siebie z Eweliną porozumiewawczo. Nasze oczy krzyczały: UCIEC, ALE DOKĄD? Nie umiem opisać ulgi, którą poczułam, kiedy chłód zimowego poranka zdzielił mnie w twarz. Taszcząc swoje walizki i torby po śniegu, truchtałyśmy do furtki wzdłuż ganku. Niestety, ci Angole tam za nami też umieli biegać i w mig pojawili się zaraz za nami. Ich van stał przed naszym. Tak przynajmniej poinformowała nas kucharka, która pomagała nam w przeprawie.
Ewelina rozsunęła drzwi, tamci też. Styles uciekł wzrokiem i wlazł. Liam otworzył usta i nabrał powietrza w płuca, ale zrezygnował i wszedł. Malik i Tomlinson patrzyli tak przygnębieni, że coś mnie zaczęło kłuć w klatce piersiowej. Ale i tak najgorszy był Horan, który pospiesznie wycierał łzy i próbował uśmiechać się do nas pokrzepiająco, udając, że wcale nie ma zaczerwienionych oczu.
Znacie ten moment, kiedy Łucja, Piotr, Edmund i Zuzanna opuszczają Narnię, wracając na ten sam dworzec kolejowy, na którym czekali wcześniej? W naszym świecie mija kilka sekund, w narnijskim — dobrych kilka miesięcy. Więc ten czas, spędzony w innym wymiarze, nie liczy się na Ziemi. Wszystko w ich życiu znowu się zmieniło, ale praktycznie pozostało takie samo. Narnia nie wlicza się w ich życiorys, chociaż była momentami ważniejsza od prawdziwego życia. Czy zresztą w takiej sytuacji możemy mówić o jakiejkolwiek prawdziwości życia? Które z nich było bardziej realne?
Poczułam, że coś mnie popycha i wpadłam do środka pojazdu. Potem, razem z Eweliną i kucharką, usiłowałam wciągnąć swoje bagaże. Czynność powtórzyłyśmy przy walizkach Ewelajn.
I dopiero wtedy poczułam bolesny ścisk w sercu, zaniosłam się szlochem. Kubiak spojrzała na mnie jak na wariatkę, a ja usiłowałam zwalić winę za czkawkę. Ukryłam twarz w dłoniach. Ewelina położyła ręce na mojej głowie, stykając nasze czoła. Wtedy usłyszałam, że pociąga nosem.

Nie przeciągaj rozstania, bo to męczące. Zdecydowałeś się odejść, to idź. (Mały Książę)

Droga trwała dobrych kilka godzin. Upłynęła nam głównie w ciszy i spokoju, bo nie czułyśmy potrzeby trajkotania bez przerwy. Wzięłam do ręki książkę, Ewelina poszła w moje ślady, i w ten sposób nie czułyśmy się zmuszone do gadania. Wszystko było łatwe, proste.
Więc tak wygląda koniec. Coś się ucina i nic już nie ma. Po prostu — znika, przepada bez śladu. Już wiem, jak czuło się rodzeństwie Pevensie, gdy opuszczało Narnię po raz drugi. Zgodnie z planem nadjechał pociąg, a oni mieli na sobie swoje zwykłe ubrania, obrazy przepięknych krain narnijskich zniknęły im w oczu. Mogli o tym rozmawiać jednak tylko między sobą.
Przydałoby się wrócić do Opowieści z Narnii… Mają w sobie tyle ciepła i tajemnicy, że z łatwością pozwoliłyby mi zapomnieć o tym nieszczęsnym X-Factorze i całej szopce z nim związanej.
Opuściłam książkę i przytwierdziłam wzrok do krajobrazów, które raz po raz migały za naszymi przyciemnianymi szybami. Ewelina wyraźnie się tym zainteresowała, ale po chwili zrobiła to samo.
— Myślisz, że kiedyś ich jeszcze spotkamy?
Wzruszyłam ramionami.
— Pewnie tak. W telewizji, w internecie…
Wszędzie tam, gdzie nas nie będzie, dodałam w myślach.
Podróż minęła zaskakująco szybko. Nim zdążyłyśmy się zorientować, kierowca zatrzymał samochód na lotniskowym parkingu, grzecznie otworzył nam drzwi, pomógł wyjąć bagaże, podziękował za wspólną podróż i życzył nam szczęścia na nowej drodze życia, cokolwiek miało to w tym kontekście znaczyć. Czy ja, przepraszam bardzo, wyglądam, jakbym lada chwila miała stanąć przed ołtarzem? No właśnie, więc… HELLO?
To lotnisko w Manchesterze kojarzyło mi się tylko z jednym — z początkiem. Wielka hala przyprawiała mnie o zawrót głowy, a ilość spacerujących po niej ludzi — o jakąś fobię społeczną. Niestety, tłum nie przeszkodził nam w dostrzeżeniu Zuzi Trojanowskiej, która machała do nas i krzyczała z drugiego końca budynku. Na nasz widok dostała niemal skrzydeł, dobiegła w czasie krótszym, niż zrobiłby to Usain Bolt.
— Jezus Maria, ale was długo nie widziałam! — Po tych jakże radosnych słowach zostałyśmy zmiażdżone w pełnym tęsknoty i czułości uścisku. — Znaczy — widziałam, ale nie w tym sensie. Nie na żywo. O matko, musicie mi tyle opowiedzieć! Ale najpierw first things first, musicie przejść przez odprawę, za godzinę macie samolot. O raju, nie wiedziałam nawet, że tak się za wami stęskniłam! Przyznam, że wydałam takie astronomiczne kwoty na głosy dla was, że o mały włos, a zaciągnęłabym dług! Nie no, aż tak źle nie było, ale zawsze przekraczałam rachunek, zawsze. Kurczę, stresowałam się razem z wami, słowo daję, po prostu UMIERAŁAM ze strachu, a wszyscy w pracy… — Zuzia zachowywała się tak, jakby od miesięcy z nikim nie rozmawiała.
— My też się cieszymy, że cię widzimy, Zuz — przerwała jej Ewelina z uśmiechem.
Trojanowska, prowadząca nas od kilku sekund w kierunku bramki, wydawała się trochę zawstydzona tą uwagą.
— Przepraszam, z tego zaaferowania zupełnie zapomniałam, że wy też musicie mówić — wytłumaczyła się. W jej ustach wszystko brzmiało szczerze i lekko. — No, opowiadajcie coś! Bo, wiecie, u mnie to tylko ta praca i piętrzące się stosy projektów, same nieszczęścia… Ale powiedzcie, czy to prawda, że każda z was miała romans z którymś członków tego, no, eee, One Direction? Bo czytałam na różnych portalach, chociaż zapewne wiecie, w jakim stopniu możemy je uznać za wiarygodne źródło infor…
Zuzia przerwała, bo my z Eweliną, jak na komendę, zatrzymałyśmy się w miejscu i spojrzałyśmy na siebie z czymś, co śmiało można nazwać pierwszym stopniem gniewu.
— Jaki romans? — zapytałyśmy chórem.
Zuzia popatrzyła na nas zmieszana i zaskoczona.
— A to wy…? Kilka razy pojawiła się aluzja, że wy… NO WIECIE… że to takie nieprawdopodobne, że możecie być wyłącznie przyjaciółmi, że się wygłupialiście w śniegu…
Chciałabym dostać pisemne poświadczenie, że obsmarowywanie się śniegiem z bandą jełopów zalicza się do flirtu.
Nie dość, że szuje, to jeszcze kłamcy. Chyba szybko przestanę żałować tego rozstania… Im dłużej ich znasz, tym więcej problemów z tego wynika, słowo daję. Są jak opryszczka weneryczna — zawsze wracają.
— Och, nie przejmujcie się, wiecie, jakie są portale plot… SZYBKO, BO NAM ZARAZ ZAMKNĄ BRAMKĘ!
Zuza wyszarpnęła mnie za rękę, a ja odruchowo złapałam Ewelinę za nadgarstek i w ten sposób dopełniłyśmy odprawy.
Przez kolejne pół godziny byłyśmy zmuszone opowiadać Trojanowskiej o co śmieszniejszych rzeczach, starając się przy tym omijać sytuacje, w których brali udział oni. To było trudne, bo… nie za wielu doliczyłyśmy się chwil bez ich udziału. Od pierwszych dni w domu uczestników nasze życie domowe kręciło się wokół nich. Do czasu, w którym zostali gnidami, oczywiście.
Zanim weszłam na pokład, obejrzałam się za siebie: nad Manchesterem znowu zawisły szarawe, deszczowe chmury i hulał wiatr. Nie było śladu śniegu, bo zmył go deszcz. W samolocie, po wygodnym umoszczeniu się w fotelu obok przyjaciółki, zauważyłam, że ona coś bazgrze na skrawku papieru. Starałam się zajrzeć jej przez ramię, ale ona po chwili sama pokazała mi swoje dzieło. Kartka zawierała napis:
ANGLIO, WYPIERDZIELAJ!




Soundtrack do rozdziału (linki):

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz